2012.10.06 – Drzewce k. Nałęczowa

Kolejny z cyklu nieplanowanych wyścigów to „turboogór”  w Drzewcach k. Nałęczowa, organizowany przez Cisowiankę. Dowiedziałem się o nim niecałą dobę przed startem i w przyspieszonym trybie zacząłem doprowadzać rower do stanu używalności. Ostateczna decyzja o starcie zapadła późnym popołudniem, ale skoro rower był już sprawny, a ja czułem się dobrze to nie było co dłużej się zastanawiać, tylko jechać powalczyć, tym bardziej, że wyścig tylko 25 km od domu :)

Rano pobiłem wszelkie rekordy i na miejscu start byłem pierwszy. Aż ciężko było uwierzyć, że za nieco ponad godzinę ma się tam rozpocząć jakiś wyścig. Pojechałem więc na spokojnie zobaczyć pierwszy fragment trasy i przy okazji kupić banany na śniadanie. Gdy wróciłem zaczęli się zjeżdżać pierwsi zawodnicy, m.in. Przemo i Marcin. Po przebraniu w kolarskie ciuchy popedałowaliśmy zapoznać się z jedynym terenowym odcinkiem na 7,5 km pętli. Było to ok 300 m podjazdu tuż przed końcem rundy. W związku z tym Przemo zdecydował się wystartować na szosówce (cwaniak przywiózł dwa rowery :D).

Rozgrzewkę postanowiłem zrobić indywidualnie. Pierwsza prosta po starcie liczyła jakieś 400 m lekko pod górę i świetnie się do tego celu nadawała. Po kilkukrotnym pokonaniu podjazdu udałem się w kierunku startu, gdzie rozgrzewali się pozostali zawodnicy, m.in. Przemek i Maciek z Puław, którzy także przyjechali na szoskach. Na pierwszy rzut oka było widać kto dziś powinien zająć pierwsze dwa miejsca, postanowiłem więc powalczyć z Przemem o pudło, choć na pierwszy rzut oka wydawało się to raczej niemożliwe. Ustawiamy się na linii startu, w ostatniej chwili ściągam nogawki i jedziemy!

Wpinam się szybko, ale startuję jakoś ospale. Daleko przed sobą widzę Przemka, który długo czeka na Cytrynę, żeby cisnąć we dwójkę. Do mnie doskakuje Przemo, któremu siadam na koło, ale w połowie podjazdu wyprzedzam i za wszelką cenę próbuję dospawać do puławskiej dwójki. Po pierwszym skrzyżowaniu się to udaje, Przemo zostawiony, ja na kole za chłopakami, dokładnie o to chodziło :) Tempo jest mocne, zaginam się, ale o ile po płaskim jeszcze góralem da się nadążyć za szosówkami to pod górkę nie jest to już takie łatwe i przed kolejnym skrzyżowaniem odpadam. Mam za to niewielką przewagę nad Przemem i staram się ją utrzymać, kręcę mocno, ciągle widzę liderów. Przemo jednak w końcu mnie dochodzi, siadam mu na koło i spokojnie trzymam narzucone tempo. W zakręt przed najtrudniejszym podjazdem na trasie wchodzę pierwszy, chwilę tak jadę, ale Przemo szybko zmienia mnie na prowadzeniu. Na podjeździe postanawiam zaatakować. Staję na pedały, kilka mocniejszych przekręceń korbą i o dziwo Przemo zostaje. Podkręcam więc tempo i próbuję wyrobić sobie jak największą przewagę jeszcze przed wjazdem w teren. W końcu ostatni zjazd i z impetem wpadam w offroad. A tam najpierw widzę Przemka, który złapał gumę i prowadzi rower a kilkanaście metrów dalej Cytrynę, który na szosówce walczy z podjazdem po ziemi i kamykach. Mam go jak na wyciągnięcie ręki i próbuję jak najszybciej dogonić, ten jednak radzi sobie zaskakująco dobrze. Sprężam się i na szczycie, przed wjazdem na kostkę, jestem tuż za nim. Niestety na twardym Maciek szybko odskakuje i jest te kilka metrów przede mną.

Początek drugiej pętli, kręcimy na podjeździe, na którym się rozgrzewałem, na szczycie mam kilkanaście metrów straty, ale za to kilkaset metrów przewagi nad Przemem, który dopiero co zaczyna podjazd. Ciągle jadę mocno, walczę z silnym wiatrem. Właściwie od początku drugiej rundy wyścig przeradza się w indywidualną jazdę na czas. Ciągle mam w zasięgu wzroku Maćka, a na długich prostych widzę także za sobą Przema. Często kładę się na kierze jak czasowiec i gnam ile tylko jest pod nogą. Tętno ciągle nie schodzi poniżej 190 bpm. Jadę drugi, mam 25 sekund straty do lidera i około minutę przewagi nad trzecim Przemem. Znowu stromy podjazd, staram się trochę odrobić, ale Maciek jest mocny. Wjeżdżamy w teren, staram się wykorzystać te jedyne 300 metrów na których mam przewagę sprzętową, ale jednak na szczycie brakuje kilka metrów by złapać się na koło. Spoglądam w dół i przynajmniej Przemo jest daleko i wiem, że już mi raczej nie zagrozi. Na ostatniej pętli dalej widzę Maćka przed sobą, ale strata około 25 sekund się utrzymuje. Ostatni podjazd, atakuję ile tylko sił, dubluję najwolniejszych zawodników, ale mam za mało siły, żeby doskoczyć. Po wjeździe w teren widzę, że nijak nie będę pierwszy, ale zwalniam tylko nieznacznie. Z czasem 44:07, średnią 32,64 km/h i 28 sekundami straty do zwycięzcy wjeżdżam na metę wyścigu. Pulsometr pokazuje średnie tętno 189 bpm. Zaginka prawie jak na trenażerowej czasówce :D Jestem mega zadowolony, że udało się w końcu wjechać na podium, jadę się rozjechać i przebrać, żeby spokojnie czekać na dekorację.

I tutaj następuje totalne zaskoczenie. Wyścig zapowiadany w gazetach, profesjonalny pomiar czasu z chipami, duża firma (Cisowianka), organizująca imprezę a tu cała obsługa się zbiera do domu. Po kilkunastominutowym  oczekiwaniu wywieszają tylko listę z wynikami i oznajmiają, że na tym koniec. Szok, totalny szok. Nie będzie żadnej dekoracji, żadnego podium, nawet symbolicznej zgrzewki wody jako nagrody. Nic! Kompletnie zaskoczeni, pakujemy się do samochodów i odjeżdżamy każdy w swoją stronę. Zakończenie imprezy, jakiego na pewno się nie spodziewałem, nawet na tak amatorskiej i niszowej imprezie,ale akurat nie to jest najważniejsze. Liczy się przede wszystkim dobrze pojechany wyścig i dobre miejsce na podium, którego zresztą nie było . To nie pierwszy ogór, który mnie totalnie zaskoczył i pewnie nie ostatni. Jak to ogór :D