O maratonie w Pruchniku słyszałem przed wyścigiem wiele legend. Mówili, że trudny i męczący. Po weekendzie odpoczynku noga podawała nieźle i czułem się stosunkowo wypoczęty. W piątek na błysk wyczyściłem rower, z napędem na czele, Paweł reanimował amortyzator i optymistycznie nastawiony jechałem zmierzyć się z trudną trasą. Na miejscu wszystko szło sprawnie i dosyć wcześnie wyruszyłem na rozgrzewkę. Przejechałem z Dawidem ostatni kilometr trasy, pokręciłem się trochę po asfalcie i stadionie i zaraz po otwarciu sektora wjechałem na sam jego przód, ustawiając się w pierwszej linii w nadziei załapania się na fotki ;)
Wybija 11, spiker co kilkadziesiąt sekund powtarza, że do startu już tylko 2 minuty, jeszcze się wyścig nie zaczął a już zaginamy czasoprzestrzeń. W końcu odliczanie i ruszamy. Wycofuję się lekko, ale tak, żeby być kilka metrów za czołem wyścigu i na samym przodzie peletonu wdrapuję się na pierwszym, 2km podjeździe. Chłopaki kręcą mocno, grupa się rozciąga, czuję nogi, ale nie odpuszczam i ciągle jadę z przodu. W 2/3 podjazdu patrzę na pulsometr, tętno sięga 196 bpm i jednak decyduję się trochę zwolnić żeby nie spalić się już na samym początku. Stopniowo wyprzedzają mnie kolejne osoby, mam nadzieję, że za chwilę je dojdę. Dojeżdżamy do szutrowej drogi, wyprzedza mnie Dungor, przyspieszam, ale w lesie jedzie się ciężko, nie tak to miało wyglądać. Staram się zachować spokój, zazwyczaj potrzebuję dużo czasu żeby wejść w rytm. Po 8 km licznik odmawia posłuszeństwa i przestaje mierzyć prędkość i dystans, czekam chwilę, po czym zatrzymuję się poprawić czujnik. Wyprzedza mnie trzech zawodników, doganiam, ale licznik znowu nie działa, no cóż, będę jechał bez. Dystans krótki, pamiętam na których kilometrach są bufety, więc jakoś dam radę.
Szybkie i twarde odcinki przeplatają się z błotnymi, na których kolejny raz mi nie idzie, więc próbuję odrabiać pod górę i na szybkich zjazdach. Zwłaszcza to drugie całkiem dobrze mi wychodzi, amor robi robotę. Na jednym z punktów kontrolnych dostaję informację, że jestem ok. 50 miejsca Mega-Giga. Staram się sprężyć, ale mimo to na błocie wyprzedza mnie jeszcze kilku zawodników, w tym stylowi „profesjonaliści” w skarpetkach do połowy łydki, to boli! Zupełnie nie wiem co się dzieje, staram się zmusić do wysiłku, ale ciągle mam wrażenie, że nie kręcę na maksa. Dopiero gdy trasa robi się mniej grząska przyspieszam i zaczynam pogoń. Jest około 15 kilometrów do mety, wpadam w rytm i wyprzedzam kolejnych zawodników. Zaczyna się doganianie Hobbystów, na szczęście nie ma żadnych trudności z wyprzedzaniem. Kilka kilometrów przed metą ostatni podjazd, tzw. Golgota, z daleka widzę sporo osób, które podprowadzają, co budzi grozę, bo nie mam zamiaru drzeć taki kawał z buta. Okazuje się, że większość z nich to kolejni zawodnicy z Hobby. Zaginam się na maksa i wjeżdżam całość dosyć dobrym tempem, walczę z zawodnikiem z Przeworska, któremu uciekam na zjeździe a jednocześnie już prawie doganiam następnego kolarza. Niestety tracę rytm na nierównościach, ledwo utrzymuję się w pionie, hamuję i wjeżdżam w krzaki. Jest kilometr do mety i rywale uciekają. Próbuję ich dogonić odważnie jadąc odcinek znany z rozgrzewki, ale brakuje dystansu. Kończę wyścig na 27. pozycji Open i 19. w M2 z czasem 2:15:04. Ostatnio w Strzyżowie byłem 14. i 6., więc mega porażka, najgorszy maraton w sezonie. Jedyne wytłumaczenie dla tak słabego wyniku to dosyć krótka trasa, pewnie dodatkowa godzinka zrobiłaby sporą różnicę na moją korzyść. No cóż, taki urok Cyklokarpat, może w Komańczy będzie dłużej i sobie to jakoś odbiję.
Jeśli chodzi o podsumowanie maratonu to mimo, że w Strzyżowie podobało mi się dużo bardziej, to impreza w Pruchniku także była zorganizowana bardzo dobrze. Nigdy na maratonie nie widziałem tylu taśm, sznurków itd. wzdłuż trasy. Zgubienie się tutaj było dużą sztuką, brawa za tak świetne oznaczenie. Sama trasa jak dla mnie trochę za krótka i zbyt błotnista, ale wystarczająco ciekawa i wymagająca fizycznie, chociaż myślałem, że będzie dużo trudniej :) Na mecie znowu smaczne pierogi i piwo w zestawie, więc jak ktoś lubi i nie prowadził to na pewno był zadowolony, niestety owoców brakowało. Poza tym wszystko w porządku, nawet mały deszcz po maratonie nie był w stanie zmącić dobrej atmosfery, która rzeczywiście na Cyklokarpatach jest dosyć rodzinna, zawsze jest z kim pogadać i to mi się podoba! :)