2013.10.05 – Kielce – ŚLR

2013.10.05

Ostatni maraton w tym sezonie i powrót po 2,5 miesiąca na trasy ŚLR. Od Zagnańska 3h ścigałem się tylko w Kraśniczynie (2:57) i nie wiedziałem jak zachowa się mój organizm w Kielcach, które zapowiadały się na około 3:30. Domyślałem się tylko, że będzie to dla mnie jeden z trudniejszych wyścigów w tym roku, ze względu na wymagającą trasę, zmęczenie sezonem oraz wspomnianą przerwę w poważnych, górskich maratonach. Poranek w dzień wyścigu chłodny, nie nastrajał zbytnio do ścigania. Oczekiwanie w chłodnej hali na opóźniony o 20 minut start spowodowało, że trzęsąc się z zimna, w ostatniej chwili zdecydowałem, że jadę w zestawie nogawki-bluza. Zawsze po wyścigu żałowałem jazdy „na długo”, ale tym razem taka opcja wydawała mi się jedynie słuszna. I miałem rację: wydawała mi się.

Startuję spod samej taśmy i pierwsze kilka minut jadę tuż za pilotem. W pewnym momencie pilot gwałtownie przyspiesza, gość przede mną puszcza koło i muszę gonić 50km/h. Po chwili dochodzę do wniosku, że nie ma sensu bez rozgrzewki tak się zarzynać i zwalniam. Z obu stron mija mnie bezwzględny peleton. Łapię koło i próbuję utrzymać oszalałe tempo. Wiem już także, że ubrałem się zbyt grubo. Po wjeździe w teren grupa się tasuje, jadę dosyć asekuracyjnie i nie zaginam się na płaskim odcinku. W dodatku nie mogę wrzucić na blat, a przerzutka z tyłu dziwnie terkocze. Po dojeździe do hopek grupa jest już bardzo przerzedzona, znajduję jakieś towarzystwo i tak mija pierwsza część wyścigu. Jedzie ze mną m.in Gary, który prosił, żeby wspomnieć o jego pięknym locie na zjeździe. Na szczęście udało mi się w niego nie wjechać i obaj kontynuowaliśmy jazdę. Same zjazdy, jak i w ogóle cała trasa w Kielcach świetne. Nie brakuje szybkich, twardych dróg w dół, okraszonych co jakiś czas kamieniami, które utrudniają wybranie odpowiedniego toru jazdy, jak też technicznych singli, podczas których tyłek niemalże szura po tylnej oponie. Przyznam się bez bicia: dwa razy sprowadzam, za pierwszym jest po prostu mega stromo i technicznie (tam Gary odjeżdża mi ostatecznie), drugi pewnie bym zjechał, ale jestem już tak styrany, że wolę nie ryzykować. Na pozostałych zjazdach bez problemów (a na zdjęciach widziałem, że nawet wielu zawodników, którzy przyjechali przede mną schodzili z rowerów, także na fullach).

Do około 40km jedzie mi się kiepsko, ale przynajmniej mam towarzystwo, więc jakoś się spinam. Później na bardzo długi czas zostaję sam. Przypominam sobie Strzyżów i Nowiny, gdzie zaczęło się podobnie, a później nastąpił cudowny przypływ sił, jednak tym razem nic podobnego nie nadchodzi. Co gorsza, na ostatnim bufecie nie udaje mi się złapać żadnego banana. Dziewczyny trochę przysnęły, a ja nie chcę się zatrzymywać, co okazuje się później grubym błędem. Dochodzi mnie Przemek Juszkiewicz z Gatty, któremu łapię koło i za wszelką cenę staram się dotrzymać kroku. Na zjazdach nie jest to trudne, nawet mnie trochę spowalnia, ale na podjazdach utrzymuję się ostatkiem sił. Od dawna jadę bez jedzenia, w dodatku 10km przed metą kończy mi się picie. Tutaj z pomocą przychodzi napotkany Tomek Czapla, który wybrał się na rekreację w rodzinne strony. Pożyczam od niego bidon z wodą, co pozwala mi przetrwać końcówkę. Kilka minut później łapią mnie skurcze, puszczam koło i wyraźnie zwalniam. Kilometr jazdy zajmuje mi dojście do siebie.

Jestem już bardzo wyjechany ale po kolejnych kilometrach i szybkim zjeździe łapię trochę wiatru w żagle i zaczynam kręcić wyraźnie szybciej. Ku mojemu zaskoczeniu w oddali widzę zawodnika Gatty, którego doganiam. Odcinki techniczne zaczynają przeplatać się z szutrami, rywal wciąga żela i częstuje mnie batonikiem, prawdziwa sportowa postawa, dzięki :) Jakieś 3-4km do mety wydaje nam się, że zgubiliśmy trasę, zawracamy około 100m, okazuje się, że jechaliśmy dobrze, po prostu zmęczeni nie zauważyliśmy oznaczeń. Ten incydent wybija mnie z rytmu i znowu ledwo łapię koło Przemka, który po chwili odjeżdża. 1,5km przed metą wyprzeda mnie jeszcze jeden zawodnik. Do mety cisnę już na głębokiej rezerwie. Widzę za sobą jednoosobowy pościg, ale rozkazuję nogom pełną mobilizację na ostatni kilometr i oddalając od siebie ból dojeżdżam do mety 38. open i 16. w elicie z czasem 3:52:54. Jak widać przeliczyłem się aż o 20 minut w swoich prognozach, a czułem się jakbym jechał co najmniej 5h.

Finał na świetnej trasie w Kielcach był zdecydowanie godnym zwieńczeniem tegorocznej ŚLR. Oprócz łatwego początku i końcówki trasa była wymagająca technicznie i kondycyjnie. Na szczęście było sucho, co pozwalało czerpać niezwykłą przyjemność z jazdy (jeśli w ogóle można tak nazwać prawie 4h umierania w bólu ;)). Trzeba przyznać, że Kielczanie mają świetne warunki do uprawiania kolarstwa górskiego, po raz kolejny chylę czoło przed Mazim, który robi wszystko, żeby MTB w wydaniu Ligi Świętokrzyskiej nie było tylko pustym sloganem. Brawo! Co do podsumowania mojej postawy to pojechałem najsłabszy maraton w sezonie. Nie usprawiedliwia tego brak blatu (okazało się, że rozwarstwiła się linka od przedniej przerzutki) ani zablokowane dolne kółeczko w przerzutce tylnej (podczas maratonu rozwaliło się łożysko, na szczęście zębów już od dawna tam nie było, dzięki czemu łańcuch zamiast się blokować – ślizgał się i trochę jak na zaciągniętym hamulcu, ale dało się jechać).

Fajnie, że finał ŚLR połączony był z targami Bike Expo, to naprawdę świetny pomysł, bo na ceremonię i naprawdę bogatą tombolę można było poczekać w cywilizowanych warunkach. Niestety po maratonie nie było już zbyt wiele do oglądania na samych targach, bo wystawcy zwinęli się dosyć wcześnie, a ja zamiast prosto z trasy biec żeby „llizać lody przez szybę” wolałem ogarnąć sprzęt oraz zjeść i odpocząć. Na przyszły rok warto pomyśleć nad przedłużeniem czasu otwarcia stoisk do 19, żeby każdy mógł na spokojnie pooglądać rowerowe nowości. Niestety dekoracja zwycięzców i tombola znowu miały sporą obsuwę i z hali Targów wyjechaliśmy przed 23, na szczęście nie z pustymi rękami :)

To był mój drugi, pełny sezon ŚLR, dużo lepszy niż poprzedni, mimo, że w generalce Elity awansowałem tylko o jedną lokatę (na 12 miejsce). W większości startów plasowałem się w trzeciej dziesiątce open (24, 29, 16, 23, 23, 38) i drugiej w elicie (15, 18, 9, 15, 12, 16), czyli zamierzony plan nie został zrealizowany. Patrząc jednak na ogromny wzrost poziomu konkurencji mogę być umiarkowanie zadowolony z postawy na świętokrzyskich trasach. Przyjeżdżałem około 10 pozycji wyżej niż rok temu i nawiązałem walkę z wieloma zawodnikami, którzy w ubiegłym sezonie byli poza zasięgiem. Zwyżka formy widoczna była gołym okiem. Sama ŚLR, za całokształt dostaje mocną piątkę, trasy były jeszcze ciekawsze i bardziej wymagające, a organizacja na wysokim poziomie. Oczywiście zawsze znajdą się jakieś minusy, ale w tym przypadku nie były one w stanie wpłynąć na postrzeganie przeze mnie ŚLR jako profesjonalnie organizowanych Maratonów MTB i dlatego wpisuję ten cykl do przyszłorocznego kalendarza :)