2014.07.12 – Puławy – XC

2014.07.12Piękny dzień, piękna pogoda, idealny dzień na ściganie ;) Do Puław jadę z Patrycją, reszta ekipy chyba wystraszyła się niekorzystnej aury. Na miejscu pustki, zostali tylko najwytrwalsi. Lekko kropi, my stoimy w grupce i gadamy, w pewnym momencie ktoś rzuca hasło, że może jednak warto zacząć się przebierać. Organizatorzy oznajmiają, że jest tylko dwóch juniorów, więc startujemy wcześniej, wszyscy razem. Szybko się przebieram i robię dwa kółka rozeznania. Błoto jest wszędzie, w niektórych miejscach kałuże, które nie sposób ominąć. Zapowiada się rzeźnia, głównie dla sprzętu. Pożegnanie Canyona z trasami wyścigów zapowiada się więc godnie.

Wyścig zapowiada się wyjątkowo, tym razem startujemy z asfaltowego boiska do siatki i pierwszy raz nie będziemy co kółko wjeżdżać na stadion – cała zabawa zostaje w lesie. A co z biednymi kibicami – myślę, po czym uświadamiam sobie, że przecież nie ma takowych, a już na pewno nie w taką pogodę ;) Stajemy na starcie, żaden sędzia nawet nie zająknie się o szyszkach – wszyscy dobrze wiemy, że dzisiaj największą przeszkodą będzie błoto. Runda jest raczej długa ok 2,3km. Informacja od sędziów powoduje konsternację w peletonie, niektórzy negocjują –  „może jednak 8?”. Nope! Mamy dygać równo 10 pętli.

Komenda „gotowi”, pełna koncentracja i… start! Tym razem szybko trafiam w pedały, jest trochę ciasno, ale do lasu wjeżdżam trzeci. Jest dobrze i raczej w miarę spokojnie. Scenariusz tradycyjny: pierwsze kółko jadę wysoko, później regularnie spadam. Mimo wszystko i tak jadę wysoko: trzeci w elicie i piąty open. W połowie wyścigu wyprzedzam nawet Damiana. Mnie z kolei wyprzedza Przemek Koza. Tnę się z Grześkiem Orłem. Damian w końcu zbiera siły i jednak mnie dogania, a później odjeżdża. Mijamy Marka, który prowadził, ale doznał kontuzji. Na ostatniej pętli, na stromym zjeździe, kilometr przed metą czuję, że nie mam już klocków, trudno zapanować nad rowerem i zaliczam upadek. Wyprzedza mnie Grzesiek, ja obiegam kałużę i tuż przed podjazdem wskakuję na rower, strata jest spora, nie udaje się jej odrobić na tak krótkim odcinku i na metę wjeżdżam 3. w elicie i 5. open, po 1:11 jazdy. Jestem potwornie ubłocony, ale też bardzo szczęśliwy, bo pojechałem całkiem nieźle. Zresztą nikt nie wygląda na zmartwionego – wszyscy są podejrzanie podjarani.

Mimo tak tragicznej pogody wyścig wpłynął na wszystkich bardzo pozytywnie, każdy z bananem na twarzy myje rower i siebie. Kilka osób wspomina coś o skończonych klockach. Nie jestem sam hehe :) Na koniec tradycyjna dekoracja, już umyty, przywdziewam pomarańczową koszulkę, odbieram pucharek za trzecie miejsce, robimy pamiątkową fotę i można się rozejść. Kolejny udany wyścig z puławskiego cyklu przechodzi do historii. Jak stwierdził jeszcze na miejscu Karcer: „Najlepszy puławski Czempionat w historii”. Zgadzam się z nim w pełni, to były niezwykłe zawody, tym bardziej cieszę się, że Canyon odchodzi na zasłużoną emeryturę właśnie po takim wyścigu :)