2012.08.05 – Szczebrzeszyn – Maraton MTB

O maratonie w Szczebrzeszynie ekipa Rowerowego Lublina dowiedziała się tydzień przed wyścigiem. Postanowiłem zrezygnować z debiutu w Cyklokarpatach i zaliczyć kolejny lokalny wyścig. Skład RL był zdecydowanie najliczniejszy, bo wystartowało nas 13 osób, oprócz nas było kilkoro kolarzy z Biłgoraja, Gello z Kraśniczyna, ludzie z Zamościa, ale także kilka osób z Gliwic. Z Lublina wyjechałem o 8:15 z Tomkiem i Mrozem, godzinę później byliśmy już na miejscu. To kolejny plus lokalnych maratonów – można sobie dłużej pospać i nie męczyć się już na dzień dobry podczas dojazdu.

Tym razem w końcu dosyć długa rozgrzewka, głównie na pierwszym podjeździe wyścigu, który robię kilka razy. Później jakieś przyspieszenia żeby sprawdzić nogę, lekkie kręcenie po rynku, wspólne zdjęcie przy pomniku Chrząszcza i stajemy na starcie. 10…9…8…7…1, jedziemy! Już na dzień dobry długi asfaltowy pojazd, od samego początku jadę go na trzecim miejscu, trzymając się koła. Gdy wjeżdżamy na szczyt na prowadzenie wychodzi Tomek a ja siadam mu na koło i na podjeździe wychodzę na prowadzenie. Rozciągam stawkę i z powrotem chowam się za Tomkiem. Ciśniemy po płaskim, jest dużo kolein i trochę piachu, mamy nieznaczną przewagę nad kolejnymi trzema kolarzami. Dojeżdżamy do jakiegoś zakrętu, nie widać pilota wyścigu, chwila zawahania i w ostatniej chwili zmieniamy kierunek jazdy.

Tomek odjeżdża na kilkanaście metrów, do mnie doskakuje Żwirek, Gello i Mirek z Biłgoraja. We trójkę gonimy, ale na krótkim zjeździe strata rośnie. Później długi, szybki, ale i techniczny zjazd w wąwozie, gdzie jadę za Mirkiem, który wyraźnie mnie hamuje. Pod koniec zjazdu znajduję miejsce i szybko wyprzedzam, gonię Tomka i Gella, który na zjeździe był przed nami. Za mną Mirek ze Żwirkiem. Szybko dochodzę Gella i ciągnę po piachu. Znowu gonimy we czterech i na jednym z długich i stromych podjazdów widzimy Tomka. Nie dajemy jednak rady dospawać i ten znowu ucieka na zjeździe. Zaczynają się ogromne piachy, w których co chwilę stajemy. Dochodzi do nas kolejny „Pszczelarz”, Zbyszek. Gonimy już w pięciu, za nami pustka, nie widać nikogo.

W pewnym momencie źle skręcamy, przez długi czas nie widać oznaczeń trasy, dojeżdżamy do asfaltu i już wiemy, że zgubiliśmy trasę i jest po robocie. Chwilę kombinujemy w jaki sposób najszybciej wrócić na trasę i postanawiamy zawrócić. Mirkowi pod górę strzela łańcuch i zostajemy we czterech. W oddali widzimy kilku zawodników, dojeżdżamy do trasy i gonimy. Straciliśmy jednak ok. 15 minut i nadzieja na zwycięstwo, a nawet podium raczej przepada. Długi odcinek prowadzimy po piachu, gdyż w ogóle nie da się jechać, czasem wyskakujemy na pole i jedziemy odcinki, mające maksymalnie po kilkadziesiąt metrów. W końcu da się jechać, w lesie na podjeździe doganiamy kolejnych zawodników. Zbyszek i Żwirek odskakują, ja z Gelem przez pewien czas jedziemy z dwoma dogonionymi zawodnikami, ale później także odskakujemy i co chwilę widzimy przed sobą zawodników, z którymi dziś zabłądziliśmy.

Na piaszczystej prostej odskakuję Gellowi, przy wjeździe do lasu doganiam Sławka z BSK, który na płaskim siada mi na koło, ale na podjeździe nie widzę już ani jego ani Gella. Przede mną natomiast ukazuje się sylwetka Ifsona, który walczy na kolejnym podjeździe. Szybko go dochodzę, wyprzedzam i ciągnę za sobą. Na długim, szybkim i bardzo niebezpiecznym zjeździe (piasek, koleiny) jadę na maksa, lekko przyhamowując tylko na zakrętach. Zyskuję kilkadziesiąt metrów przewagi nad Ifsonem i widzę przed sobą kolejnego zawodnika BSK, do którego na pewno sporo odrobiłem na zjeździe. Na podjeździe jednak kręci mocno i odjeżdża. Jesteśmy już na odcinku, który jest jechaliśmy na początku i którym wracać będziemy do mety. W końcu dochodzę zawodnika BSK, a później jego młodszego kolegę, także „Pszczelarza”. Wyprzedzam go, ale ten łapie koło. Próbuję zwiększyć tempo, ale nie udaje mi się go zerwać.

Jesteśmy już na płytach i wiem, że już niedaleko do asfaltu i zjazdu do mety. Boję się, że w końcu wyskoczy mi zza pleców, więc kolejny raz przyspieszam, tym razem dużo mocniej, ale kolejny raz nic z tego. Odpuszczam i postanawiam oszczędzać siły na finish. W międzyczasie ku memu zaskoczeniu na pełnej szybkości wyprzedza mnie Żwirek, który znowu pomylił trasę. Jadę za wolno żeby złapać mu się na koło, ale przed sobą widzę asfalt i postanawiam jeszcze raz spróbować urwać ogon. Staję na pedały, kilka mocnych pociągnięć i mam kilkanaście metrów przewagi. Poprawka i jest już bezpiecznie, wiozę to w dół do mety. Przed sobą widzę Żwirka, który zjeżdża chyba trochę wolniej, gonię go, ale ostatnia prosta okazuje się za krótka i przegrywam z nim po pół długości roweru. Ostatecznie zajmuję szóste miejsce, z którego ani trochę nie jestem zadowolony, bo dzisiaj zdecydowanie celowałem w podium.

Jeśli chodzi o ocenę samego maratonu to zdecydowanie na plus oceniam trasę (chociaż jazda po piachu, zwłaszcza w takiej ilości do przyjemnych nie należy). Bufety jak na taki wyścig przyzwoite (na trasie nie korzystałem, obsługa mogłaby być szybsza, za to ten na mecie był w porządku – woda, arbuzy i smaczny bigos). Nagrody dla zwycięzców głównego dystansu także bardzo fajne (wycieczki do Lwowa, tutaj organizatorzy zaskoczyli bardzo miło). Na minus zdecydowanie oznakowanie trasy. Głównie oznakowanie szlaków turystycznych, strzałek mało, brak wiszących taśm, które upewniają, że jedzie się dobrą drogą. Kolejny raz okazało się, że warto robić maratony na Roztoczu, bo to miejsce ma naprawdę ogromny potencjał. Nie sądzę, żeby dało się tutaj zrobić jakiś cykl, który gromadziłby dostateczną liczbę zawodników, zwłaszcza tych liczących się, natomiast maraton z serii Cyklokarpatów czy Maratonów Kresowych jest tutaj jak najbardziej wskazany. Frekwencja z pewnością by dopisała.