Na maraton w Chełmie czekałem od początku sezonu. Mając w pamięci świetnie zorganizowaną imprezę we wrześniu oraz ciekawą, pasującą mi trasę, nastawiałem się na dobry wyścig. Z Lublina przyjechał bardzo mocny skład reprezentujący RL, MayDay i Erkado Kraśnik. Oczywiście nie zabrakło też chłopaków z Puław, a dodając do tego miejscowych maratończyków, zapowiadała się bardzo ciekawa rywalizacja. W odróżnieniu od ubiegłego roku dodano start honorowy z Rynku i wspólny przejazd przez miasto na start ostry.
Po kilku kilometrach prowadzących przez miasto ustawiają nas w lesie na starcie ostrym. Humory dopisują, ja dowcipkuję na prawo i lewo, atmosfera jest dobra, co jest ogromną zaletą Maratonów Kresowych, a przynajmniej ich chełmskich edycji. Końcowe odliczanie i startujemy. Krótki odcinek asfaltu i już jesteśmy w lesie. Przede mną sporo zawodników, powoli przeskakuję do góry, ale jest ciężko. Jak zwykle na pierwszych terenowych kilometrach jest problem z nogą, która buntuje się i nie chce mocno kręcić. Gdy łapię już w miarę dobry rytm orientuję się, że siedzę jakoś za nisko. Nowa, carbonowa sztyca chyba się trochę zapadła. Olewam temat i postanawiam cisnąć, ale jednak jakieś pół godziny po starcie decyduję się zatrzymać. Na szczęście w camelbaku mam jeszcze kluczyk, który zostawiłem na wszelki wypadek po akcji w Sielpii. Tym razem szybko załatwiam sprawę i po kilku minutach doganiam wszystkich, którzy mnie wyprzedzili podczas przymusowego postoju, czyli między innymi Grześka i Wieśka z Obst Chełm oraz Krzyśka z MayDaya. Po asfalcie jedziemy razem, trochę tasujemy się w lesie aż w końcu im odjeżdżam i doganiam kolejnych zawodników.
Na drugą pętlę wjeżdżam sam, przy podjeździe do lasu słyszę, że jestem 25, po kilku minutach dochodzę kolejnego zawodnika i mijam go zyskując dużą przewagę. Po kolejnych kilometrach w lesie widzę za sobą grupkę kilku kolarzy. Na podjeździe przyciskam mocniej, na chwilę im odjeżdżam, ale na zjeździe dochodzi mnie jeden z nich i siada na koło. Przez kilka minut jedziemy razem i zaczynam czuć, że coś z moim rowerem jest nie tak, bo „miota nim jak szatan”. Okazuje się, że z przodu zeszło powietrze. Muszę się zatrzymać, kolega pożycza mi pompkę i dętkę, ale co z tego skoro opona siedzi piekielnie ciasno. Po kilku minutach zaczynają mijać mnie kolejni zawodnicy. Przemo, Mikołaj, zawodnicy z MayDaya, Obsta. Dojeżdża do mnie także Iwo, który zatrzymuje się i pożycza mi łyżki. Niestety, opona dalej nie chce zejść. W tym momencie maraton kończy się dla mnie definitywnie. Postanawiam dopompować koło i zobaczyć jak rozwinie się sytuacja. Już do końca maratonu co jakiś czas zatrzymuję się i dopompowuję. Podczas pompowań wyprzedzają mnie zawodnicy, których później doganiam i tak w kółko, zwłaszcza z Waldkiem z MayDaya. Mimo, że jadę dosyć wolno to udaje mi się jeszcze minąć kilka osób i na metę z czasem 2:44:53 wjeżdżam na 59 miejscu, które nic dla mnie nie znaczy. Maraton jest stracony, bo była szansa nawet na 20 pozycję open. Po dojechaniu jestem przybity i nie mam ochoty kompletnie na nic. To kolejny raz, kiedy nie mam szczęścia w Chełmie (tutaj nie ukończyłem swojego jedynego startu MTB – XC w 2009 a ubiegłym roku przez połowę maratonu walczyłem ze skurczami).
Biorą pod uwagę nawet to, że start był dla mnie nieudany, muszę w ciepłych słowach opisać to, co działo się w Chełmie. Świetna organizacja pod każdym względem, bardzo ciekawa trasa i kapitalna atmosfera sprawiają, że następnego chełmskiego maratonu będę wyglądał z jeszcze większym zniecierpliwieniem niż tym razem. Mam nadzieję, że limit pecha zarówno na Chełm jak i na ten sezon wyczerpałem i kolejne wyścigi będą w pełni zależały tylko od kondycji moich nóg i głowy a nie od przygód ze sprzętem.