2013.06.08 – Strzyżów – Cyklokarpaty

2013.06.08Kolejna edycja Cyklokarpat odbyła się w Strzyżowie. Wybraliśmy się tam aż w pięć osób: Kaśka, Patrycja, Damian, Paweł i ja. Niestety przez korek i objazd spowodowane wypadkiem dojechaliśmy do Strzyżowa tylko godzinę przed wyścigiem. Kolejny raz okazało się, że wyjazdy o wczesnej porze popłacają :) Praktycznie bez rozgrzewki ustawiłem się na początku pierwszego sektora i pewien, że będzie ciężko czekałem na start. Moje obawy były spowodowane przede wszystkim połączeniem niedziałającego amortyzatora i bardzo wymagającej, wyboistej trasy. Nie wiedziałem także jak po etapówce zachowa się mój organizm.

Nadeszła godzina 11 i startujemy. Na początku trzymam się nieco z tyłu, ale później przeskakuję na sam przód, jadę w pierwszej 10 i tak pokonuję pierwszy asfaltowy podjazd. Tempo nie jest mocne, więc mogę się spokojnie rozgrzać. Gdy wjeżdżamy w teren sielanka się kończy i zaczynam spływać w dół stawki, wyprzedza mnie Damian, Paweł już dawno jest z przodu. Nogi nie podają jak należy, ale robię co w mojej mocy, żeby utrzymać przyzwoitą pozycję. Pierwsze błoto daje mocno popalić, opony są totalnie zalepione, nie jest stromo a mimo to na podjazdach muszę bardzo uważać, żeby się nie ślizgać. Gdy zaczynają się zjazdy jest już naprawdę niewesoło. Jadę jak baba i oglądam jak wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy. Brak amora i umiejętności zjeżdżania w błocie robią swoje. Wyjeżdżamy na asfalt, dłuuuga prosta w dół, przy prędkości 77km/h! opony oczyszczają się rewelacyjnie a radość z jazdy jest ogromna :) Mimo, że nie jestem tak szalony jak Nibali to doganiam kilku zawodników.

Znowu wjeżdżamy w teren i zaczyna się kolejny odcinek męki. Jadę z Kamikaze, a w oddali przed sobą ciągle widzę Damiana. Nie jest już tak błotnie, ale i tak jedzie mi się bardzo ciężko, nie mogę złapać rytmu. W lesie zaczynają się naprawdę wymagające podjazdy. Niektóre musimy pokonywać z buta, nie da się tam wjechać. Dopóki jest sucho wszystko idzie ok, po prostu kolejne odcinki do zaliczenia, tyle, że bardzo strome. Wjeżdżamy do rezerwatu Herby, piękny fragment trasy, miejscami tylko dzięki taśmom wiadomo którędy jechać, gdyż często nie ma typowych ścieżek, jest po prostu las. Zjazdy super, nawet bez amora spokojnie daję radę, po prostu trochę wolniej i ostrożniej, ale nie jest źle. Rzeźnia zaczyna się za to na długim błotnistym zjeździe, czasami cudem utrzymuję się w pionie, jest tak ślisko, że wielokrotnie muszę asekurować się nogą. W dodatku nie da się jechać środkiem, jedynie przy którejś ściance wąwozu, co zdecydowanie utrudnia bezpieczny zjazd. Na jednym z zakrętów zwalniam prawie do zera i przelatuję przez kierę. Dobrze, że jest tam sucho i zawodnik za mną jest na tyle daleko, że zdąża mnie ominąć. Szybko wskakuję na rower i gonię. Wyjeżdżamy z brei, mijamy bufet i moim oczom ukazuje się stromy, lessowy wąwóz, prowadzący pod górę, w dodatku wymyty po środku, wiec nawet podprowadzanie jest trudne, o jeździe oczywiście nie ma mowy. Wdrapuję się krok po kroku z prędkością 2km/h, buty mam coraz bardziej zalepione, co mocno utrudnia wspinaczkę. Jestem pierwszy w kolejce, ale za mną ciągnie się długi sznur kolarzy. Daje się wyczuć napiętą atmosferę. Z każdym krokiem mam coraz bardziej serdecznie dosyć tego wąwozu i tego wyścigu. Chcę po prostu dotrzeć do mety z jak najmniejszą stratą, żeby nie zawalić generalki. Gdy w końcu jestem na górze podchodzę do najbliższego drzewa, stukam podeszwami, i patykiem oczyszczam bloki, udaje się wpiąć i jadę dalej.

Mijamy rozjazd Mega/Giga, dostaję informację, że jestem 31. Open na Mega. Na 30 km zaczyna się jeden z trzech 0,5km podjazdów. Lepiej późno niż wcale, ale w końcu się rozkręcam, noga zaczyna coraz lepiej podawać i odliczam odrabiane pozycje. Widzę przed sobą Damiana. Dochodzę go na podjeździe, ale jest tak błotniście, że obaj prowadzimy. Wypłaszcza się, wskakuję na rower, odskakuję i jestem już 20. Zjazd jednak idzie słabo, Damian ponownie mnie wyprzedza, ale ostatecznie doganiam go przed ostatnim bufetem, w locie łapie dwa banany i na asfaltowym podjeździe dochodzę kolejnych trzech zawodników, m.in Bartka z RKK. Jadę równo i mocno, nie są w stanie siąść na koło, ale kilka minut później doganiają na zjeździe. Gdy dojeżdżamy do kolejnego, tym razem szutrowego podjazdu staję na pedały i ponownie odjeżdżam, wypracowując tak dużą przewagę, że na prostej nie widzę już chłopaków za sobą. Na asfaltowym podjeździe dochodzę kolejnego zawodnika, który niestety ucieka mi po wjeździe w las. Cztery kilometry przed metą zaczyna się ostatni podjazd, początkowo w terenie, później przechodzi w asfalt. Naduszam mocno na pedały, żeby nie dać rywalom złapać kontaktu wzrokowego. Na szczycie już wiem, że mnie nie dogonią, zaczyna się piękny, kręty zjazd asfaltem prawie do samej mety, wspaniała nagroda za ponad trzy godziny trudu. Jadę szybko, dojeżdżam do kładki, gdzie nie wiem jak jechać, jednak stojący w pobliżu ludzie kierują mnie do mety. Ostatni kilometr po płaskim, wjeżdżam do miasteczka zawodów i z czasem 3:21:29 kończę maraton na 14. pozycji Open i 6. w kat M2. Nie mogę uwierzyć, że z początku tak słabo układający się wyścig kończy się dla mnie tak dobrze :)

Miłym akcentem na zakończenie maratonu jest pakiet dla tych, którzy ukończyli, w postaci krówek i izotonika w butelce. Poza tym oczywiście bogaty bufet z wafelkami, pomarańczami i bananami, gdzie goszczę dłuższą chwilę, w międzyczasie rozmawiając ze spikerem i pozostałymi zawodnikami. Gdy docieram do auta odczytuję SMSa z wynikiem, upewniam się co do pozycji Open i kolejny raz miło zaskakuję, bo dopiero teraz dowiaduję się, że jestem 6. w kategorii, zatem będzie pierwsza dekoracja na Cyklokarpatach :) Dobra seria trwa. Pozostały czas upływa na staniu w potwornie długiej kolejce do myjki (nic dziwnego, wszystkie rowery są totalnie zalepione błotem) oraz rozmowach z kolarzami. Atmosfera jest znakomita, wszyscy w dobrych nastrojach czekają na dekorację, która tym razem odbywa się punktualnie. W międzyczasie zajadam się ogromną porcją makaronu, po dekoracji pakujemy rowery na dach i w doskonałych humorach wracamy do Lublina. Gdyby to ode mnie zależało to nie prowadziłbym trasy nieszczęsnym wąwozem, w którym nawet pchanie roweru pod górę było trudne, ale poza tym impreza była świetna. Przemyśl to była totalna porażka pod każdym względem, Wojnicz organizacyjnie był już bardzo dobry, ale w Strzyżowie doszła jeszcze bardzo ciekawa i wymagająca trasa oraz piękna pogoda, co sprawiło, że właściwie był to maraton idealny. Właśnie takich Cyklokarapat oczekiwałem przed sezonem, brawo!