Dzień po strzyżowskim maratonie kolejny wyścig, na którym nie mogło mnie zabraknąć. Nie dość, że rozgrywany „pod domem” to jeszcze współorganizowany przez Rowerowy Lublin, zatem start obowiązkowy. Kilka minut po 11 zjawiam się na Słonecznym Wrotkowie, gdzie trwają już zawody dla najmłodszych, objeżdżam rundę i stwierdzam, że lekko nie będzie, w końcu przez noc amor się nie naprawił, a korzenie z trasy nie zniknęły. Mimo to, podium wydaje się być w zasięgu. Godzina startu jest ciągle nieznana, to trochę niedobrze, ale jest przynajmniej okazja żeby porozmawiać ze wszystkimi znajomymi i rzucić okiem na wcześniejsze wyścigi.
Ostatecznie startujemy około 14:15, razem z kategorią Orlików. Ustawiam się w pierwszej linii, jest tak ciasno, że praktycznie stykamy się wszyscy kierownicami. Niestety widać, że są to zawody amatorów, każdy musi stać z przodu i basta! 3…2…1 i jedziemy. Na kraksę w takich warunkach nie trzeba długo czekać i już po kilkudziesięciu metrach tuż przede mną frunie Tomek Czapla. W ostatniej chwili hamuję, omijam go i w tym czasie czołówka odjeżdża w siną dal, a za nimi tworzy się długi sznur wolniejszych zawodników. Gonię ile sił w nogach, ale na singlach wyprzedzanie jest prawie niemożliwe. Do tego na najbardziej stromym „podjeździe” kilku „wycinaków” podprowadza, co skutecznie mnie przyblokowuje i ostatecznie grzebie moje szanse na dogonienie czołówki. Gonię wspólnie z Michałem Sztembisem, ale mamy sporą stratę do najlepszych. W rejonie nawrotu, gdzie widać kolarzy jadących z naprzeciwka obliczam, że jadę na czwartym miejscu w kategorii. Kręcę mocno, ale na każdym kółku mam mniej więcej taką samą stratę do Andrzeja Cebuli, który jedzie trzeci. Z okrążenia na okrążenie minimalnie powiększam przewagę nad Michałem, jest to jednak ciągle niewiele, w porywach kilkanaście sekund, mimo to czuję, że nie będzie mi on zagrażał, zresztą i tak skupiam się na tym co z przodu. Dwa kółka do końca widzę, że nie dam rady dojść chłopaków i po prostu staram się utrzymać tempo do końca. Wyścig kończę z czasem 49:24 na 4. pozycji w swojej kategorii i 7. open. Wygrywa niezagrożenie Tomek Bala, który startuje poza konkurencją, a w mojej kategorii Kamil Różalski i Tomek Siewierski. Wyprzedzają mnie także Szymek i Wojtek z kat. Orlik.
Na mecie czuję ogromny niedosyt i nie mogę przeboleć pechowego początku. Byłem za słaby, żeby dojść Kamila i Tomka, przed wyścigiem nawet nie łudziłem się, ze mogę ich objechać, ale jeśli jechałbym z Andrzejem, który zajął trzecie miejsce to myślę, że walka toczyłaby się do samego końca. Szkoda, że wyszło tak kiepsko, bo taka szansa na podium w Family Cup może się już nie powtórzyć. Jeśli chodzi o pozytywy z samego wyścigu to próżno ich szukać. Po tętnie było widać zmęczenie, Strzyżów dawał o sobie znać, ale zdziwiłbym się mocno, gdyby było inaczej. Cieszyła na pewno licznie zgromadzona publiczność, dopingująca kolarzy, miło było słyszeć motywujące okrzyki pod swoim adresem, dziękuję. Tym bardziej szkoda, że pojechałem tak słabo. Co do samej organizacji imprezy to duże brawa dla Kuby i wszystkich wspierających go członków i sympatyków Rowerowego Lublina. Mimo, że nie było ich zbyt wielu do pomocy to zrobili wszystko, co w ich mocy, żeby to miało ręce i nogi. Szkoda, że nie było więcej osób do obstawiania trasy, bo niedzielni spacerowicze momentami nic nie robili sobie z tego, że właśnie trwa wyścig kolarski. Drugi minus to brak podania godzin startów, na przyszłość trzeba to poprawić. Poza tymi dwoma niedociągnięciami wszystko było super, dodatkowo dopisała pogoda, a więc także i frekwencja była wysoka. Takie imprezy to świetna promocja sportu wśród dzieciaków, może spośród najmłodszych, których rywalizacja była zresztą najbardziej widowiskowa, znajdzie się w przyszłości jakaś gwiazda kolarstwa :)