2016.04.30 – Parczew – Piękny Wschód 512km

2016.05.01Piękny Wschód to idealny ultramaraton na początek sezonu. Optymalny dystans, bliska lokalizacja, dobra organizacja, sporo znajomych z lubelskiej ekipy – nie mogę nie wystartować :) W dodatku w tym roku trasa wiedzie dużo bliżej Lublina, więc co do niektórych odcinków konsultuję z Włodkiem Oberdą (Organizator) przebieg trasy, tak żeby była ona atrakcyjniejsza :) To miłe gdy staje się przed szansą pościgania na drogach, które się zna, na pewno wzrasta pewność siebie oraz chęć walki. W tym roku nie jadę sam – Aneta startuje na 283km :) Jest mocna i ma dobrą obstawę, u mnie pod nogą też coś tam jest, więc przed startem jestem spokojny o nasz wynik. Jedyne czego można się obawiać to zapowiadana kiepska pogoda, ale na to nie mam wpływu, więc podchodzę do sprawy na luzie.

Do Parczewa jedziemy oczywiście dzień wcześniej. Prognozy pogodowe zmieniają się z godziny na godzinę, więc zabieram ze sobą wyjątkowo mocno wypchaną torbę. Pod względem stroju jestem przygotowany na absolutnie każdą pogodę, ostateczny wybór nastąpi pół godziny przed startem :) Po odprawie transport do hotelu, krótka wizyta na spotkaniu integracyjnym i ostatnie przygotowania sprzętu przez wyścigiem. Wszystko zapięte na ostatni guzik – idziemy spać. Z rana sprawdza się najgorszy scenariusz – pada. Szybkie śniadanie i po nim kluczowa decyzja dnia – dobór stroju. Decyduję się na letnie spodenki, ocieplane nogawki, koszulkę z długim rękawem i bluzę oraz przeciwdeszczową kurtkę z tworzywa na wierzch. Na buty idą przeciwdeszczowe ochraniacze, na głowę buff, a na oczy okulary z żółtymi szybkami. Do torby podsiodłowej wędruje wiatrówka. Jak zwykle najtrudniejszym wyborem są rękawiczki. Decyduję się na jesienno-wiosenne Northwave’y z membraną. Jak nie będzie konkretnej zlewy to raczej w nich nie zmarznę, jak słońce w trakcie dnia przypiecze to zawsze mogę je ściągnąć. Do przepaku na punkt w Janowie daję zapasowe skarpetki, nogawki, koszulkę termo na noc, zapasowego buffa oraz kilka żeli.  Jestem gotowy :D

Przed startem w ostatniej chwili decyduję się jeszcze na odwiedzenie łazienki przez co na starcie pojawiam się w ostatniej chwili :) Lekko pada, ale nie ma tragedii. Startujemy! Grupa formuje się dosyć wolno, ale w końcu przyjmujemy odpowiedni szyk i ciśniemy. Jazda 35km/h w ogóle nie męczy, mimo to po kilku minutach odpada pierwszy załogant kwitując sprawę stwierdzeniem „Ja 35km/h” nie będę jechał”. Trudno, na pierwszy punkt kontrolny w Kołaczach (PK 1, 39km) dojeżdżamy zatem w siedmiu. Włodek potwierdza moje obawy – nie jedziemy na tyle szybko żeby oddalać się od pozostałych grup. Jazda nie jest tak sprawna jak w ubiegłym roku, w dodatku mam wrażenie, że niektórzy nie mają w ogóle pojęcia o jeździe w grupie. Drugi punkt kontrolny to Cyców (PK 2, 62km). Tam tylko podbijamy kartę, grupa trochę się dzieli, ale po wyjeździe z miejscowości zjeżdżamy się i ciśniemy w kierunku kolejnego punktu. W Chełmie (PK 3, 98km) jesteśmy po lekko ponad trzech godzinach jazdy. Już raczej nie pada, ale ciągle jest zimno. Pobieramy jedzenie, udzielam krótkiego wywiadu dla TVP Lublin i szybko ruszamy w dalszą drogę. Niestety, ale w pięciu. Dwójka towarzyszy chyba się zasiedziała na punkcie, nie czekamy na nich, szkoda czasu.

Czwarty punkt kontrolny to Wojsławice (PK 4, 124km). Tam na rynku także pobieramy jedzenie i picie i mimo gorących próśb o pozostawienie podpisów na pamiątkowej tablicy i wspólną fotkę ruszamy dalej. Jedziemy dalej w pięciu, ale ciągnięcie grupy zostało już tylko mi i Ryśkowi Hercowi. Pozostali dają krótki i mało intensywne zmiany, w dodatku coraz częściej strzelają na podjazdach. Naradzamy się z Ryśkiem co robić, ale ja nie czuję się mocny na uciekanie we dwóch przez ponad 300km. W Tomaszowie Lubelskim (PK 5, 155km) jemy szybką zupkę, która zresztą średnio przypada mi do gustu. Gdy już zbieramy się do wyjazdu na punkt podjeżdża pięcioosobowy skład z grupy numer 3 z Czarkiem Urzyczynem, Tomkiem Niepokojem i Krzyśkiem Kurdejem w składzie. Wsiadamy szybko na rowery i ruszamy w dalszą trasę. Jestem ogromnie wkurzony i świetnie zdaję sobie sprawę czym to się skończy.

Tyszowce to PK 6, 184km. Podbijamy kartę i wyruszamy na najtrudniejszy odcinek – drogę do Krasnobrodu, prowadzącą przez Tomaszów Lubelski. Teraz już nie ma zmiłuj, na podjazdach Rysiek nadaje mega mocne tempo i po kolei urywamy kolejnych chłopaków. Jestem za słaby żeby dawać długie i równie intensywne zmiany, ale zbyt mocny żeby strzelić z koła, więc kontroluję sytuację skupiając się na przetrwaniu kryzysu. Wiem, że od Tomaszowa będzie już lepiej i rzeczywiście sytuacja po kilkudziesięciu minutach się poprawia. Teraz zamiast z podjazdami (na nich na pewno nadrabiamy nad pościgiem) walczymy z wiatrem. I w perspektywie rywalizacji z pięcioosobową, wyrównaną grupą jest to walka skazana na niepowodzenie. Na punkcie w Krasnobrodzie (PK 7, 237km) tankujemy bidony, ładujemy kieszenie bananami i wcinamy drożdżówy. Tuż przed wyruszeniem w dalszą część trasy na punkt zajeżdża pociąg złożony z ośmiu zawodników – to trzecia grupa, która startowała 6 minut za nami powiększona o spadkowiczów z naszej grupy. Postanawiamy poczekać na nich i wspólnie kontynuować jazdę.

Od tej pory zaczyna się jazda komfortowa dla organizmu, ale zarazem bardzo męcząca psychicznie. Monotonne kręcenie korbami ze świadomością, że do mety jest jeszcze ponad połowa trasy i że jest się 6 minut w plecy w stosunku do gości, którzy niekoniecznie są od ciebie mocniejsi nie jest wcale miłe. W głowie kołatają się różne myśli i wraca pytanie pojawiające się zawsze na tego typu wyścigach: „Po jaką cholerę ja to robię?”. Tym razem naprawdę nie potrafię sobie sensownie na nie odpowiedzieć, ale nie mam w zwyczaju wycofywać się z wyścigów, a już tym bardziej nie zamierzam pęknąć na takim dystansie.

Na punkcie w Zwierzyńcu (PK 8, 261km) i Biłgoraju (PK 9, 281km) nie podbijamy karty tylko robimy sobie fotki przy tablicach i ruszamy w dalszą drogę. O 17:30 dojeżdżamy na obiad Punkt w Janowie (PK 10, 317km), gdzie jest przepak i super obiad. Porcje robią wrażenie i już na wejściu zarówno ja jak i Czarek prosimy o zestawy pomniejszone. To rzadkość, że zamiast dokładki proszę o mniejszą porcję, ale uwierzcie mi, jakbym zjadł całość to albo bym eksplodował albo już nie poderwał się z krzesła do dalszej jazdy :D Po obiedzie zakładam pod spód koszulkę termo, uzupełniam jedzenie na drogę i jestem gotowy. Grupa się trochę grzebie, więc korzystając z okazji przecieram tu i ówdzie Speca żeby prezentował się trochę lepiej :) Po półgodzinnym pit-stopie startujemy w dalszą trasę.

Za Janowem dopada nas znowu leciutki deszczyk. To zerowy problem, kręcimy jak gdyby nigdy nic. Odcinek do Kazimierza jest najdłuższy w całym maratonie – 93km bez punktu kontrolnego. Przed Urzędowem dopada nas noc. Na szczęście dysponuję potężną lampą od SolarForce.eu, więc ciemności w ogóle się nie boję. Kilka minut po 21 meldujemy się na punkcie w Kazimierzu (PK 11, 410km) . Tuż przed wjazdem na punkt wychodzi kolejny brak obycia w grupie przez niektórych uczestników maratonu, gdyż jeden z nich gwałtownie hamuje i Tomek Niepokój wpada na niego lekko się zdzierając. Na punkcie znowu uzupełniamy picie i banany. Dodatkowo Jarek Kędziorek użycza mi i kilku osobom oliwki do łańcucha. Odczytuję SMS od Anety wysłany o godzinie 20, że dojechali. Super, świetny czas, to info poprawia mi nastrój. Po 15 minutach postoju (ależ dużo!) wyruszamy w drogę do Nałęczowa. Napęd znowu cichutki, pracuje wyśmienicie :)

Odcinek Kazimierz-Nałęczów znam wyśmienicie, chyba najlepiej z całego maratonu. Jedzie się wspaniale, na hopkach czuję się świetnie. Już od kilku godzin wszystko co pod górę walę stając w korby. Dzięki temu odciążam tyłek oraz unikam statycznej pozycji na rowerze. Nigdy tak dobrze nie jeździło mi się pod górkę na stojaka :D Przy wjeździe do Nałęczowa robimy kolejną fotkę. Droga do Kamionki jest mi także znakomicie znana. To ja zaproponowałem Włodkowi skrót przez Borków. Ten odcinek jedzie mi się też super fizycznie, ale psychicznie to już bardzo ciężka jazda. W Nałęczowie (PK 12, 434 km) jestem 20km od domu, a kilkanaście kilometrów dalej tylko pół kilometra od rodzinnego domu ojca i w myślach śmieję się, że lepszej okazji do zakończenia tego maratonu nie będzie. Oczywiście nie ma mowy o zjechaniu z trasy, meta jest już zbyt blisko. Między Borkowem a Kamionką Jarek łapie gumę i łamie kierę z chińskiego carbonu. To kolejne 12 minut przymusowego postoju. Na szczęście na lemondce da się jechać, więc nie musimy go zostawiać.

Tyle samo czasu trwa postój na ostatnim Punkcie Kontrolnym (PK 13, 466km) w Kamionce. Stamtąd już tylko 46km do mety, do godziny 1 w nocy zostało ok 1:25 i wygląda na to, że powinniśmy zdążyć :) Końcówkę jedziemy całkiem mocno. Jak to na całym maratonie silniejsi dają dużo długich zmian (co uważam za bezsensowne, krótsze zmiany byłyby efektywniejsze), a słabsi wąchają ciągle koło. Przez ogólne znudzenie jazdą jakoś mnie to nawet nie denerwuje i bez zwracania nikomu uwagi jadę swoje. Ostatnie kilometry przed metą dłużą się straszliwie. W oddali widać już Parczew, ale z szybkich obliczeń wychodzi, że możemy się nie wyrobić na godzinę 1. Na szczęście tempo jeszcze wzrasta i na metę zajeżdżamy punktualnie o godzinie 1, po 18h na trasie :) Średnio mam ochotę na cokolwiek, nie jestem nawet jakoś specjalnie głodny. Odbieram medal, robimy pamiątkowe zdjęcie, żegnam się z chłopakami i uciekam do hotelu. Po prysznicu, wysłuchaniu relacji Anety i opowiedzeniu jej swoich wrażeń w końcu zasypiam.

2016.05.01.02

Rano trudno mi się zwlec z łóżka, w ostatniej chwili schodzimy na śniadanie, a później jedziemy na metę powitać kolejnych finisherów, umyć rowery i ogarnąć transport powrotny. Moją wielką torbę wypchaną ubraniami kolarskimi na każdą okazję do Lublina zabierze Yanq, natomiast na pociąg musimy czekać kilka godzin. W tym czasie robimy rundkę po Parczewie, jemy dobry obiad w miejscowej knajpie i wygrzewamy się w parku w centrum. W pociągu kolejne rozmowy o wyścigu, bo wraca z nami kolejnych dwóch kolarzy (w tym Kosma z mojej grupy startowej) i tak dojeżdżamy do Lublina :) Jeszcze tylko 9km (w tym cała aleja JPII pod górę) i jestem w domu :D Można spokojnie iść odpoczywać scrollować :D

Podsumowując: Podczas wyścigu nie było lekko. Psychicznie, bo fizycznie to wszystko całkiem spoko, idealnie trafiłem też z ubiorem. Mimo, że forma daleka od ideału to w zupełności wystarczająca na przejechanie Pięknego Wschodu w takim tempie. Poza kryzysem przed Tomaszowem, gdzie musiałem się momentami ostro spinać żeby utrzymać koło Ryśkowi to maraton był jak bułka z masłem. Może właśnie dlatego tak bardzo nie cieszył. Może świadomość, że grupa nie jest tak mocna żeby zbliżyć się do wyniku sprzed roku sprawiała, że nie było takiego zacięcia i takiej „radości” z jazdy. Może swoje zrobiła świadomość, że czas netto na finishu będę miał 6 minut gorszy od współtowarzyszy maratonu, którzy wystartowali po nas. Oczywiście od czasu do czasu dochodziły mnie myśli żeby można spróbować zaatakować i odjechać, ale z drugiej strony to nie byłem na to przygotowany fizycznie, a skok od ostatniego PK na metę na pewno nie byłby do końca w porządku do reszty grupy. Pewne niepisane zasady ultramaratonów nie dopuszczają takich zachowań – kto zaliczył ich już kilka ten wie o co chodzi.

Czy wystartuję w Pięknym Wschodzie za rok? Tak! Czy będzie to długi dystans? Nie wiem. Przez większość maratonu byłem pewien, że nie, i że krótki to maksimum tego, co będzie w stanie zaakceptować moja głowa. Z perspektywy czasu nie jestem już tego taki pewien. Na pewno sporo też zależy od tego jakie będą dystanse. Uważam, że 500km i 250km to optymalne dystanse na początek sezonu i jestem za ich utrzymaniem. Myśli o porzuceniu ultramaratonów już dawno odeszły, bo mam przecież porachunki z P1000J oraz BB Tour, który zresztą wyjątkowo będzie w tym roku rozegrany w obie strony. Skoro tak będzie to trzeba jechać, nie? :D I tak to już z tym rowerem bywa: Find what you love and what makes you happy and let it kill you! :D Ciąg dalszy niewątpliwie nastąpi!