Plan na drugą dychę był bardzo prosty: umrzeć na mecie i poprawić rekord życiowy. Został on wykonany tylko połowicznie. Na mecie byłem prawie trupem, niestety do życiówki minimalnie zabrakło. Ale zacznijmy od początku.
Ładna pogoda i uwielbienie dla jazdy rowerem, która jest znacznie ciekawsza od biegania, nie sprzyjają treningom biegowym. Tej jesieni odbyłem trzy treningi biegowe: 23X, 29X i 17XI, które łącznie dały 17,3km :) Po zerowym kilometrażu wiosną i 19,7km zrobionych w lecie (2 duathlony + jedna przebieżka) moje konto nie było zbyt imponujące. W planie jednak miałem pobiegnięcie tej dyszki, a że nie należę do osób, które łatwo się zrażają to postanowiłem spiąć poślady i walczyć o dobry wynik. Po rozmowie z Martą Kloc, która miała biec na czas poniżej 39 minut opracowałem naprędce strategię na bieg. Polegała ona na tym, żeby trzymać się Marty tak długo jak się da. Życie pokazało, że plany sobie, a rzeczywistość sobie. I ta rzeczywistość okazała się bardziej brutalna niż się spodziewałem.
Po ustawieniu się z przodu (nie używam Endomondo, nie zabrałem telefonu na bieg – pozdro dla kumatych) ruszam mocno za pierwszą grupą nie oglądając się na „Zająca”. Pierwszy kilometr to dobre złego początki. Biegnie się super lekko, flagę 1km mijam z czasem 3:36 i jestem zaskoczony swoją dyspozycją. Po chwili kolejne zaskoczenie: drugi kilometr nie idzie już tak dobrze jak pierwszy. Hmm, klasyka w moim przypadku, młody człowiek to i głupi ;) Przy fladze 2km dobiega do mnie Marta, na zegarku ok 7:30. Od razu zajmuję grzecznie miejsce za moim pacemakerem i włączam tryb „zesraj się, a nie daj się”. Tryb działa mniej więcej do 4,5km kiedy to nieproszony włącza się „energy saving”. Głowa chce biec, ale ciało krzyczy: „stop!”. Na półmetku mam czas 19:40. Teoretycznie ok, druga połówka jest łatwiejsza, więc jak utrzymam tempo to będzie kozak czas. Jestem już jednak ujechany na maksa i zdaję sobie sprawę, że przegiąłem na początku.
Zbieg na Zana i Nadbystrzyckiej pozwala podciągnąć trochę tempo, ale nie ma mowy o złapaniu drugiego oddechu. Za Polibudą dogania mnie Konrad Kawala, którego kojarzę z Chęć na Pięć, bo wbiegliśmy razem na metę. Postanawiam drugi raz podczas biegu odpalić tryb „zesraj się, a nie daj się”. Tempo jest mocne, ale nie odpuszczam i jak przyklejony biegnę za rywalem. Na ostatnim podbiegu minimalnie zostaję, ale swoje odrobiłem. Na zegarku widzę, że życiówki nie będzie, ale jest jeszcze szansa na złamanie 40 minut. Niestety zamiast ostatnie pół kilometra iść w trupa zbyt często spoglądam na zegarek i ostatecznie wpadam na metę z czasem netto równo 40 minut. Bardzo zmęczony, trochę wkurzony, ale biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności czas uznaję za przyzwoity.
To był na pewno lepszy bieg niż przed rokiem, kiedy miałem 39:40, ale na łatwiejszej i krótszej trasie. Na życiówkę przyjdzie poczekać do nocnej dychy, jak dowali śniegu i mrozu to może nawet coś tam wcześniej potrenuję ;)
Posted by Made by WIATR on 22 listopada 2015