Długo wyczekiwany sezon wyścigowy 2014 rozpoczęty. Nie pamiętam kiedy ostatnio byłem tak spokojny przed maratonem jak przed startem w Daleszycach. Nie wynikało to bynajmniej z tego, że czułem się tak mocny, wręcz przeciwnie – noga wydawała się nie być jeszcze przygotowana na sezon, stąd nie było zbędnego spinania pośladów. Rower od kilku dni był w miarę ogarnięty, spakowałem wszystkie graty, zjadłem michę makaronu i poszedłem spać. Jako, że do Daleszyc mam bardzo dobre połączenie, to tylko wstałem, zrobiłem śniadanie i wyjechałem ;) W miasteczku także zero stresu, rozgrzewka na spokojnie, wszystko jak w zegarku. Nawet miejsce pod taśmą udało się zająć mimo tego, że późno podjechałem do sektora. Zresztą w I sektorze pustki, załapała się tylko garstka, „poczułem się jak ktoś zupełnie wyjątkowy” hehe.
Oczekiwanie na start tym razem mija na marznięciu i gdyby nie to, że większość startu honorowego jadę tuż za rurą wydechową pilotującego nas auta to przy 20-30km/h byłby spory problem żeby się ponownie rozgrzać. Pierwsze kilometry mijają na wiezieniu się w pierwszej grupie w komfortowym tempie, dzięki czemu mogę stopniowo złapać wysokie obroty, co odpowiada mi dużo bardziej niż gonienie od startu jak Reksio za szynką. Jak tylko czołówka przyspiesza moje morale paradoksalnie wzrasta, gdyż zdaję sobie sprawę, że wybór krótkiego rękawka zamiast bluzy był strzałem w dziesiątkę, momentami nawet brakuje mi przewiewności bezrękawnika…
W pierwszej części dystansu jadę swoim tempem, które pokrywa się z tym Brania i Darka. W przypływach euforii odskakuję im, a w słabszych momentach ledwo łapię koło, ale ogólnie poziom jest zbliżony. Po 2h jazdy odjeżdżam z Darkiem na niecałe dwie minuty. I wtedy wydarza się coś, po czym zostaję gorącym zwolennikiem publicznej chłosty. Opisując po kolei wygląda to mniej więcej tak, że strzałki kierują na skarpę, gdzie nawet wniesienie roweru jest trudne, na szczycie pole i zero oznaczeń. Chwilę tam błądzimy, z powrotem schodzimy na dół, szukamy oznaczeń i znowu wchodzimy na górę. W międzyczasie dołączają do nas kolejni zawodnicy i razem decydujemy się na jazdę w nieznane, zataczając pętlę i dojeżdżając ponownie do mat kontrolnych, które minęliśmy niecałe 15 minut wcześniej. Tam rozmawiamy z sędziami i kontynuujemy jazdę pokonywanym uprzednio szlakiem. Tuż przed feralnym miejscem, w którym gubimy się po raz drugi (tym razem w o wiele większej grupie), mijamy kilku młodocianych wandali z szelmowskimi uśmieszkami, ewidentnie zasługujących na potraktowanie batem. Po kolejnych dwóch minutach straty słyszymy z oddali krzyki zawodników, którzy znaleźli trasę. Mimo utraty wielu miejsc i dobrego rytmu postanawiam robić swoje i mimo wszystko walczyć o jak najlepszy czas.
Druga część wyścigu to już głównie walka z samym sobą i podjazdami, od czasu do czasu czuję za sobą czyjś oddech, ale do samej mety wyprzedza mnie już tylko jeden zawodnik. Przed resztą udaje mi się uciec i wyrobić bezpieczną przewagę przed asfaltową końcówką. Nie pomaga mi w tym fakt, że kilkanaście kilometrów przed metą blokuje mi się amor, na szczęście ostatnie zjazdy są łatwe i nie tracę zbyt wiele. Na ostatnich kilometrach nie widzę już nikogo za sobą i spokojnie jadę do mety, kończąc z czasem 4:09:42, o blisko 17 minut gorszym od tego sprzed roku, czyli mniej więcej o tyle ile straciłem na błądzeniu. Po porównaniu międzyczasów na ostatnim odcinku stwierdzam, że pewnie załapałbym się na 20 miejsce, góra 28, zakładając jakieś drastyczne załamanie tempa w końcówce. Tymczasem dojechałem 36. open i 12. w elicie. Dużo punktów do generalki muszę pożegnać, w Sandomierzu ich nie odrobię, ale liczę na dużo lepszy wynik. W Daleszycach miało nie być nogi, a wyszło całkiem przyzwoicie, więc punkt wyjścia jest dobry, trzeba dbać o zdrowie, a sezon będzie udany :)