Nieodłącznym elementem wyścigów rowerowych są czasochłonne dojazdy. Setki kilometrów pokonujemy tylko po to, żeby uczestniczyć w zawodach, po czym szybko wskakujemy do samochodu i udajemy się w drogę powrotną. Zazwyczaj nie ma czasu, ani nawet możliwości (trzeba się szybko zbierać, żeby wrócić o rozsądnej porze) na jakiekolwiek zwiedzanie, czy chociażby spędzenie miłego popołudnia w miejscu, którego pewnie długo nie będziemy mieli okazji odwiedzić. O ile zawody rozgrywają się gdzieś w „Koziej Wólce” to nie stanowi to problemu, ale często wyścigi odbywają się w bardzo atrakcyjnych lokalizacjach i trochę żal, że trzeba szybko uciekać i się regenerować. Jedną z takich lokalizacji jest Sandomierz, w którym już trzeci rok z rzędu startowałem w maratonie ŚLR.
Wielu uczestników świętokrzyskiego cyklu krytykuje sandomierskie trasy, zarzucając maratonowi, że jest nudny, płaski, wręcz szosowy i odstaje od reszty. Jestem bardzo daleki od takich twierdzeń, trasa jest rzeczywiście inna niż Daleszyce, Nowiny czy Kielce, dużo bardziej interwałowa i szybsza. Taka charakterystyka sprawia, że trzeba ciągle jechać na wysokich obrotach, nie ma czasu na odpoczynek na zjazdach i trudniej złapać rytm pod górę, przez co trasa potrafi niesamowicie wymęczyć. No i ten finish na podjeździe, w dodatku w miasteczku pełnym kibiców i turystów – niesamowite przeżycie i w dodatku świetna promocja kolarstwa. Pogoda kolejny raz dopisała i było bardzo słonecznie – rodziny zawodników na pewno się nie nudziły :) Tak właśnie powinno wyglądać kolarskie święto, zresztą znakomicie przygotowane przez organizatorów!
Przechodząc do samego wyścigu to wyglądało to tak, że na starcie miałem swoje 5 minut, kiedy jechałem na czele, ale dobra passa skończyła się tym razem po pierwszym podjeździe ;) Po kilku kilometrach pierwszych, terenowych odcinków już było jasne, że dzisiaj zamiast ścigania będzie trzygodzinna walka o przetrwanie. Złapałem swoją grupkę, zgodnie przestrzeliliśmy jeden z zakrętów – prowadzący się zagapił, na szczęście od razu zawróciliśmy, ale zdążyło nas wyprzedzić kilku wolniejszych zawodników. Dogoniliśmy Żwirka, który jak za starych, dobrych czasów jechał jako RL, dorzucając cenne punkty do drużynówki. W połowie maratonu obaj strzeliliśmy z grupy i z trzecim kolarzem zmagaliśmy się z trasą w malowniczych sadach. Noga ewidentnie mi nie podawała, ale starałem się trzymać fason i nie pękać, żeby nie było wstydu przed teamowym kolegą. Niestety 15km przed metą, na jednym z podjazdów nie byłem w stanie utrzymać tempa, bo skurcze dawały znać o sobie i musiałem wyraźnie zwolnić i przeczekać. Gdy było już lepiej chłopaki odjechali i próby pogoni na niewiele się zdały. Po ostatnim bufecie doszedł mnie zawodnik z MyBike, z którym tasowaliśmy się już do samej mety. Na początku ostatniego podjazdu odskoczył mi na kilkanaście metrów, za późno podjąłem decyzję żeby gonić i w efekcie czego do sukcesu mojej szarży zabrakło połowę długości roweru. W tym momencie dziękuję bardzo Mirrze za żywy komentarz na finałowych metrach, opisujący mój atak, który sprawił, że rywal się spiął i nie dał się objechać ;)
Maraton skończyłem najlepszym czasem w historii startów w Sandomierzu – 3:32:13, najlepszą pozycją w elicie (8) i taką samą jak przed rokiem open (29). Marne to jednak pocieszenie, bo trasa była chyba odrobinę krótsza i na pewno bardziej sucha niż przed rokiem, do tego wtedy zgubiłem trasę, tracąc sporo czasu i sił. No i elita się nam skurczyła… Pocieszające, że mimo słabszej formy straciłem stosunkowo niewiele do czołowej 20, więc może na Nowiny zdążę przygotować nogę, bo według wielu hejterów Sandomingo dopiero tam będzie prawdziwe ściganie :)
Przypisy: (przedstawiam, bo czasem piszę o kimś, a większość ludzi może nie wiedzieć o kogo chodzi):
Żwirek – kolega z Rowerowego Lublina, obecnie w Krakowie, znowu mnie objechał
Mirra – główna organizatorka, prowadziła konferansjerkę na mecie
Zawodnik z MyBike – zawodnik z MyBike ;)