2012.08.12 – Suchedniów – ŚLR

Mój piąty tegoroczny start w ŚLR przypadł na Suchedniów. Wstaję o 5:30, staję na wagę (61,2 kg, coś mnie mało) ubieram się i wsiadam do samochodu, do którego już wieczorem spakowałem rower i wszystkie graty. Jadę po Mroza na drugi koniec Miasta i o 6:15 jesteśmy już na wylotówce. Droga mija szybko, na miejsce dojeżdżamy ponad dwie godziny przed startem, chwilę po ekipie Dawida. Z czasem dojeżdżają kolejni znajomi, zaczynam czuć atmosferę wyścigu. Przygotowanie do startu mija bardzo spokojnie. Jest dosyć chłodno, robię długą rozgrzewkę, m.in. przejeżdżam ostatni kilometr trasy. Wjeżdżam do pierwszego sektora, jeszcze w bluzie i nogawkach, które ściągam tuż przed planowaną godziną startu.

Wyruszamy z kilkuminutowym opóźnieniem, więc jest mi trochę zimno, ale dzięki dosyć szybkiemu tempu na starcie szybko się rozgrzewam i wiem, że jazda w bezrękawniku to był jednak dobry pomysł. Przez większość asfaltu trzymam się w peletonie, dosyć wysoko i nieco z lewej, żeby nie dać się zamknąć. Z tyłu Tomek krzyczy do mnie, żeby przesunąć się do przodu, bo zaraz się zacznie ostra jazda. Chwilę później mnie wyprzedza, ja dalej spokojnie i dopiero tuż przed wjazdem w teren wyskakuję z lewej i dochodzę do czuba. W terenie jak to zwykle bywa, zbyt długo nie trzymam się z przodu, co nie oznacza, że spadam jakoś daleko. Jadę gdzieś pod koniec pierwszej grupy, kilka razy zostaję i doganiam, aż w końcu odpuszczam i postanawiam jechać swoim tempem, żeby się nie zajechać już na samym początku. Niewiele jednak z tego wychodzi, bo zaraz dopada do mnie Andrzej, któremu siadam na koło, a na zjeździe wyprzedzam i bezsensownie cisnę, próbując jednak złapać pierwszą grupę. Do tego momentu tętno chyba nie spada poniżej 190. Jadę z Andrzejem, po kilku kilometrach doganiamy Tomka, zaczyna się jednak błotny, techniczny odcinek i ja zostaję.

Przez kilka minut jadę sam, po czym wyprzedza mnie Darek. Jest sporo kolein, wysokich na kilkadziesiąt centymetrów, często podpieram się nogą, żeby nie wylądować w błocie. Gdy kończą się te odcinki przyspieszam. Na pierwszym punkcie kontrolnym dostaję informację, że jestem 34. W zasięgu wzroku mam chyba dwóch zawodników, których szybko wyprzedzam. Strome podjazdy dają mocno w kość, ale w porównaniu do odcinków błotnych jedzie się świetnie. Po ponad 20 km Polar odmawia posłuszeństwa i przestaje zliczać prędkość i dystans. Próbuję coś na to zaradzić, ale nie daję rady. Jadę więc kolejny maraton, w którym nie znam swojej prędkości ani nie wiem ile pozostało do mety. Super ;/ Dojeżdżam to epickiego podjazdu po łące, który zarówno fizycznie i psychologicznie daje mocno w kość. Oprócz długości i nachylenia, dużą trudnością są na nim „schodki”, które pojawiają się co kilkanaście metrów i wymagają przyspieszenia, żeby je pokonać. Później całkiem przyjemny zjazd, na początku także po trawie. Na jednym z dalszych podjazdów, po kamienistej, szerokiej drodze dogania mnie Tomek, który wcześniej złapał gumę. Wspinam się tuż za nim, po czym na zjeździe przyspieszam i wyprzedzam jego oraz kolejnego zawodnika. Znowu się zjeżdżamy i na kolejnym podjeździe wyprzedzamy następnych zawodników, dochodzimy Bartka. Z tego co liczę, jadę 27 open. Tomek w końcu odjeżdża, widać, że noga mu dziś szczególnie dobrze podaje. Ja długi odcinek jadę z Bartkiem, który narzuca mocne tempo, kilka razy zostaję, ale udaje mi się go doganiać.

Dojeżdżamy do najtrudniejszego na trasie zjazdu, koło Kamienia Michniowskiego, który będę pokonywał już drugi raz. Odcinek, który go poprzedza jest bardzo ciekawy i techniczny, ale nie sprawia mi problemów. Na zjeździe za pierwszym razem sprowadzałem środek i końcówkę, tym razem zjeżdżam i końcówkę. Ciągle trzymam się za Bartkiem, który zjeżdża bardzo szybko, ale udaje mi się dotrzymywać mu koła. Niestety po kilku kolejnych podjazdach Bartek krzyczy do mnie z tyłu, że odpuszcza. Zostaję sam, a sił coraz mniej. Co jakiś czas widzę w oddali za mną kolejnych zawodników, ale jeszcze długo mnie nie mogą dojść. Tuż przed drugą pętlą na morderczej łące oglądam się za siebie i widzę za mną czterech zawodników. Wśród nich Cytryna, Karcer i Filip. O ile za pierwszym razem pokonałem łąkę bez większych problemów, tak tym razem każdy „schodek” to prawdziwa walka o utrzymanie się na rowerze. Chłopaki mnie wyprzedzają, ale na jednym z „załamań” także nie dają rady. Schodzimy wszyscy, a gdy z powrotem wsiadamy na rowery widzę jak tyłki chłopaków stają się coraz mniejsze i mniejsze, aż w końcu znikają. Podobnie jest z moimi siłami, ale jakoś staram się jechać. Około 33 km do mety przeżywam szok. Chwilę przed bufetem dogania mnie Kaśka Galewicz. Jadę za nią, ale muszę zatankować bidon na bufecie. Mimo wzorowej obsługi (śmiało mogę ją porównać do tankowania w F1) tracę dystans, Kaśka odjeżdża i jeszcze tylko przez chwilę widzą ją gdzieś między drzewami.

Druga pętla niesamowicie się dłuży. Pamiętam, że odcinek koło kamienia mamy jechać trzy razy, ale nie ma go tak długo, że w końcu uznaję, że coś mi się pomyliło. Gdy wydaje mi się, że do mety pozostało już tylko kilka kilometrów widzę znajomy odcinek i już wiem, że najtrudniejszy zjazd na trasie jednak przede mną. Początek i końcówkę znowu zjeżdżam, ale podczas schodzenia środkowego odcinka wyprzedza mnie trzech gości. Jednego później doganiam, ale pierwszy dwaj są za szybcy. Meta już coraz bliżej, mijam ostatni bufet i wjeżdżam na drogę prowadzącą prosto do mety, przede mną ostatnie 10 kilometrów. Kilkadziesiąt metrów za mną kolejny zawodnik. Nie mam zamiaru tracić kolejnych pozycji na trasie i spadać gdzieś na 40 miejsce. W myślach powtarzam, że miejsce, na którym jadę należy się właśnie mnie i mobilizuję ostatnie siły. Co chwilę spoglądam za siebie. Na szutrowej drodze wzdłuż torów przyspieszam ile sił w nogach, patrzę do tyłu i wiem, że powinno się udać. W końcu przejeżdżam pod mostem kolejowym i wiem, że do mety pozostał kilometr. Wiem, że nie dam się już wyprzedzić, jadę odważnie i z czasem 4:41.18 przekraczam metę 36 Open i 20 w Elicie. Czas prawie identyczny jak w Daleszycach. Całe szczęście, że to jedyne podobieństwo do tamtego maratonu a miejsce open i w kategorii jest podobne do tego w Sandomierzu, Sielpii i Zagnańsku. Szału nie ma, ale tragedii także.

To, że był to bardzo wymagający maraton pokazuje także moja waga, która po powrocie do domu wskazała tyle samo, co przed wyścigiem, ale już dzień później jeden kilogram się gdzieś zgubił ;) Mam nadzieję, że ok 4500 kcal, które spaliłem, szybko wróci na swoje miejsce. Jeśli zaś chodzi o podsumowanie maratonu od strony organizacyjnej to trasa świetna (mimo błota, którego nie lubię, ale jak na pogodę raczej nie mogło być lepiej), oznakowanie bardzo dobre, start prawie punktualny, atmosfera i postawa organizatorów jak zwykle świetna. Mam niewielkie zastrzeżenia jedynie co do zielonych bananów i rozmieszczenia bufetów, które były w szybkich miejscach i nieco za bardzo z boku i po zewnętrznej (zwłaszcza ten na końcu rundy, wymuszało to podjechanie do nich i uniemożliwiało złapanie banana/batona w locie). Pomarańcze, ciastka i makaron na mecie to już klasyka – Lubię to! Duży plus należy się także za zaplecze sanitarne – kilka łazienek a do tego prysznice to coś, co zdecydowanie ułatwia przygotowanie do startu i późniejsze ogarnięcie się po nim. Fajnie jak by tak było za każdym razem. Do zobaczenia w Kielcach!