Dzień po puławskich przełajach udałem się na lubelski stadion przy Krochmalnej żeby zadebiutować w biegu na 10km. Nigdy w życiu nie przebiegłem takiego dystansu za jednym zamachem, więc zupełnie nie wiedziałem jak to będzie. Jedyne, co było pewne to ból i to nie tylko ten podczas biegu, ale przede wszystkim dzień po nim. Na miejscu przeogromny tłum biegaczy (ponad tysiąc osób – rekord frekwencji lubelskich dych do maratonu) i niezwykle gorąca atmosfera. Odbieram pakiet startowy, przebieram się i zanim wybiegnę na rozgrzewkę rozmawiam jeszcze ze znajomymi biegaczami i wspólnie pozujemy do zdjęć.
Po solidnej rozgrzewce ustawiam się na starcie. Za mną ponad 1000 osób, w takiej sytuacji lepiej się nie przewrócić, bo stratowaliby mnie jak w Mufasę w Królu Lwie ;) Obok mnie stoi Marta, jedna z najszybszych dziewczyn w tym towarzystwie. Mój plan zakłada żeby przed nią uciekać, a gdy mnie dogoni trzymać się jak najdłużej :) Ruszamy! Po 300m plan zostaje zweryfikowany, Marta ciągle jest obok, tempo jest kosmiczne. Przypomina mi się tekst Emila Zatopka, który podobno zawsze przed biegiem mawiał do rywali „Men, today we die a little„ . No to ja już umarłem i to bardzo. Teraz chcę tylko jak najdłużej wytrzymać tempo Marty. Pierwszy kilometr robimy w szaleńczym tempie – 3:45, a ja jestem szczerze przerażony i zaczynam obawiać się o własne zdrowie. Już nie biegnę obok mojego prywatnego Zająca. Teraz jak cień podążam z tyłu i czekam kiedy w końcu spuści z tonu, bo wydaje mi się, że lada chwila musi to nastąpić. Dobre żarty. Po głowie chodzą mi myśli, żeby zwolnić, poczekać na Anetę i treningowo pobiec z nią do końca. Na szczęście szybko porzucam te myśli, wiem, że bym sobie tego nie wybaczył, a co gorsza zostałbym zmieszany przez nią z błotem za taki cyrk ;)
Wbiegamy na Filaretów, jest kilka zakrętów, nie wiem dlaczego, ale Marta ich nie ścina, co bardzo mnie irytuje, ale konsekwentnie biegnę za nią. Tylko na podbiegu pod Zana czuję, ze mógłbym biec trochę szybciej, ale postanawiam mądrze trzymać się, za doświadczoną biegaczką. Gdy jesteśmy już na Zana zaczyna się długi, dwukilometrowy zbieg. Tempo ciągle jest szaleńcze. Na Nadbystrzyckiej, tuż za Perfect Runner, na najbardziej pochyłym fragmencie trasy, zaczynam zostawać. Do tej pory motywowałem się jak tylko mogłem i za wszelką cenę trzymałem tempo. Oszukiwałem się, że jeszcze mam siły, że jeszcze kilometr. Niestety po 6km te czary przestają działać. Za wąwozem tracę do mojego Celu jakieś 30 sekund. W dodatku wyprzedził mnie Bigos i Rafał. Biegnę razem z Krzyśkiem Grucą i postanawiam że on mi nie odbiegnie.
Ciągle widzę przed sobą Martę, którą bardzo chcę dogonić, ale dystans się utrzymuje. Pod koniec Krochmalnej trochę przyspieszam, ale sił jest mało. Około 1,5km do mety dobiega do nas Piotrek Drączkowski, „dawaj KermitOZ, dawaj, trzymaj tempo”. Początkowo to właśnie robię, ale dosyć szybko strzelam. Około pół kilometra do mety, już blisko stadionu znowu podkręcam tempo, ale znowu nic z tego. Kilkadziesiąt metrów przed halą rozpoczynam długi finish, żeby przynajmniej Krzysiek przybiegł za mną. Wbiegam na ostatnią prostą i widzę przed sobą zegar, który pokazuje niewiele ponad 39 minut. Wow, w drugiej połowie biegu byłem tak zamroczony, że byłem przekonany, ze mam tempo na jakieś 44 minuty, a tutaj wychodzi na to, że w swoim debiucie na dyszce złamię 40 minut. Jak po zastrzyku energii biegnę mocno już do samej mety, którą przekraczam z wynikiem 39:41. Jestem w szoku, bo przed biegiem nawet najbardziej optymistyczny plan nie zakładał zejścia poniżej 40 minut. To był znakomity bieg, z którego jestem przeogromnie zadowolony.
Ogromne podziękowania należą się Marcie (39:20), bez której na pewno nie osiągnąłbym tak świetnego czasu i pewnie przyczłapałbym ładnych kilka minut później. Jeśli chodzi o tabelę to najambitniejszą wersją planu było zmieszczenie się pierwszej setce i dałem radę tego dokonać (96/1035 open, 41/255 M16). Podziękowania i wiele dobrych słów należą się też organizatorom, bo impreza dopięta była chyba na ostatni guzik. Duży plus za prysznice po biegu. To rzecz na zawodach kolarskich niezwykle rzadka, a bardzo pożądana. Tutaj wydaje się to standardem, dzięki czemu późniejsze oglądanie dekoracji i wymiana wrażeń wśród uczestników odbywa się w bardziej komfortowych warunkach. Dzięki i do zobaczenia w styczniu na nocnej dyszce!