sierpień 2012 archive

2012.07.28 – Krasnobród – Puchar IPA

Kolejny wyścigowy weekend w tym sezonie i kolejny wyścig na Lubelszczyźnie (a właściwie tym razem na Roztoczu, ale ciągle na terenie województwa). Do Krasnobrodu wyjeżdżam o 6:15 i zabieram ze sobą Mroza. W drugiej ekipie z Rowerowego Lublina jedzie Pasibrzuch z Patrycją i Żwirkiem a także Darek z MayDaya. Na miejscu okazuje się, że oprócz Darka startuje jeszcze Andrzej, Waldek, Piotrek i Węgor, jest też mocna ekipa „Pszczelarzy” spod Biłgoraja na czele z Arturem oraz ludzie z Chełma. W około 50 osób stajemy na starcie, to dużo jak na lokalnego „ogórka”, w dodatku skład jest mocny, więc zapowiada się fajnie ściganie.

Zaczynamy od startu honorowego, jedziemy spokojnie przez miasto, po kilku kilometrach przyspieszamy i zaczyna się wyścig. Wjeżdżamy do lasu, zwężenie i jedziemy jeden za drugim. Jestem gdzieś pod koniec pierwszej dziesiątki, Artur narzuca mocne tempo, w dodatku jest piach. Na pierwszym, pełnym piachu podjeździe peleton się mocno rozrywa, ja zostaję nieco z tyłu i widzę w oddali odjeżdżającego Żwirka. Próbuję dojść jadącego bezpośrednio przede mną Piotrka Gutka, który podobnie jak ja zagrzebuje się w piachu. Dochodzę go w końcu, wjeżdżamy na szutrówkę i staram się trochę odpocząć na kole, ale noga jest wyjątkowo zamulona. Po prostu nie ma prądu, Piotrek w końcu odjeżdża, zaczynają się kolejne piachy a ja w ogóle nie mam siły się przez nie przebijać. W normalnej dyspozycji przejechałbym je prawie bez wypinania, ale tym razem co chwilę muszę się podeprzeć. Za mną widzę jednego z zawodników Obsta, ale nie daję się wyprzedzić, mijam za to Artura, który złapał gumę.

Po wyjeździ z piachu jedziemy wzdłuż lasu, doskakuje Wiesiek i wiozę już na kole dwóch Chełmian. Wkrótce Wiesiek mnie wyprzedza, chwilę jadę za nim, ale w końcu puszczam koło. Wiem, że jest źle i wydaje mi się, że będzie coraz gorzej. Na szczęście po kolejnych kilku kilometrach męki zaczynam odżywać i powoli łapię rytm. Doganiam Wieśka, później dwóch zawodników z Biłgoraja i przed sobą widzę Żwirka, którego w końcu także dochodzę i siadam na koło. Ta pogoń dużo mnie kosztuje, znowu jestem bez sił. Na twardej szutrówce trzymam się Żwirka, później dogadania nas zawodnik z Biłgoraja. Gdy wracamy na piach, Kamil zaczyna mi nieznacznie odjeżdżać, ale po chwili łapie gumę. Rzucam mu pompkę i dalej jadę w towarzystwie kolegi „Pszczelarza”, którego po kilku minutach urywam na podjeździe. Łapię wiatr w żagle i próbuję dogonić czołówkę. Niestety w pewnym momencie niepotrzebnie skręcam w lewo, jadę polną drogą, najpierw mocno pod górę, później głównie w dół. Ciągle brak oznaczeń, ale droga prosta, więc myślę, że w końcu będzie przynajmniej jakaś taśma. Tak się jednak nie dzieje i dojeżdżam do jakiejś zagrody. Droga się urywa, jestem wściekły, marzenia o dobrym wyniku właśnie zostają pogrzebane. Zrezygnowany drałuję z powrotem pod górkę, wpadam na trasę, ale mam co najmniej 15 minut w plecy. Jestem zmęczony i zdemotywowany, ale nie pozostaje mi nic innego jak kręcić dalej do mety. Szybko doganiam Waldka z MayDaya, a później kolegę z Biłgoraja, który wcześniej jechał ze mną kawałek. On także stracił dużo czasu, bo miał awarię.

Gonię dalej i po chwili wjeżdżam na asfalt, który ciągnie się przez kilka kilometrów, staram się jechać szybko, ale jest to trudne, gdy się wie, że poważna rywalizacja jest już zakończona. Wjeżdżam do lasu i wjeżdżam na pętlę, którą pokonywać będziemy dwa razy. To najatrakcyjniejsza część trasy, która już na wejście wita długim, sztywnym podjazdem po żwirze i płytach. Później zjazd i powtórka, a na koniec pętli szybki zjazd w lesie – zdecydowanie najbardziej przyjemny fragment trasy. Zjazd pokonuję na maksa, prawie nie używam hampli i kiedy tylko mogę to dokręcam. Zabawa jest przednia i po części wynagradza historię ze zgubieniem trasy. Wjeżdżam na drugą pętlę i w oddali widzę jakichś zawodników z dalszych miejsc, którzy dopiero do pętli dojeżdżają. Znowu dwa potężne podjazdy, na drugim widzę przed sobą kolejnego zawodnika, dla którego jak się okazuje jest to także druga pętla. Dopinguję go pod górkę, dochodzę na wypłaszczeniu i wyprzedzam na zjeździe. Znowu zjeżdżam bez hampli a później już tylko kilometr i jestem na mecie. Trzynaste miejsce open to na pewno nie jest to, co chciałem tego dnia wywalczyć.

Po wyścigu wspólne biesiadowanie na działce jednego ze sponsorów wyścigu, całkiem sympatyczne, ale jednak przy kiełbasce, którą postawiam pominąć. Za to zupka pierwsze klasa, na jednym talerzu się nie kończy. Po dwóch godzinach lenistwa i po dekoracji (Patrycja z Rowerowego Lublina wygrywa w kategorii kobiet) opuszczamy teren miasteczka. Mimo błędu w nawigacji będę ten maraton wspominał bardzo miło. W porównaniu z Włodawą organizacja o niebo lepsza, widać, że ludzie z Zamościa, którzy organizowali tę imprezę dużo poważniej podeszli do tematu. Trasa była solidnie oznakowana, dużo mniej nerwowości w biurze zawodów i po wyścigu oraz bardzo życzliwe podejście organizatorów to zdecydowane plusy tego maratonu. Żeby nie było zupełnie słodko to przyczepię się do bufetów na trasie, które były raczej na szybkich odcinkach (na szczęście nie musiałem z nich korzystać) a także bufetu na mecie (zdecydowanie wolę owoce i makaron, mimo, że to lokalna impreza to kiełbasa zdecydowanie odpada). Jakby jednak nie patrzeć maraton bardzo fajny i chętnie wrócę tam za rok :)