2012.09.23 – Kielce – ŚLR

Kielce to miejsce, w którym we wrześniu 2009 zaczęła się moja przygoda z ŚLR. Był to pierwszy poważny maraton, w którym wystartowałem i już wtedy stwierdziłem, że warto regularnie startować w świętokrzyskim cyklu. Nie licząc przygody w Daleszycach w 2010, tegoroczny sezon był moim powrotem na trasy Ligi a jego zakończenie w Kielcach miało być ukoronowaniem pierwszego sezonu po powrocie do ścigania. Jako, że forma pod koniec sezonu idzie do góry to liczyłem na dobry występ i chciałem spróbować zawalczyć o wyprzedzenie Karcera w klasyfikacji generalnej ŚLR.

Na wyścig jadę ze sprawdzoną ekipą: Luckiem, Qulą, Mrozem i U1. Wyjeżdżamy o 6:20 i jak zwykle dosyć wcześnie jesteśmy na miejscu, a tam oczywiście zimno jak w Kieleckiem ;) Pogoda nie nastraja zbyt dobrze, średnio chce mi się jechać, podobne nastroje daje się zaobserwować u wielu zawodników (na pewno wpływ na to ma także zmęczenie sezonem). Szybko podjeżdżam do sklepu po tradycyjną bułkę z bananem na drugie śniadanie. Słońce powoli wychodzi zza chmur, ale ciągle zimno. Nie chce mi się jak nigdy, przebieram się późno, w dodatku dopada mnie spalara jak na początku sezonu. Na rozgrzewkę wyjeżdżam 20 minut przed startem, do sektora wchodzę zupełnie nie rozgrzany, bo większość czasu stałem w kolejce do łazienki. Nie mogę się zdecydować co do stroju, w bluzie będzie za gorąco, w bezrękawniku za zimno. Jeśli chodzi o dół to patrzę po ludziach: szeroka gama spodenek, od krótkich, przez 3/4 aż po długie nogawki. Postanawiam nie ryzykować zdrowiem i wystartować na długo, chociaż zazwyczaj bardzo mi to zamula nogę.

Startujemy! Pierwsze metry i nie pamiętam już, że w ogóle nie chciało mi się jechać. Pierwszy podjazd, jeszcze na rozjazdówce i już żałuję, że jadę w nogawkach. Przód sektora idzie jak z procy, tym razem nawet nie próbuję ich gonić, jadę swoje żeby nie zapiec się na samym początku. Po trzech kilometrach i kamienistym zjeździe dwóch zawodników już pompuje koła, w tym Darek z MayDaya. Daje mi to do myślenia i zwracam szczególną uwagę na tor jazdy na zjazdach, ale nie oznacza to, że na nich zwalniam. Już na początku zauważam, że moje Rubeny mogłyby być odrobinę słabiej napompowane (jest 2,7), mimo to zjeżdża się w porządku i co chwilę kogoś wyprzedzam. Przed pierwszym strumykiem w pierwszej chwili automatycznie skręcam za gościem jadącym na objazd mostkiem, ale w ostatniej chwili zmieniam decyzję i jadę przez wodę. Na szczęście buty suche, ale przez moje zawahanie wyprzedza mnie trzech zawodników. Tuż za rzeczką odzyskuję pozycję, łapię izo na bufecie i pędzę goniąc pozostałych zawodników. Zaczynają się pierwsze poważne podjazdy, pamiętam je z 2009 roku. Tym razem wjeżdżam o niebo szybciej, jest mniej błota niż wtedy, w dodatku „noga podaje”. Co kilka minut doganiam kolejnych kolarzy. Na jednym z podjazdów przejeżdżamy przez maty z pomiarem czasu. Na moje pytanie, dostaję informację, że jestem trzydziesty. Całkiem nieźle, to dodaje mi skrzydeł :)

Dojeżdżam do stoku narciarskiego, rozkręcam mocno i ponad 60 km/h pędzę w dół. Nawrót 180 stopni i na młynku pod górę. Tym razem prędkość oscyluje w okolicach 8 km/h. Widzę przed sobą Andrzeja i Filipa z MayDaya, nie zaginam się jednak, żeby ich dojść za wszelką cenę na tym podjeździe. Jadę swoje a po prawej mam obraz kolarzy zjeżdżających ze stoku z zawrotną prędkością. Istny demotywator, dzieli nas co prawda ładnych kilka minut, ale przez kontakt wzrokowy czuć już ich oddech na plecach. Stok się kończy, widzę, że Karcer dopiero będzie zjeżdżał, odpalam całą naprzód i wjeżdżam w las. Gonię i jednocześnie uciekam. Na zjazdach dochodzi mnie zawodnik na fullu, ale pod górę mu uciekam, w końcu na tyle skutecznie, że ta przeplatanka kończy się na moją korzyść. Na długim podjeździe dopadam Andrzeja, który postanawia się wycofać. Wyjeżdżam z lasu, zjazd po polach i w końcu długa łąka, ją także pamiętam sprzed trzech lat. Otwarta przestrzeń, mocny wiatr, dochodzę grupkę z Filipem. Kawałek wiozę się na kole aż w końcu wyprzedzam, wjeżdżam na asfalt i rozkręcam do prawie 50 km/h. Kładę się na kierze i ciągnę wagon, wjeżdżamy na drugą pętlę. Pod górę odpuszczam i schodzę ze zmiany, nawet trochę zostaje, ale puszczam się ze zjazdu i ponownie wychodzę na czoło grupy, przejeżdżam przez rzeczkę i cisnę ile sił. Jedzie się świetnie, chłopaki stopniowo tracą. Na dłużej na kole zostaje tylko jeden zawodnik, ale i jego w końcu urywam. Zjazdy na drugiej pętli pokonuję zdecydowanie szybciej i pewniej. Amor robi robotę i wprost frunę w dół po nierównościach. Wyrabiam sobie dużą przewagę. Znowu stok, tym razem zjeżdżam jeszcze szybciej, licznik pokazuje 67,3 km/h, chyba nigdy nie miałem tyle w terenie :D

Podjazd po stoku masakra. Jest chyba minimalnie wolniej niż za pierwszym razem, ale tym razem nikogo przede mną nie ma i trudniej trzymać solidne tempo. W lesie znowu ogień, jadę jak w transie, zarówno z góry jak i pod górę jest zdecydowanie szybciej niż na pierwszej pętli. Dopiero po ostatnim podjeździe czuję, że niedługo zacznie brakować sił. Wjeżdżam na łąkę, na której wyprzedzam kolejnych dwóch zawodników, później asfalt i zostaje 7 km do mety. Kręcę mocno, żeby uciec rywalom na bezpieczną odległość, z moich wyliczeń wychodzi, że jadę na około 20 pozycji, zdecydowanie zamierzam ją utrzymać. Droga do mety zaczyna się jednak strasznie dłużyć. Nie wiadomo skąd wyrastają kolejne podjazdy. Dzielnie je podjeżdżam, coraz częściej wstając na pedały, m.in dlatego, że pozycja w siodle nie jest już zbyt komfortowa. „Jesień średniowiecza” to chyba najtrafniejsze określenie, które przychodzi mi do opisania stanu mojego tyłka. Co chwilę oglądam się za siebie patrząc gdzie są rywale, na szczęście nikogo nie widać aż do ostatniego kilometra do mety. Tam jest jednak z góry, więc cisnę ile sił i na metę wjeżdżam z czasem 2:58:38 jako 17! zawodnik open i 11 w kategorii.

Jestem przezadowolony, z przebiegu maratonu, świetnej trasy i pozycji na mecie. To chyba mój najlepszy maraton w tym sezonie, a może i najlepszy w życiu. Wystarczy napisać, że w tym roku na ŚLR zajmowałem kolejno miejsca 69, 34, 35, 33 i 36, więc różnica jest spora :) Cieszy także to, że przez cały maraton nie dałem się nikomu wyprzedzić i ciągle piąłem się w górę, to także rzadko spotykany scenariusz w moich tegorocznych występach w ŚLR. Mimo, że nie zabrałem na trasę magnezu, udało się uniknąć skurczy. No i dzięki świetnej, jak na moje obecne możliwości, postawie w ostatnim maratonie sezonu, rzutem na taśmę objechałem Karcera w generalce i skończyłem na 13 miejscu w Elicie. Jeśli chodzi o podsumowanie tegorocznej SLR to mogę spokojnie napisać, że jest to świetny cykl i z przyjemnością wystartuję w nim w przyszłym roku. Bardzo dobra organizacja przez cały sezon, ciekawe trasy (chociaż mam nadzieję, że najbardziej płaskie etapy zostaną zastąpione przez np. Bieliny) i świetna atmosfera sprawiają, że trudno mi wyobrazić sobie sezon bez Ligi. Na podsumowanie całego sezonu przyjdzie jeszcze czas po ostatnim Grand Prix Puław (13 października), a tymczasem zaczynam lekkie jesienne kręcenie, bardziej niż na budowanie formy nastawione na zabawę i miłe spędzanie czasu ze znajomymi z Rowerowego Lublina. Do zobaczenia na ustawkach!