2012 archive

2012.09.30 – Nowa Dęba – XC

Wyścig w Nowej Dębie wskoczył do kalendarza dość niespodziewanie. Po dobrym wyniku w Kielcach i ostatnich treningach chciałem się jeszcze raz sprawdzić w tym sezonie, więc gdy trafiła się okazja postanowiłem skorzystać. Z Lublina wraz ze mną pojechał Grzesiek Orzeł, a z Puław Marek Kulik. Pozostali zawodnicy to głównie ekipa z Rzeszowa oraz miejscowi. W tygodniu poprzedzającym wyścig zrobiłem kilka mocnych, nawet zbyt mocnych jak na tę porę roku treningów i ciężko było mówić o świeżości. Wiedziałem jednak, że coś tam w nogach jeszcze zostało i nastawiałem się na dobry wyścig i walkę o czołowe pozycje.

Do Nowej Dęby przyjechaliśmy przed 10 i wiadomości, że wystartujemy prawdopodobnie około 14, nie przyjęliśmy zbyt entuzjastycznie. W dodatku na pierwszy rzut oka jak to Grzesiek stwierdził „pachniało Urszulinem”, czyli niezbyt ciekawą trasą. Na szczęście Marek, który wcześniej dojechał do Nowej Dęby pojechał za chwilę na objazd, z którego wrócił bardzo zadowolony, twierdząc, że trasa podobna do puławskiej, ale w przeciwieństwo do tej z naszego lokalnego czempionatu, z terenu wyciśnięte jest maksimum. Po śniadaniu i złożeniu roweru pojechałem na trasę i rzeczywiście: podjazdy sztywniejsze, do tego więcej zakrętów i ciaśniej niż w Puławach. Na 2500 rundzie wyszło ponad 60 m. przewyższenia, czyli tyle samo, ile na lubelskim Globusie. Nieźle. Do tego były dwa sztucznie usypane dropy, porobione jakieś muldy i mini skocznia z palety. Trasa oczywiście bardzo dobrze oznaczona, drzewa na końcu jednego ze zjazdów obwiązane jakimiś kocami, a do tego harcerze stojący na zakrętach, za każdym razem przypominający (zarówno na objeździe jak i później na wyścigu) o trudnym zjeździe, zakręcie itp. Nigdy czegoś takiego nie widziałem, wielkie brawa!

Czas do wyścigu upływał nam leniwie, głównie na gadaniu o rowerach, wyścigach i takie takie ;) Jednak około 12 organizatorzy w porozumieniu z zawodnikami postanawiają przyspieszyć start Elity i puścić nas wcześniej, w dodatku z Orlikami. Zatem pół godziny przed startem od razu łazienka, a później rozgrzewka. Jadę z Markiem, który decyduje się wystartować z Elitą. Przekręcamy 5 kilometrów, zapoznając się z jakąś tajemniczą dzielnicą Nowej Dęby, a gdy wracamy na miejsce zawodów wszyscy stoją już na starcie. Na szczęście znajduje się dla mnie miejsce w pierwszej linii, tak jak lubię po zewnętrznej. Przed nami 11 kółek, na wyścig wychodzi słońce i milknie wiatr, humory dopisują. Wiem, że będzie ciężko, ale jestem bardzo zmotywowany, żeby pojechać dobry wyścig.

Start! Idealnie trafiam w pedały, kilka mocnych depnięć i już na pierwszej prostej jadę pierwszy. Wchodzę w pierwszy zakręt i prowadzę peleton. Staram się jechać spokojnie, po kilkuset metrach wyprzeda mnie Tomek z RKK i na pierwszy poważny podjazd wjeżdżam tuż za nim. Po następnych kilkuset metrach wyprzedza mnie Łukasz z tej samej ekipy. Wiem, że za nimi nie nadążę i tuż przed pierwszym dropem przepuszczam Marka, który goni liderów. Jeszcze na pierwszej pętli wyprzedza mnie kolarz z Resovii, który (jak się później okazuje) jedzie w kategorii Orlik. Na drugą pętlę wjeżdżam czwarty w Elicie i piąty Open. W lesie już nie widzę przed sobą nikogo, natomiast z tyłu ciągle widzę goniącego mnie Bartka z RKK. Bartek dochodzi mnie dopiero pod koniec trzeciej pętli i czwartą pętlę jedziemy razem. Na początku piątego kółka puszczam koło i Bartek odjeżdża. Wiem, że wyścig długi i postanawiam jechać swoim tempem, po cichu licząc, że jeszcze spłynie i w końcu go dojdę. Na agrafkach widzę, że nie mam jakiejś wielkiej straty, pod koniec kółka gdy wjeżdżam do miasteczka kolarskiego, ten z niego wyjeżdża. Niecała minuta straty, gonię z całych sił. Ludzie na trasie na każdym kółku dopingują mnie, krzyczą „dogonisz go”, cieszą się, gdy udaje mi się wjechać po stromym i zrytym podjeździe. Słyszę nawet ich rozmowy: „dogoni go”. Super miło, dodaje mi to skrzydeł, zaginam się jeszcze bardziej.

W pewnym momencie widzę w lesie siedzącego z boku Tomka, któremu odcięło prąd, i który postanawia się wycofać. Jadę zatem 4 w Elicie i gonię zawodnika przede mną. Na siódmej pętli jestem już bardzo blisko, jadę spokojnie, bo wiem, że dojście Bartka to tylko kwestia czasu. Tak dzieje się pod koniec ósmej rundy, na ostatnim podjeździe doganiam Bartka, zjeżdżamy razem i do miasteczka wiozę mu się na kole. Przejeżdżamy koło strefy bufetu, rzucam bidon i proszę o napełnienie go do połowy i podanie na kolejnej pętli. Postanawiam wyprzedzić Bartka i zobaczyć co się będzie działo. Zrównuję się z nim przy wjeździe na krawężnik i w tym momencie dobijam tylne koło. Jestem prawie pewien, że jest źle. Jadę jeszcze sto metrów i przy wjeździe do lasu powietrza z tyłu już nie ma. Załamany nie wiem co mam zrobić, pierwsza myśl to wycofanie się i powrót na start. Jednak po chwili dochodzę do wniosku, że i tak będę musiał zmienić tę dętkę i zabieram się do roboty. Po 10 minutach rower znowu nadaje się do jazdy. W tym czasie prowadzący Marek zdążył mnie minąć dwa razy, więc wiem, że to już moja ostatnia pętla. Jadę ją dosyć luźno i na metę wjeżdżam ostatecznie szósty open i piąty w Elicie. O tym, że gdyby nie guma prawdopodobnie byłbym trzeci dowiaduję się już na mecie i moja złość sięga zenitu, jestem wściekły! Czułem się świetnie i wiem, że skoro już dogoniłem Bartka to tylko kwestią czasu byłoby jak bym mu odjechał. Jestem strasznie zły i nie mam ochoty ani na jedzenie, ani na prysznic, kompletnie na nic. Była ogromna szansa na podium i zakończenie sezonu mocnym akcentem, a skończyło się na przebitej dętce i sporym rozczarowaniu.

Gdy trochę ochłonąłem, poszedłem w końcu pod prysznic na pobliski basen. Świetna sprawa, szkoda, że rzadko się zdarzają takie luksusy na wyścigu (w tym sezonie było tak jeszcze tylko w Urszulinie). Po powrocie do miasteczka kolarskiego humor już nieco lepszy, zjadam dwie kiełby i dwa pączki i wraz z innymi kolarzami śledzimy ostatni wyścig i dyskutujemy o zawodach. Muszę przyznać, że impreza w Nowej Dębie była bardzo profesjonalnie zorganizowana. Świetna i bardzo dobrze oznaczona trasa, bardzo mili, życzliwi ludzie, którzy pilnowali, żeby nam niczego nie zabrakło. Do tego darmowe jedzonko i prysznic (brak wpisowego!) sprawiają, że Nowa Dęba mimo gumy była bardzo miłym akcentem na zakończenie sezonu. Jeśli terminarz się pomyślnie ułoży to chętnie wystartuję tutaj w przyszłym sezonie, gdyż organizatorzy już zapowiedzieli, że zarówno na wiosnę jak i na jesień chcą powtórzyć to ściganie, a w dodatku myślą o uatrakcyjnieniu trasy o sekcję z telewizorami. Nic, tylko życzyć im powodzenia, ta impreza zdecydowanie ma potencjał!

2012.09.23 – Kielce – ŚLR

Kielce to miejsce, w którym we wrześniu 2009 zaczęła się moja przygoda z ŚLR. Był to pierwszy poważny maraton, w którym wystartowałem i już wtedy stwierdziłem, że warto regularnie startować w świętokrzyskim cyklu. Nie licząc przygody w Daleszycach w 2010, tegoroczny sezon był moim powrotem na trasy Ligi a jego zakończenie w Kielcach miało być ukoronowaniem pierwszego sezonu po powrocie do ścigania. Jako, że forma pod koniec sezonu idzie do góry to liczyłem na dobry występ i chciałem spróbować zawalczyć o wyprzedzenie Karcera w klasyfikacji generalnej ŚLR.

Na wyścig jadę ze sprawdzoną ekipą: Luckiem, Qulą, Mrozem i U1. Wyjeżdżamy o 6:20 i jak zwykle dosyć wcześnie jesteśmy na miejscu, a tam oczywiście zimno jak w Kieleckiem ;) Pogoda nie nastraja zbyt dobrze, średnio chce mi się jechać, podobne nastroje daje się zaobserwować u wielu zawodników (na pewno wpływ na to ma także zmęczenie sezonem). Szybko podjeżdżam do sklepu po tradycyjną bułkę z bananem na drugie śniadanie. Słońce powoli wychodzi zza chmur, ale ciągle zimno. Nie chce mi się jak nigdy, przebieram się późno, w dodatku dopada mnie spalara jak na początku sezonu. Na rozgrzewkę wyjeżdżam 20 minut przed startem, do sektora wchodzę zupełnie nie rozgrzany, bo większość czasu stałem w kolejce do łazienki. Nie mogę się zdecydować co do stroju, w bluzie będzie za gorąco, w bezrękawniku za zimno. Jeśli chodzi o dół to patrzę po ludziach: szeroka gama spodenek, od krótkich, przez 3/4 aż po długie nogawki. Postanawiam nie ryzykować zdrowiem i wystartować na długo, chociaż zazwyczaj bardzo mi to zamula nogę.

Startujemy! Pierwsze metry i nie pamiętam już, że w ogóle nie chciało mi się jechać. Pierwszy podjazd, jeszcze na rozjazdówce i już żałuję, że jadę w nogawkach. Przód sektora idzie jak z procy, tym razem nawet nie próbuję ich gonić, jadę swoje żeby nie zapiec się na samym początku. Po trzech kilometrach i kamienistym zjeździe dwóch zawodników już pompuje koła, w tym Darek z MayDaya. Daje mi to do myślenia i zwracam szczególną uwagę na tor jazdy na zjazdach, ale nie oznacza to, że na nich zwalniam. Już na początku zauważam, że moje Rubeny mogłyby być odrobinę słabiej napompowane (jest 2,7), mimo to zjeżdża się w porządku i co chwilę kogoś wyprzedzam. Przed pierwszym strumykiem w pierwszej chwili automatycznie skręcam za gościem jadącym na objazd mostkiem, ale w ostatniej chwili zmieniam decyzję i jadę przez wodę. Na szczęście buty suche, ale przez moje zawahanie wyprzedza mnie trzech zawodników. Tuż za rzeczką odzyskuję pozycję, łapię izo na bufecie i pędzę goniąc pozostałych zawodników. Zaczynają się pierwsze poważne podjazdy, pamiętam je z 2009 roku. Tym razem wjeżdżam o niebo szybciej, jest mniej błota niż wtedy, w dodatku „noga podaje”. Co kilka minut doganiam kolejnych kolarzy. Na jednym z podjazdów przejeżdżamy przez maty z pomiarem czasu. Na moje pytanie, dostaję informację, że jestem trzydziesty. Całkiem nieźle, to dodaje mi skrzydeł :)

Dojeżdżam do stoku narciarskiego, rozkręcam mocno i ponad 60 km/h pędzę w dół. Nawrót 180 stopni i na młynku pod górę. Tym razem prędkość oscyluje w okolicach 8 km/h. Widzę przed sobą Andrzeja i Filipa z MayDaya, nie zaginam się jednak, żeby ich dojść za wszelką cenę na tym podjeździe. Jadę swoje a po prawej mam obraz kolarzy zjeżdżających ze stoku z zawrotną prędkością. Istny demotywator, dzieli nas co prawda ładnych kilka minut, ale przez kontakt wzrokowy czuć już ich oddech na plecach. Stok się kończy, widzę, że Karcer dopiero będzie zjeżdżał, odpalam całą naprzód i wjeżdżam w las. Gonię i jednocześnie uciekam. Na zjazdach dochodzi mnie zawodnik na fullu, ale pod górę mu uciekam, w końcu na tyle skutecznie, że ta przeplatanka kończy się na moją korzyść. Na długim podjeździe dopadam Andrzeja, który postanawia się wycofać. Wyjeżdżam z lasu, zjazd po polach i w końcu długa łąka, ją także pamiętam sprzed trzech lat. Otwarta przestrzeń, mocny wiatr, dochodzę grupkę z Filipem. Kawałek wiozę się na kole aż w końcu wyprzedzam, wjeżdżam na asfalt i rozkręcam do prawie 50 km/h. Kładę się na kierze i ciągnę wagon, wjeżdżamy na drugą pętlę. Pod górę odpuszczam i schodzę ze zmiany, nawet trochę zostaje, ale puszczam się ze zjazdu i ponownie wychodzę na czoło grupy, przejeżdżam przez rzeczkę i cisnę ile sił. Jedzie się świetnie, chłopaki stopniowo tracą. Na dłużej na kole zostaje tylko jeden zawodnik, ale i jego w końcu urywam. Zjazdy na drugiej pętli pokonuję zdecydowanie szybciej i pewniej. Amor robi robotę i wprost frunę w dół po nierównościach. Wyrabiam sobie dużą przewagę. Znowu stok, tym razem zjeżdżam jeszcze szybciej, licznik pokazuje 67,3 km/h, chyba nigdy nie miałem tyle w terenie :D

Podjazd po stoku masakra. Jest chyba minimalnie wolniej niż za pierwszym razem, ale tym razem nikogo przede mną nie ma i trudniej trzymać solidne tempo. W lesie znowu ogień, jadę jak w transie, zarówno z góry jak i pod górę jest zdecydowanie szybciej niż na pierwszej pętli. Dopiero po ostatnim podjeździe czuję, że niedługo zacznie brakować sił. Wjeżdżam na łąkę, na której wyprzedzam kolejnych dwóch zawodników, później asfalt i zostaje 7 km do mety. Kręcę mocno, żeby uciec rywalom na bezpieczną odległość, z moich wyliczeń wychodzi, że jadę na około 20 pozycji, zdecydowanie zamierzam ją utrzymać. Droga do mety zaczyna się jednak strasznie dłużyć. Nie wiadomo skąd wyrastają kolejne podjazdy. Dzielnie je podjeżdżam, coraz częściej wstając na pedały, m.in dlatego, że pozycja w siodle nie jest już zbyt komfortowa. „Jesień średniowiecza” to chyba najtrafniejsze określenie, które przychodzi mi do opisania stanu mojego tyłka. Co chwilę oglądam się za siebie patrząc gdzie są rywale, na szczęście nikogo nie widać aż do ostatniego kilometra do mety. Tam jest jednak z góry, więc cisnę ile sił i na metę wjeżdżam z czasem 2:58:38 jako 17! zawodnik open i 11 w kategorii.

Jestem przezadowolony, z przebiegu maratonu, świetnej trasy i pozycji na mecie. To chyba mój najlepszy maraton w tym sezonie, a może i najlepszy w życiu. Wystarczy napisać, że w tym roku na ŚLR zajmowałem kolejno miejsca 69, 34, 35, 33 i 36, więc różnica jest spora :) Cieszy także to, że przez cały maraton nie dałem się nikomu wyprzedzić i ciągle piąłem się w górę, to także rzadko spotykany scenariusz w moich tegorocznych występach w ŚLR. Mimo, że nie zabrałem na trasę magnezu, udało się uniknąć skurczy. No i dzięki świetnej, jak na moje obecne możliwości, postawie w ostatnim maratonie sezonu, rzutem na taśmę objechałem Karcera w generalce i skończyłem na 13 miejscu w Elicie. Jeśli chodzi o podsumowanie tegorocznej SLR to mogę spokojnie napisać, że jest to świetny cykl i z przyjemnością wystartuję w nim w przyszłym roku. Bardzo dobra organizacja przez cały sezon, ciekawe trasy (chociaż mam nadzieję, że najbardziej płaskie etapy zostaną zastąpione przez np. Bieliny) i świetna atmosfera sprawiają, że trudno mi wyobrazić sobie sezon bez Ligi. Na podsumowanie całego sezonu przyjdzie jeszcze czas po ostatnim Grand Prix Puław (13 października), a tymczasem zaczynam lekkie jesienne kręcenie, bardziej niż na budowanie formy nastawione na zabawę i miłe spędzanie czasu ze znajomymi z Rowerowego Lublina. Do zobaczenia na ustawkach!

2012.09.15 – Puławy – XC

Przedostatni w tym sezonie wyścig w Puławach to nieoficjalne Mistrzostwa Województwa w XC.  Jako, że lubię swoje województwo a także wszelkiego rodzaju mistrzostwa, a do tego polubiłem jeszcze puławskie Grand Prixy to decyzja mogła być tylko jedna: jadę! Wyścig został poprzedzony kilkoma porannymi wyjściami na rower, które można szumnie nazwać treningami. Niestety, treningi nie były poprzedzone pożądaną ilością snu, więc moja dyspozycja była jedną wielką niewiadomą. Rower za to dostał nowe oponki, które miałem zamiar przetestować przed kielecką edycją ŚLR.

Puławy przywitały nas chłodem i wiatrem, tuż przed startem nawet przez chwilę pokropiło. Atmosfera jednak było gorąca, w końcu podnieta towarzysząca temu czempionatowi nie równa się w najmniejszym stopniu z emocjami przed jakimkolwiek innym startem. Na pewno coś na ten temat może powiedzieć Patrycja, dla której był to debiut w Puławach, i która wykazała się wręcz podręcznikową spalarą, godną Mistrzostw Świata (a dokładnie Mistrzostwa Wszechświata i okolic, czyli właśnie GP Puław) ;)

Po objechaniu trasy przez całą ekipę  – 3,3 km, jak zwykle piękne widoki, pełno niebezpiecznych, technicznych elementów (głównie polegających na omijaniu szkieł i psich kup, a także zataczających się po piątkowych szaleństwach spacerowiczów) – stajemy na starcie i żarty się kończą. Przed nami siedem pętli, które wyłonią najlepszych kolarzy województwa. Tym razem niezłe zamieszanie na starcie, przez pomyłkę sędziowie z przodu ustawiają Mastersów, stoję zatem w drugiej linii i czekam na start. Następuje on dużo szybciej niż się spodziewam. Na tyle szybko, że nie jestem wpięty w żaden pedał i po komendzie sędziego czołówka odjeżdża mi na odległość potrafiącą zdemotywować nawet najbardziej pozytywnie nastawionego zawodnika.

Z jednej z ostatnich pozycji, jeszcze na boisku przebijam się trochę do góry, a po wjeździe do lasu jeszcze podkręcam i na dużym ryzyku wyprzedzam kolejnych zawodników. Tempo od startu jest bardzo mocne, na pierwszym podbiegu zyskuję jeszcze ze 2-3 pozycje i próbuję utrzymać koło Arka i Marcina, pilnując jednocześnie Żwirka. Po trzech minutach przypominam sobie o włączeniu pulsometra, co za trzepactwo! Na pierwszej pętli odpada od nas Marcin, natomiast pod koniec drugiej ja nie wytrzymuję i strzelam a chłopaki mi odjeżdżają.

Trzecia pętla to próba złapania kontaktu ze Żwirkiem, ale noga zdecydowanie nie podaje, na domiar złego widzę jak zbliża się do mnie Łukasz Karp i Cytryna. Chyba na czwartym kółku, tuż przed podbiegiem dopadają do mnie i niestety, ale chwilę później odjeżdżają na technicznym, piaszczystym zjeździe. Próbuję dospawać, ale nie daję rady, jest bardzo słabo. Na piątym okrążeniu widzę przed sobą Damiana, dochodzę go na szóstym, wyprzedzam i odjeżdżam. Końcówka sezonu ewidentnie nie należy do niego. Po chwili widzę przed sobą Cytrynę, ale ten ucieka i od początku ostatniego kółka jadę już sam. Na metę wjeżdżam szósty w Elicie (1:02 jazdy, tętno 180/190). Jestem bardzo niezadowolony z miejsca (objechali mnie Łukasz i Żwirek, którzy w ostatnich trzech XC byli za mną). Chyba byłem ostatnio trochę przemęczony i noga nie była zbyt świeża.

Po wyścigu długo nie mogłem jeszcze dojść do siebie i pogodzić się ze słabszą postawą. Dzisiaj już nie robię z tego tragedii, po prostu czasem trafia się gorszy dzień, szkoda, że nadszedł on w Puławach. Do końca sezonu pozostały prawdopodobnie tylko dwa wyścigi, trzeba spiąć się jeszcze w najbliższy weekend w Kielcach, później trzy tygodnie mało intensywnych treningów i na pożegnanie sezonu ostatni puławski czempionat. Już nie mogę się doczekać spokojnych ustawek z Rowerowym Lublinem i całodziennych, dalekich wypadów w jesiennej scenerii. W końcu nie samym ściganiem człowiek żyje :)

2012.09.09 – Rzeszów – Skandia Maraton

Bardzo chciałem wystartować w tym roku w Rzeszowie. Znam to miasto i dobrze wiedziałem czego się mogę spodziewać po okolicznych terenach. Już na początku roku wpisałem ten maraton do kalendarza i w ostatnią niedzielę przyszedł czas realizacji planu. Treningi ostatnio coraz regularniejsze, forma choć ciągle daleka od ideału, powoli rośnie, więc miałem nadzieję na dobry wynik. Plan minimum zakładał miejsce w pierwszej 50, natomiast wiedziałem, że przy dobrym dniu stać mnie na nieco lepsze miejsce.

Mimo, że do Rzeszowa jest dosyć blisko i droga jest prosta, z Lublina wyjechałem z Michałem o 6:30. Wcześnie, ale cały sezon stosuję tę metodę i sprawdza się ona świetnie. Na totalnym spokoju znajdujemy miejsce parkingowe bardzo blisko Rynku, dopełniamy formalności w biurze i jemy śniadanie. Później przygotowanie rowerów i niecałą godzinę przed startem wyjeżdżamy na rozgrzewkę. Po ulicach kręci się duża liczba kolarzy z Lublina. Wspólnie z Andrzejem i Darkiem z MayDaya robimy rundkę po Centrum i końcówce trasy, przypominam sobie znajome tereny. Jest chłodno, rozgrzewam się w nogawkach i bluzie. Na niebie zbierają się ciemne chmury, ale jestem dobrej myśli i wierzę, że nie będzie padać.

Dosyć szybko wjeżdżam do ostatniego dla Medio sektora, niestety przede mną i tak stoi już sporo osób. Startują kolejni zawodnicy Grand Fondo i Medio, w międzyczasie zdejmuję nogawki i bluzę, które rzucam Leonowi i Kwakiemu – znajomym z Rzeszowa. Zauważam także Darka z aparatem, macham mu, a ten natychmiast robi mi fotkę. Nadchodzi pora na mój sektor i ruszamy. Jest ciasno, wyjeżdżamy z Rynku i od razu widzę, że stawka się rozciąga a odstęp od czołówki jest bardzo duży. Przyspieszam i hurtowo wyprzedzam, zbliżamy się do mostu i na światłach totalny bałagan. Jedziemy slalomem między autami, za mostem to samo. Widzę, że pierwsza grupa jest bardzo daleko, ale za wszelką cenę postanawiam dogonić. Dojeżdżam do Kamila i po zmianach próbujemy ich dojść. Kręcimy bardzo mocno, nogi już na samym starcie dostają nieźle w kość. Już po czterech kilometrach cieszę się, że nie pojechałem Grand Fondo. Powoli zmniejszamy stratę i po kilku kilometrach od startu w końcu doganiamy liderów sektora.

Tempo jest mocne, staram się odpocząć, ale szybko zaczyna się pierwszy podjazd. Na początku trzymam się z grupą, ale po chwili odpuszczam. Bardzo zmęczyła mnie ta pogoń i wiem, że jak tak dalej pójdzie to będzie nieciekawie. Scenariusz jak na kilku poprzednich maratonach: dochodzi do mnie Andrzej, siadam mu na koło i wiozę się przez kilkaset metrów. Na wypłaszczeniu wychodzę na czoło i dokładam, zaczyna się lekko w dół, prędkość rośnie do 50km/h. W końcu wjeżdżamy w las, Andrzej odjeżdża a ja po raz pierwszy zaczynam żałować, że twardziej niż zwykle napompowałem opony. Miota mną jak szatan i zjeżdżam dużo wolniej niż na ostatnich wyścigach. Na jednym ze zjazdów widzę Kamila, który coś majstruje przy rowerze. Niestety, zerwał łańcuch i zgubił spinkę. Jadę dalej, od czasu do czasu kogoś wyprzedzam.

Dojeżdżam do stromego podjazdu, z bardzo grubą warstwą luźnych kamieni. Na początku jadę, ale później pokornie schodzę z roweru i prowadzę jak pozostali. Przed sobą widzę Ifsona. Po lewej zaczyna się trochę twardsza nawierzchnia. Szybko wskakuję na rower, zaczynam jechać i krzyczę, żeby zrobili mi miejsce. Jestem na szczycie, wyprzedzam Ifsona i gonię dalej. Odcinki terenowe przeplatają się z asfaltami. Jeden z nich jest mi bardzo dobrze znany, byłem tutaj kiedyś na treningu i bardzo dobrze go zapamiętałem. Kręcę 8-10 km/h, przede mną Andrzej i Wojtek z CST. Powoli zmniejszam stratę, ale wiem, że podjazd długi, więc nie podpalam się. Przełączam Polara na funkcje nachylenia. Pokazuje 16%. Podjazd się kończy, dochodzę Andrzeja i Wojtka, przez pewien czas jedziemy razem, jednak w terenie Andrzej powoli się oddala. Wojtka z kolei gubię na jednym ze stromych, terenowych podjazdów. Wyprzedzam tam kilka kolejnych osób i mocno kręcę dalej.

Widzę przed sobą Marka, jadącego Grand Fondo, którego wyprzedzam przed singlem w lesie. Jest w dół, staram się jechać jak najszybciej, ale zbyt wysokie ciśnienie w oponach po raz kolejny daje o sobie znać. Jeszcze w lesie słyszę bardzo głośną grupę kibiców, którzy przy wyjeździe z lasu z całej siły dopingują kolarzy. Jak się później okazuje to Lary Zębatka i reszta z ekipy, która została zmylona przez pilota i pomyliła trasę. Jadę dalej i staram się dogonić kolejnych zawodników, ale wyprzedzanie nie jest zbyt częste na tym maratonie. Jest to dosyć demotywujące, bo spodziewałem się, że w drugiej części dystansu będzie to raczej standard. Mijam za to coraz więcej osób z dystansu Mini. Na długich i asfaltowych podjazdach wielu z nich już ostatkiem sił pcha rower pod górę. Staram się rzucić co chwilę dobre słowo i dodać im otuchy.

Na asfalcie wyprzedza mnie jakiś „szosowiec”, ciągnie mocno, nie siadam na koło, jadę swoim tempem i spokojnie dochodzę go w terenie. Gość zjeżdża bardzo wolno i mnie blokuje. W tym czasie dopada nas jakiś Rzeszowianin z Hoffman Bike. Trasa wiedzie singlami, w końcu udaje nam się wyprzedzić zawalidrogę, zostaje 8km do mety, ciągle po asfalcie. Na zjeździe „szosowiec” wyprzedza nas szerokim łukiem. Wkurza mnie to strasznie i postanawiam gonić. Zbliżam się do gościa, ale nie mogę dospawać, odpuszczam i lecę swoim tempem. Już do samej mety prawie ciągle siedzę na zmianie i dyktuję mocne tempo. Kolega z Rzeszowa w pewnym momencie odpuszcza. Trzymam tempo i z czasem 2:24:36 wjeżdżam na Rynek i przekraczam metę 30 open i 13 w kategorii. Start całkiem niezły, cel został osiągnięty, ale i tak zostaje niedosyt, chociażby przez te nieszczęsne, twardo napompowane opony i spore straty na zjazdach.

Mam bardzo mieszane uczucia jeśli chodzi o ten maraton. Z jednej strony fajna atmosfera, cały rzeszowski Rynek opanowany przez kolarzy, dużo znajomych z Lublina i Rzeszowa, niezła pogoda i bardzo fajna trasa z wieloma stromymi i długimi podjazdami :) Jeśli chodzi o logistykę to słynny, wysoki poziom organizacji imprez przez Lang Team można włożyć między bajki. Już w Nałęczowie w 2009 roku nie zrobili na mnie wrażenia, ale to, co się działo w Rzeszowie przeszło wszelkie granice. Slalom przez miasto między samochodami i pomylenie trasy przez pilota jednego z sektorów to ogromne wpadki, które nie mogą mieć miejsca nawet podczas dużo mniej prestiżowych imprez. Jeśli dołożyć do tego kiepskie bufety (właściwie to widziałem  tylko jeden, gdybym nie miał własnego picia i jedzenia to mogłoby być kiepsko), marny posiłek po maratonie (zero owoców i izotoników, woda gazowana, mikra porcja makaronu) to organizacyjnie Skandia pozostaje w tyle nawet za Mazovią i lokalnymi ogórkami. Jedyne dobre wspomnienia jeśli chodzi o organizację związane są z uprzejmością obsługi w biurze zawodów (strasznie zamotany byłem z rana, ale z uśmiechem na twarzy wszystko dało się spokojnie załatwić), tutaj pełna profeska. No a pani Agata Lang – klasa, aż żałuję, że nie zrobiliśmy sobie z nią zdjęcia :)