2014 archive

2014.11.15 – Lublin – CityTrail

2014.11.15Jakże różne potrafią być nastroje po zawodach, które odbyły się w odstępie zaledwie czterech dni. Po blamażu w przełajach wystartowałem w pierwszym w tym sezonie biegu. Leśne 5km to coś w sam raz dla mnie, bo kondycja jest, ale doświadczenie biegowe i adaptacja mięśni do takiego wysiłku na poziomie praktycznie zerowym. Pierwszy i ostatni jak do tej pory trening biegowy (półgodzinny) tej jesieni zrobiłem 4. listopada, czyli 11 dni temu. Trochę dawno, więc bardzo obawiałem się, że pobiegnę słabo i tylko spotęguję niezadowolenie po ostatnim wyścigu. Wpisowe na cały cykl jednak już dawno opłacone i nie było odwrotu! Poza tym to ma być przede wszystkim zabawa, więc zawsze można pobiec na luzie :) Po lekkim śniadaniu dotarłem na Dąbrowę, gdzie od razu mnóstwo znajomych twarzy. Przeprowadziłem dobrą rozgrzewkę i ustawiłem się na samym przodzie (a właściwie to w drugiej linii, niech stracę ;)).

Tym razem zaczynamy bez końcowego odliczania, tylko gotowi – start :) Wyruszam jak z katapulty, ostro do przodu, w tym momencie bieg „na luzie” się kończy zanim się w ogóle zaczął ;) Trzymam się w czołowej dyszce i tak gdzieś przez pierwsze pół kilometra. Później oczywiście powolny zjazd coraz niżej. Mimo to biegnę szybko, po pierwszym kilometrze 3:40 i mieszane uczucia – z jednej strony czadowo, z drugiej jestem przerażony, że za mocno zacząłem i zaraz mnie odetnie. Uspokajam tempo, ale ciągle jest szybkie. Wyprzedza mnie pierwsza kobieta, początkowo trzymam się za nią, później odpuszczam, wiem, że jest mocna i jej tempo nie wyjdzie mi na zdrowie. Drugi kilometr w czasie 4:15, jest ok.

Na trzecim kilometrze jest już ciężko, nie tyle fizycznie, co po prostu wiem, że biegnę szybko i mogę nie wytrzymać tempa. Wiem też, że od połowy będzie z górki (w przenośni, o tym, że było też dosłownie minimalnie z górki dowiedziałem się w domu z wykresu), co pozwala mi przetrwać. Jest w końcu tabliczka, trzeci kilometr przebiegnięty w 4:12 – cieszę się, że pobiegłem go równo, co także dodaje mi sił przed końcówką. Na czwartym kilometrze uświadamiam sobie, że za tydzień lubelska dycha do maratonu, na którą już zrobiłem przelew. Jak ja to przebiegnę, w dodatku na drugi dzień, po finale Godziny w Piekle w Puławach? :D Biegnę jednak równo, trzymam mocne tempo i walczę. Walczę tak, jak powinienem był to zrobić na ostatnim wyścigu. Tym razem nie ma kalkulowania, jest tylko nak…wianie!

W końcu jest tabliczka „4km”, poprzedni kilometr przebiegłem w 3:35, widzę, że 15:42 już na zegarku, więc jest ogromna szansa żeby złamać 20 minut. Mission accepted! Dodatkowo zaczynam wierzyć, że dam radę obiec Damiana, który już dawno powinien mnie wyprzedzić. Biegnę mocno, około 500m przed końcem widać już metę. Przyspieszam i po raz pierwszy podczas tego biegu zaczynam wyprzedać. Ostatnie 100m to już prawie sprint, wpadam na metę z czasem 19:36, zadowolony, bo wynik jest powyżej moich oczekiwań. I to znacznie powyżej, nie sądziłem, że jestem zdolny na dzień dobry zrobić taki czas, czad! W dodatku Damian przybiega 14 sekund za mną, mission completed! :)

Pierwszy tegoroczny bieg zakończyłem na 28. miejscu open (na 305 osób)  i 10. w kategorii M20 (na 49). Poziom zawodników w stosunku do ubiegłego roku ogromnie poszedł w górę, rok temu, po dużo słabszych biegach łapałem się pod koniec drugiej dychy. Mimo, że było chłodno to i tak pogoda dopisała, frekwencja także (pierwszy raz ponad 300 osób w lubelskim CityTrail). Atmosfera była super, po biegu fotki ze znajomymi i jaranie się startem. Zupełnie jak w pierwszych sezonach ścigania w MTB. To było świetne przedpołudnie, znakomita odskocznia po kolarskim sezonie. Zostałem naładowany energią na tyle, że po powrocie do domu odbyłem jeszcze trening na rowerze. W końcu kolarzem się jest, a biegaczem się bywa! ;)

2014.11.11 – Lublin – Godzina w Piekle

2014.11.11Przed drugą edycją Godziny w Piekle czuć było już etap roztrenowania i trzy tygodnie bez ścigania. Mimo wszystko liczyłem na dobry występ i łudziłem się, że żółta koszulka lidera w połączeniu z wspaniałym dopingiem lubelskich kibiców doda mi sił i pozwoli na wyrównaną walkę. Niestety już na rozgrzewce było widać, że tego dnia czeka mnie prawdziwe piekło. Mając świadomość, że samopoczucie na rozgrzewce  jeszcze niczego nie przesądza, zmotywowany ustawiłem się na starcie. Jako lider zostałem wyczytany jako pierwszy, co było bardzo miłe, mała rzecz, a cieszy :)

Stoimy na starcie, minutę przed nami wystartowali Mastersi. Końcowe odliczanie i… nie trafiam w pedał. Dopiero gdy chłopaki są już kilka długości roweru przede mną wcelowuję i ogień za nimi. Pierwszy zakręt jest niestety szybko, nie zdążam odrobić strat i wjeżdżam do lasu trochę przyblokowany. Wyprzedzanie jest trudne, właściwie niemożliwe. Może byłoby łatwiejsze, gdybym miał trochę więcej pod nogą, ale niestety w ogóle nie czuję mocy. Mimo to zacięcie przesuwam się do przodu i co chwila przeskakuję kogoś. Na nic się to ma, najwyżej jadę na czwartym miejscu, w dodatku szybko pogoń z pierwszej rundy daje znać o sobie i lekko opadam z sił. Zresztą jadę jakoś bezjajecznie i nie jest to tylko kwestią słabego startu i zmęczenia pogonią. Trudno mi się zmobilizować żeby wejść na wyższe obroty, chociaż bardzo próbuję. Prawie dwie rundy na kole wiezie mi się Filip z LKKG, później odpala i tyle go widzę. Darek jest od samego początku z przodu, jedzie drugi i wygląda na to, że z Rafałem stoczą bój o koszulkę lidera.

Na trzeciej rundzie Rafał urywa łańcuch, ogromny pech, bo widać, że miał pod nogą. Ja natomiast najpierw się przewracam w technicznym zakręcie, a później muszę się zatrzymać, bo złapałem jakiś badyl między szprychy. W drugiej części wyścigu jadę ciągle piąty i próbuję dogonić zawodnika przed sobą. Na ostatniej rundzie przyspieszam i kilometr przed metą, tuż przed piaskownicą widzę, że mam tylko kilkanaście sekund straty. Wrzucam wszystko co mam, ostatnie rezerwy sił i przez piach idę jak burza, później pogoń na technicznej sekcji po trawie, ale na ostatnią prostą wjeżdżam ze zbyt dużą stratą, brakuje dystansu na jej odrobienie i na metę dojeżdżam piąty. Jestem ogromnie zawiedziony swoją postawą i przebiegiem wyścigu. Formy ewidentnie nie ma, ale oprócz tego coś więcej nie zagrało. Nie wiem czy to kwestia złej rozgrzewki, może zbyt słabej koncentracji, może złego startu, który chyba mnie trochę zdemotywował. Nie mam pojęcia, w każdym razie było bardzo źle i nie mogę uwierzyć, że pojechałem taką padlinę. W dodatku w klasyfikacji generalnej spadłem na drugie miejsce i tracę punkt do Darka. Tylko i aż punkt. Sprawa końcowej klasyfikacji Godziny w Piekle rozstrzygnie się więc na finale w Puławach, czyli na terenie, który tak dobrze mi się kojarzy. Oby po ostatnim wyścigu w tym roku było tak samo, będę o to walczył ile sił w nogach, to dopiero będzie piekło!

PS. Ogromne podziękowania dla kibiców, dzięki którym ze zdwojoną siłą chce się walczyć na trasie :) Szczególne podziękowania dla Anety oraz Elizy i Marzeny z Rowerowego Lublina, które wręcz zdzierały sobie gardła na plaży. Już z daleka słyszałem ich doping, który pozwolił mi jakoś dojechać do tej mety :) Na koniec film Wojtka Matrasa, który chociaż trochę oddaje to, co działo się w ten piękny, słoneczny dzień w Lublinie :)

2014.10.19 – Lublin – Godzina w Piekle

2014.10.19Ostatni wyścig sezonu 2014 to pierwsza tegoroczna edycja Godziny w Piekle i debiut w przełajach. Jako, że nie udało się wygrać tydzień wcześniej w Lubelskim Maratonie MTB to zamierzałem to zrobić tym razem! W środę na oficjalnym treningu zorganizowanym przez Marcina Makowskiego zapoznałem się z trasą, która bardzo przypadła mi do gustu – szybka, łatwa technicznie i bardzo interwałowa. W niedzielę do wyścigu przystąpiłem na sporym luzie, wiedziałem, że noga podaje, a chłopaki są w moim zasięgu. Trzeba było tylko skoncentrować się i dać z siebie maksa.

Trochę zamieszania na starcie, startuję w kategorii amator bez licencji (dozwolone rowery MTB), w jednym wyścigu z Mastersami, ale sędziowie nie są do końca pewni czy puszczać wszystkich razem i w jakim odstępie czasu. Ostatecznie moja kategoria startuje chwilę po Mastersach. Od razu wystrzelam do przodu i szybko dochodzę grupę, która startowała wcześniej. Kręcę mocno i równo, robi się trochę tłoczno i plażę na pierwszej rundzie pokonuję biegiem, podobnie jak jeden z nawrotów w lesie. Dalej jest już luźniej, można jechać swoje, przeskakuję kolejnych Mastersów, ale na ogonie siedzi mi Darek, który przed piachem na kolejnej rundzie mnie wyprzedza, ale tym razem mam tam miejsce, jadę twardo swoim torem i z powrotem wskakuję przed niego.

Odcinek z piachem okazuje się kluczowy dla naszej rywalizacji, bo na trzeciej rundzie tam właśnie odskakuję, podkręcam tempo i odjeżdżam. Na czwartej i piątej jeszcze powiększam przewagę i dopiero w połowie piątej rundy czuję się w miarę bezpiecznie, bo przewaga jest już naprawdę spora jak na tak krótki wyścig. Mimo to zwalniam tylko nieznacznie, ciągle jadąc mocno. Sił dodają mi lubelscy kibice, którzy na przełaje zawsze organizują specjalną strefę na plaży, gdzie trąbią, dzwonią, biegają za kolarzami i robią jeszcze masę innych, świetnych rzeczy, ubarwiających widowisko. Nie jest to oczywiście jedyne takie miejsce na trasie, na której co chwilę słyszę swoje imię i zachęty do jeszcze ostrzejszej jazdy :) To naprawdę dodaje mi sił i kręcę jak natchniony! Ostatecznie na metę wjeżdżam po równych 50 minutach, wygrywając kategorię zawodników bez licencji! Nie czuję żadnego zmęczenia, bo świadomość, że zwyciężyłem sprawia, że trudy tego niezwykłego wyścigu schodzą na dalszy plan. Zwycięstwo w Lublinie to wymarzone zakończenie najlepszego dla mnie sezonu :)))

Jako, że na takich imprezach wszyscy jesteśmy nie tylko zawodnikami, ale i kibicami to słowa uznania dla zawodników Elity, którzy stworzyli świetne widowisko w wyścigu głównym. Szczególne gratulacje dla Tomka i Oscara, którzy godnie zaprezentowali lubelskie środowisko kolarskie i nawiązali równorzędną walkę z czołowymi polskimi przełajowcami, zajmując 3. i 5. miejsce. Na koniec dziękuję wszystkim za fantastyczny doping, a organizatorom za świetne zawody – Waldkowi, Andrzejowi i ekipie za wzorowe przygotowanie trasy, Marcinowi za koordynację i sponsorom za wspieranie cyklu Godzina w Piekle. Żółta koszulka lidera klasyfikacji mobilizuje i zobowiązuje, i mimo, że w sezonie przełajowym odpoczywam to nie byłbym sobą, gdybym teraz odpuścił pozostałe dwie edycje GwP. Najbliższa odbędzie się 11 listopada w Lublinie, a finał 22 listopada w Puławach. Serdecznie zapraszam! :)

2014.10.11 – Lublin – Maraton MTB

2014.10.11Oba cykle MTB, w których startowałem zakończone, dwie docelowe imprezy sezonu także, więc teraz już tylko „dokrętka” na lokalnych ogórach. Pierwszy z nich to lubelski maraton MTB „Urodzeni by walczyć”. Impreza, na którą w pełni sezonu nigdy bym się nie wybrał, bo wiedziałem jakie problemy były w ubiegłorocznej edycji. Mam też świeżo w pamięci dwie imprezy ostatnio „organizowane” przez tę samą ekipę, które w ostatniej chwili były odwoływane.  Tym razem wyjątkowo postanowiłem zaryzykować, bo noga podaje i była spora szansa na zwycięstwo „na własnym podwórku”. W środę przed maratonem objechałem trasę, żeby na samym wyścigu nie napotkać żadnej niespodzianki. Pozwoliło mi to też na ustalenie odpowiedniej taktyki i dało więcej pewności siebie.

W dniu startu pierwszy kontakt z radosną twórczością organizatorów nastąpił już w biurze zawodów, gdzie pomimo elektronicznych zapisów nie obyło się bez ślinienia palca i wyszukiwania mojego zgłoszenia w pliku kartek. Następnie czekała wszystkich zawodników dwukrotna pielgrzymka po sektorach, bo organizatorzy nie mogli dojść do porozumienia w którą stronę mamy startować. Kolejnym znakomitym elementem tego „profesjonalnego” wyścigu było zabezpieczenie trasy. Podczas maratonu trzykrotnie o mało nie wjechaliśmy pod samochód, do tego dwa razy przejeżdżaliśmy przez miejsce, w którym trwała wycinka drzew i poruszał się ciężki sprzęt. Trasy nie pogubiliśmy chyba tylko dlatego, że wcześniej ją objechałem. Mimo to, mieliśmy sporo szczęścia, niestety nie miało go szerokie grono zawodników ze wszystkich dystansów, którzy albo nie widzieli strzałek (bo ich nie było), albo zostali źle pokierowani przez funkcyjnych, obstawiających skrzyżowania. Opinie na temat organizacji maratonu znajdziecie na facebookowej stronie tego „wyścigu”.

Co do samego przebiegu rywalizacji to wyglądało to tak, że Ładi zaciągnął już na samym początku i tyle go było widać. Później oderwał się jeszcze Krawiec. Jako, że jechał on na przełaju to przewagę zrobił bez problemu, bo 10 z pierwszych 15 km prowadziło asfaltami. W trzeciej grupie jechałem z Darkiem Paszczykiem i Januszem Kędzierskim z Baran Cycling i Wieśkiem Wójtowiczem z Obst Chełm. Chłopaki od razu odpuścili gonienie Ładiego i pomimo moich zachęt nie byli skorzy do zaryzykowania pogoni. Rozumiem tę postawę, ale trochę za mało w niej pasji, bo ostatecznie pierwsze miejsce oddaliśmy bez walki. Podobnie zresztą było z miejscem drugim, tyle, że jak się później okazało przez problemy techniczne początkowy wicelider się wycofał. W czteroosobowej grupie jechaliśmy prawie cały wyścig i mimo dosyć mocnego tempa widać było, że każdy nastawia się na finish. Podobnie było ze mną, cisnąłem całość z blatu, chciałem zmieścić się na podium w open i czułem, że tym razem końcówka będzie należeć do mnie. Na pierwszej rundzie, w nadziei na dogonienie Krawca podłączyłem za Grześkiem Tomasiakiem, liderem krótkiego dystansu (startowali tylko 5 minut po nas, mimo próśb kierowanych do orgów o wprowadzenie większego odstępu). Niestety chłopaki zostali z tyłu, a ja szybko zdałem sobie sprawę z tego, że w ten sposób tylko upalę nogę i jedyna opcja żeby przejechać pozostałe 40km to grzeczny powrót do jazdy w grupie.

Około 10km przed metą podkręciłem z Darkiem tempo, ale na nic się to zdało, bo grupa się nie rozerwała. 4km przed metą Darek, któremu zależało na urwaniu Wieśka jeszcze raz zaatakował. Było mi to bardzo na rękę, gdyż po objeździe trasy sam planowałem w tym miejscu zgubić rywali. Tym razem akcja się udała i zyskaliśmy kilka sekund nad Wieśkiem i Januszem. 2km do mety poprawiłem i przewaga zrobiła się już bezpieczna – dobre kilkanaście sekund. Pod koniec technicznego odcinka terenowego zdecydowałem się na atak i długi finish. Odskoczyłem Darkowi na kilka metrów, poszedłem „w trupa” na asfaltowym zjeździe i gdy się obejrzałem miałem ładnych kilkadziesiąt metrów przewagi i 300m do mety. Na kreskę wpadłem już na spokojnie z czasem 2:31:20, 4 sekundy przed Darkiem, ale 10 minut po Ładim, zajmując drugie miejsce open i drugie w kategorii wiekowej. Pod względem sportowym wyścig dla mnie udany, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że o 8 rano wróciłem z niezłej imprezy i trochę obawiałem się o swoją kondycję. Morał z tego taki, że nieważne co robisz w nocy, jeśli niepotrzebny ci do tego alkohol to wszystko będzie dobrze :D

Co do podsumowania całego maratonu to po raz kolejny okazałem się naiwny, ale cóż, człowiek uczy się całe życie. Organizacja zawodów na poziomie katastrofalnym, oznaczenie i zabezpieczenie trasy było wręcz żenująco słabe, no bo jak wytłumaczyć to, że większość zawodników gubiła trasę, w dodatku często po kilka razy? Jestem pewien, że gdyby nie objazd to sam bym zabłądził. Współczuję wszystkim, dla których był to pierwszy maraton. Mam nadzieję, że nie zniechęcą się i jeszcze nie raz wystartują w zawodach kolarskich. Organizatorom proponuję natomiast przeprosić zawodników, oddać pieniądze i wybrać się na jakiś wyścig po naukę, najlepiej w charakterze zawodnika. Tyle ode mnie na temat tego żenującego „eventu”, teraz pora na relaks i zakończenie sezonu za tydzień na lubelskich przełajach.