Przed drugą edycją Godziny w Piekle czuć było już etap roztrenowania i trzy tygodnie bez ścigania. Mimo wszystko liczyłem na dobry występ i łudziłem się, że żółta koszulka lidera w połączeniu z wspaniałym dopingiem lubelskich kibiców doda mi sił i pozwoli na wyrównaną walkę. Niestety już na rozgrzewce było widać, że tego dnia czeka mnie prawdziwe piekło. Mając świadomość, że samopoczucie na rozgrzewce jeszcze niczego nie przesądza, zmotywowany ustawiłem się na starcie. Jako lider zostałem wyczytany jako pierwszy, co było bardzo miłe, mała rzecz, a cieszy :)
Stoimy na starcie, minutę przed nami wystartowali Mastersi. Końcowe odliczanie i… nie trafiam w pedał. Dopiero gdy chłopaki są już kilka długości roweru przede mną wcelowuję i ogień za nimi. Pierwszy zakręt jest niestety szybko, nie zdążam odrobić strat i wjeżdżam do lasu trochę przyblokowany. Wyprzedzanie jest trudne, właściwie niemożliwe. Może byłoby łatwiejsze, gdybym miał trochę więcej pod nogą, ale niestety w ogóle nie czuję mocy. Mimo to zacięcie przesuwam się do przodu i co chwila przeskakuję kogoś. Na nic się to ma, najwyżej jadę na czwartym miejscu, w dodatku szybko pogoń z pierwszej rundy daje znać o sobie i lekko opadam z sił. Zresztą jadę jakoś bezjajecznie i nie jest to tylko kwestią słabego startu i zmęczenia pogonią. Trudno mi się zmobilizować żeby wejść na wyższe obroty, chociaż bardzo próbuję. Prawie dwie rundy na kole wiezie mi się Filip z LKKG, później odpala i tyle go widzę. Darek jest od samego początku z przodu, jedzie drugi i wygląda na to, że z Rafałem stoczą bój o koszulkę lidera.
Na trzeciej rundzie Rafał urywa łańcuch, ogromny pech, bo widać, że miał pod nogą. Ja natomiast najpierw się przewracam w technicznym zakręcie, a później muszę się zatrzymać, bo złapałem jakiś badyl między szprychy. W drugiej części wyścigu jadę ciągle piąty i próbuję dogonić zawodnika przed sobą. Na ostatniej rundzie przyspieszam i kilometr przed metą, tuż przed piaskownicą widzę, że mam tylko kilkanaście sekund straty. Wrzucam wszystko co mam, ostatnie rezerwy sił i przez piach idę jak burza, później pogoń na technicznej sekcji po trawie, ale na ostatnią prostą wjeżdżam ze zbyt dużą stratą, brakuje dystansu na jej odrobienie i na metę dojeżdżam piąty. Jestem ogromnie zawiedziony swoją postawą i przebiegiem wyścigu. Formy ewidentnie nie ma, ale oprócz tego coś więcej nie zagrało. Nie wiem czy to kwestia złej rozgrzewki, może zbyt słabej koncentracji, może złego startu, który chyba mnie trochę zdemotywował. Nie mam pojęcia, w każdym razie było bardzo źle i nie mogę uwierzyć, że pojechałem taką padlinę. W dodatku w klasyfikacji generalnej spadłem na drugie miejsce i tracę punkt do Darka. Tylko i aż punkt. Sprawa końcowej klasyfikacji Godziny w Piekle rozstrzygnie się więc na finale w Puławach, czyli na terenie, który tak dobrze mi się kojarzy. Oby po ostatnim wyścigu w tym roku było tak samo, będę o to walczył ile sił w nogach, to dopiero będzie piekło!
PS. Ogromne podziękowania dla kibiców, dzięki którym ze zdwojoną siłą chce się walczyć na trasie :) Szczególne podziękowania dla Anety oraz Elizy i Marzeny z Rowerowego Lublina, które wręcz zdzierały sobie gardła na plaży. Już z daleka słyszałem ich doping, który pozwolił mi jakoś dojechać do tej mety :) Na koniec film Wojtka Matrasa, który chociaż trochę oddaje to, co działo się w ten piękny, słoneczny dzień w Lublinie :)