sierpień 2013 archive

2013.07.28 – Urszulin – Maraton Kresowy

2013.07.28

Żar z nieba, piasek, pojezierze. To nie jest wstęp do opisu wakacji, ale pierwsze wrażenia jeśli chodzi o maraton w Urszulinie. Do tego nuda, płasko jak na stole i jeszcze więcej piasku, jeszcze więcej żaru i jeszcze więcej nudy. 67 kilometrów i jeden dwumetrowy podjazd (pokonywany dwukrotnie) mówią same za siebie. 65 metrów przewyższenia, które wskazał Polar to wynik, który wydaje mi się dziesięciokrotnie zawyżony. Mimo płaskiej trasy zaplanowałem start w Urszulinie, bo to kolejna edycja Pucharu Lubelszczyzny w maratonach MTB. W dodatku Urszulin leży blisko, więc startuje wielu znajomych, co zawsze działa mobilizująco i dodaje maratonowi uroku.

Na miejsce maratonu zajeżdżam z Maćkiem i Weroniką, klimatyzowanym Accordem kombi, zakupionym specjalnie do wożenia się na wyścigi. Trzy osoby i trzy rowery w środku wchodzą bez specjalnych pieszczot. Wiadomo, że do prestiżu Paska od Mirasa z placu jeszcze daleko, ale już Astra się nie umywa ;) W Urszulinie sauna, grzeje mocno, zapowiada się wyścig w moich ulubionych warunkach. Strategia na maraton jest prosta, ogień od startu i jak najdłużej w pierwszej grupie. Tym razem już pierwszy sektor, kładę rower na ziemi, prawie pod samą taśmą, staję w cieniu i popijam izo z kubeczka. Bukłak zatankowany pod korek czeka na wyścig. W taki upał liczy się każda kropla. Wyliczenia prawie jak w Formule 1, planuję max. 2,5h jazdy i na tyle musi mi wystarczyć prowiantu.

Start chwilę po 11 i od razu pierwszy bufet, składający się z tumanów pyłu, wzbijanego przez pędzący peleton. Jadę jakoś mało agresywnie, tu wpuszczam jedną osobę, tam dwie i po kilku minutach z przodu jedzie już ponad 30 chartów, którzy naciągają coraz mocniej. Chłopaki przede mną puszczają koło i nie ma szans dospawać, robi się nieciekawie. Tradycyjnie na początku maratonu mi nie styka i jedzie się jak w piekle. Widok Ifsona i Gella w mojej grupie także nie napawa optymizmem, ale może dzięki temu mam siłę żeby kręcić. W drugiej połowie pierwszej pętli formuje się kilkuosobowy skład i tak jedziemy przez kilkanaście kilometrów. Około 30. kilometra zaczynam dochodzić do siebie, na piaszczystym odcinku w lesie wychodzę na zmianę i podkręcam tempo. Chłopaki nieco zostają, ale trzech jeszcze doskakuje i tak gonimy przez kolejne kilkanaście kilometrów, dochodząc najszybszego zawodnika Obsta.

Na bufecie chwytam w locie kubeczek z izo, piję do dna i postanawiam urwać chłopaków, którzy chyba za bardzo wiozą się po kołach. Kilka mocniejszych obrotów korbą i oddalam się nadspodziewanie łatwo. Plan okazuje się genialny w swojej prostocie, podkręcam jeszcze tempo i po kilku minutach widzę przed sobą kolejnych zawodników. Dojeżdżam, wyprzedzam, odjeżdżam, sytuacja powtarza się jeszcze ze dwa razy. Na zjeździe z pętli doganiam ostatnią dwójkę, siadam na koło i odpoczywam przed finishem. Chłopaki są już mocno ujechani, bo ich tempo nie powala, wybieram odpowiedni moment, na kilometr do mety wyskakuję im zza pleców i niezagrożony dojeżdżam do mety. 2:32:43, 17. Open i 8. w Elicie. Jak na taką trasę jestem umiarkowanie zadowolony, szkoda jednak przespanego początku, byłaby szansa na kilka oczek wyżej.

Dekoracja i tombola niestety nie upłynęły w sielankowej atmosferze. Maciej Gąsiewski, jeden z zawodników drużyny Mapei, nie dał rady trasie, zasłabł i zmarł po długiej reanimacji. O tragedii dowiedzieliśmy się od innych zawodników w trakcie oczekiwania na dekorację. Niepoinformowanie o tym zdarzeniu było poważną wpadką organizatora, zabawa toczyła się dalej a prowadzenie imprezy odbywało jak gdyby nigdy nic. Myślę, że nie tak powinno było to wyglądać. Jeśli już mowa o niedociągnięciach organizatorskich to na krytykę zasługuje totalny brak owoców i napojów na mecie. W dodatku końcówka zawodników na dystansie Maraton nie załapała się na wodę na drugim bufecie. Niedopilnowanie tak podstawowej sprawy jest po prostu skandalem, jeśli mnie by spotkało coś takiego to na wzmiance w relacji na podrzędnym blogu rowerowym by się nie skończyło. Maraton zaliczam do udanych tylko ze względu na przyzwoity wynik, ładną pogodę i przede wszystkim ludzi, których miałem okazję spotkać w miasteczku kolarskim. Bardzo fajnie, że kolejny raz sporo osób skorzystało z okazji sprawdzenia swoich możliwości w lokalnym wyścigu, to naprawdę cieszy :)

2013.07.21 – Zagnańsk – ŚLR

2013.07.21

Zagnańsk to najszybsza i najłatwiejsza edycja tegorocznej ŚLR. Trasa w znacznej mierze składała się z szutrów, jednak poprowadzonych po raczej pofałdowanym terenie. Na szczęście, jak przystało na ŚLR, nie mogło zabraknąć technicznych singli, trudnych, leśnych podjazdów i przejazdów przez rzeczkę, dzięki czemu nie może być mowy o idiotycznych porównaniach do Mazovii. Na szczęście nie było powtórki z Suchedniowa i na trasie panowały wyborne warunki.

Przed maratonem było trochę nerwówki, szukanie zapasowej dętki, montowanie czujnika prędkości na ostatnią chwilę itd. to rzeczy, które zdecydowanie nie powinny mieć miejsca przy profesjonalnym podejściu do ścigania. Na szczęście jak mało kto potrafię się zmobilizować w obliczu deadline’u, więc udało się ogarnąć wszystko i przeprowadzić jeszcze w miarę dobrą rozgrzewkę.

Staję w drugiej linii w sektorze, startujemy i staram pilnować się czuba, co na początku nie jest łatwe, ale w końcu znajduję trochę miejsca i sprytnym manewrem przeskakuję praktycznie na sam przód. Chwilę później wjeżdżamy w teren i tam już zaczyna decydować moc w nogach, spływam coraz niżej, ale ciągle trzymam się w pierwszej grupie. Po 7km oglądam się za siebie i w oddali nie widać już nikogo. Chłopaki coraz bardziej podkręcają tempo, kilka razy zostaję, ale ostatkami sił spawam do koła. Na singlu ponad 20 osobowy peleton się rozciąga, jadę na końcu i tracę dystans. Dochodzę kilku zawodników na szutrze, pędzimy szybko i tasujemy się między sobą.

W końcu zostaję sam na i pędzę ile sił, peleton za hopkami, przed sobą widzę tylko jednego gościa. Gdy go doganiam okazuje się, że to nie ścigant, w dodatku informuje mnie, że powinienem był kilkaset metrów wcześniej skręcić w lewo w las. Super, zawracam a w moją stronę wali kilkunastoosobowy tłum, niestety wracam na trasę, gdy większość z nich skręciła już w singla. Walę bokiem jak opętany, na szczęście przed najtrudniejszymi fragmentami wyprzedzam kilka osób, resztę dochodzę po kilku kilometrach. Wszystko co nadrobiłem nad nimi na początku poszło w cholerę, w dodatku wzrosła strata do czołówki.

Mam totalnie dosyć, ale nie pozostaje mi nic innego jak zacisnąć zęby i gonić. Noga podaje całkiem dobrze, na pewno dużo lepiej niż w pierwszej połowie ostatnich maratonów. Zbliżam się do kolejnych zawodników, ale za mną także widzę pościg, zaczyna mną miotać i po chwili ląduję na glebie. Towarzystwo mam doborowe, bo nie zdążyła mnie ominąć wicemistrzyni świata w maratonie z 2003 r., Magdalena Sadłecka, która także zaliczyła dzwona. Na szczęście od razu się podnosi i jedzie dalej. Ja przez kilkadziesiąt sekund walczę z kierą, która złożyła mi się w poprzek. Bez kluczy prostuję jakoś zapierając rower o drzewo, w tym czasie wyprzedza mnie mała grupka.

Wskakuję na rower i po raz kolejny odrabiam straty. Po kilku minutach dochodzę Magdę, przepraszam za trzepacką jazdę i robię jej koło. Jedzie z nami jeszcze zawodnik z Teamu PKO, z którym zmieniam się na prowadzeniu, aż w końcu odjeżdżamy na podjeździe, później odskakuję i doganiam Mirka z Afor Adventure, który minimalnie mnie wyprzedza w generalce ŚLR. Mówi, że to nie jego dzień i rzeczywiście po chwili zostaje.

Jadę sam, na długim i kamienistym podjeździe w lesie widzę przed sobą kolarzy, ale za mną także wspina się kilkuosobowa grupka. Naciskam więc mocniej na pedały i na szutry wyjeżdżam z bezpieczną przewagą, zbliżając się w dodatku do zawodników z przodu. Przed nami jeszcze dwa dosyć długie i strome podjazdy, na których dochodzę dwie osoby, na zjeździe kolejną i przede mną widzę Jarka Wsóła. Dojeżdżam do niego, wyprzedzam, ale ten spawa na asfalcie. Podciągam kawałek i puszczam go przodem. Na ostatnim zakręcie atakuję, odjeżdżam i finishuję 23. Open i 12. Elicie, z czasem 3:04:19. Niestety wynik zostaje skorygowany z miejsca 20. Open i 10. w Elicie dopiero kilka dni po maratonie, co jest według mnie bardzo słabe i mam nadzieję, że dzieje się tak po raz ostatni.

Gdyby udało się załapać do 20 mógłbym być umiarkowanie zadowolony z wyniku, niestety 23. miejsce traktuję jako porażkę. Na plus zaliczyć muszę równą jazdę przez cały maraton, bez kryzysów i nagłych spadków mocy. Szkoda zgubienia trasy na 20. i dzwona na 37. kilometrze, straciłem przez nie w sumie około 4 minuty, co dałoby mi 17. pozycję. Na pamiątkę po upadku w Canyonie zostało całkiem imponujące wgniecenie, mam nadzieję, że rama dociągnie do końca sezonu :)