2016 archive

2016.09.18 – Masłów-Ciekoty – ŚLR

2016-09-18Maraton w Masłowie nie zapowiadał się obiecująco. Najpierw BBT Tour, później tydzień łażenia po górach, który jeszcze dobił nogę i w efekcie jedna wielka niewiadoma jeśli chodzi o formę. Jak zwykle jechałem jednak w bojowym nastawieniu, chociaż nawet prognozy nie były zbyt zachęcające i miało być pełno błota. Plus taki, że przynajmniej podczas samego wyścigu powinno już nie padać.

Do Masłowa zajeżdżamy 75 minut przed startem, czyli trochę w ostatniej chwili jak dla mnie (tzn. w ostatniej, kiedy jeszcze można w miarę spokojnie się przygotować). Jest pochmurno i ekstremalnie zimno, nie znoszę takiej pogody i jak sobie pomyślę, że mam jechać ponad 4 godziny w takich warunkach to temperatura odczuwalna spada jeszcze kilka stopni w dół. Nie przyjechałem tutaj jednak na wakacje a na wyścig, więc robię krótką, ale solidną rozgrzewkę i odwlekam do maksimum czas wejścia do sektora

Tuż przed startem zdejmuję bluzę, odliczanie i ruszamy. Pierwsze kilometry to jazda w sporej grupie i umiarkowane tempo. Jadę uważnie, schowany w grupie. Gdy dojeżdżamy do pierwszego podjazdu lekko przesuwam się do przodu. Mocne tempo dyktuje Marcin Jabłoński i zaczyna zyskiwać przewagę. Ja jadę w grupie z Pawłem Bukalskim i Rafałem Rymarczykiem. Na szczycie mamy sporą stratę do Marcina, ale sami też odjechaliśmy od reszty grupy. Jest dobrze, trzymam się z chłopakami, chociaż na trasie jest niezła trzęsawka, za czym nie przepadam. Oj, przydałby się Epic :D

Na zjazdach nieco zostaję, nie czuję się pewnie, zwłaszcza na początku. Kilka razy ledwo mieszczę się w zakrętach. Na szczęście noga super kręci pod górę, gdzie odrabiam i zawsze dochodzę do koła. Trasa ma sporo odcinków asfaltowych, nie jest to zbyt fajne na wyścigu MTB, ale przynajmniej można trochę odpocząć. No i sporo z tych odcinków to jednak podjazdy, co się chwali. Zdecydowaną większość dystansu przejeżdżam za rywalami. Nie czuję się dużo wolniejszy, ale dojście ich po zjazdach wymaga sporo energii. Jestem pozytywnie zaskoczony, że tak dobrze się czuję i zaczynam się zastanawiać czy nie jadę za mocno i jak długo jeszcze będę w stanie dotrzymywać kroku czołówce. Dwa razy po długich zjazdach tracę już kilkaset metrów, ale i taką stratę udaje mi się odrobić, co bardzo mnie podbudowuje.

Po około 40km Paweł Bukalski zaczyna się oddalać. Rafał nie goni, ja tym bardziej nie czuję się na siłach, podejrzewając, że podkręcenie tempa w dłuższym rozrachunku nie będzie dla mnie dobre. Zaczyna kropić, robi się coraz zimniej, a nawierzchnia staje się coraz bardziej śliska i błotnista. O dziwo całkiem nieźle panuję w takich warunkach nad rowerem i błoto nie robi na mnie wrażenia. Podjazdy są także dużo mniej przerażające niż „na papierze”. W tych warunkach wyprzedzamy Marcina, który stoi z boku i zmienia dętkę. Pech, zwycięstwo miał już w kieszeni.

Rafał odjeżdża jakieś 12-13 km przed metą, teraz muszę radzić sobie sam. Kilkanaście minut później wyprzedza mnie Marcin, który wprost przefruwa obok mnie, jest piekielnie szybki. Deszcz pada już na dobre. Moja koszulka z długim rękawem przesiąka doszczętnie i niemiłosiernie mnie oziębia. Rękawiczki z odkrytymi palcami też nie były zbyt dobrym pomysłem. Wyjeżdżamy na asfaltowy podjazd, jest długi. Jednocześnie chcę przyspieszyć, gonić i się rozgrzać, z drugiej, wiem, że nie można szarżować i jeszcze sporo drogi przede mną. Jadę więc mocno, ale z rezerwą. Jestem jednak już bardzo głodny, zaczynam wyprzedzać zawodników z krótszego dystansu, ale nie ma możliwości chwycić od nich coś do jedzenia.  Wjeżdżam w las, po chwili objawia się bufet, w końcu! Tym razem muszę się zatrzymać. „Banany, ciastka, dużo jestem głodny!”. Obsługa bufetu do kieszeni pakuje mi banany, i pakuje we mnie przepyszne wafelki. Dużo wafelków! Tego mi było trzeba, dzięki!

Po szybkim postoju ruszam na ostatni odcinek trasy. Do mety pozostaje około 8km. Cisnę! Już od dobrych kilku kilometrów przyświeca mi hasło „Zesraj się, a nie daj się”, jadę w top 4, pierwszy w elicie i nie zamierzam odpuścić. Adrenalina robi swoje, bo normalnie w takich warunkach już dawno bym zamarznął. 60kg masy przy wzroście 180 to nie są parametry sprzyjające jeździe w zimnie. W pewnym momencie ponownie dostrzegam Marcina, tym razem skuwającego łańcuch. W takim zimnie i po tak rewelacyjnej jeździe. Dramat!  Teraz jestem już w Top 3 open. Taka sytuacja nie trwa jednak długo, bo jakieś 4km przed metą wyprzedza mnie Bartek Męziński. Nie jestem w stanie utrzymać mu koła i podium open (a także jak się później okazuje – zwycięstwo w elicie) się oddala.

Na metę wpadam totalnie przemoczony i przemarznięty. 3:59:20, jestem 4. open i 2. w elicie. Od razu biegnę do bufetu i na salę, gdzie jest trochę cieplej. Cały się trzęsę, zjadam dwie porcje makaronu i mnóstwo ciastek, ale to nie pomaga. Chłopaki mówią, że wyglądam nieciekawie. Szymek chce mnie zabrać do auta żebym tam się ogrzał, ale jakiś dobry człowiek przynosi mi koc i ciepłą herbatę, postanawiam więc nie brudzić fury i posiedzieć spokojnie na sali. Po około 30 minutach przestaję dygotać, a po godzinie jest już w miarę ok. Idę do auta, gdzie w międzyczasie zjawił się Michał i przebieram się w ciepłe ciuchy. Później już tylko dekoracja, mycie roweru i można wracać.

To był udany maraton. Oczywiście nie mogło być idealnie i mam lekki niedosyt, że zamiast 3. open i 1. w elicie dojechałem o jedną pozycję niżej, ale cóż, tym razem nie zasłużyłem i naprawdę powinienem się cieszyć z tego, co jest. Jestem zadowolony, że udało się uniknąć kryzysów i skurczów, które w tym sezonie mocno mi dokuczały. Super, że potrafiłem utrzymać przez cały wyścig wysokie tempo. Kolejny raz potwierdziło się, że te 3-4 tygodnie po ultramaratonie przełamuję zamułę i forma idzie znacząco w górę.

Teraz przede mną wyścig XC, a za dwa tygodnie finał ŚLR w Chęcinach. Mimo, że obecny okres to przede wszystkim roztrenowanie przed przełajami to liczę na to, że noga będzie dobra i znowu będę w stanie jechać z czołówką. Przyjemność z jazdy jest wtedy nieporównywalnie większa :)

2016.07.02-03 – Pierścień Tysiąca Jezior

2016.07.03Każdy człowiek jest masochistą i lubi się czasem upodlić. Ja robię to za pomocą jazdy na rowerze i podobnie jak po ostrej imprezie możemy usłyszeć zewsząd „więcej nie piję” tak ja zawsze po długim wyścigu twierdzę, że nigdy więcej nie pojadę czegoś takiego i kończę z ultramaratonami raz na zawsze. Po kilku dniach mi przechodzi i sprawdzam w kalendarzu kiedy kolejne wyzwanie. Podobnie było po Pięknym Wschodzie. Wyścig, który fizycznie nie wyrządził mi większych szkód (kilku otarć tyłka nie liczę), sponiewierał mi psychę nieprzeciętnie i po raz kolejny byłem bliski rzucenia [ultra]kolarstwa. Pierścień Tysiąca Jezior nie sposób jednak odpuścić. W ubiegłym roku urzekł mnie niezwykły klimat tej imprezy oraz przepiękna i niezwykle wymagająca trasa. Czułem się wtedy super mocny i jechałem pewny swego – walczyć o najwyższe cele. Wyścig skończył się katastrofą, więc teraz zamierzałem wyrównać rachunki.

Na maraton wybrałem się z chłopakami z Warszawy – Michałem, Tomkiem i Emilem. Podróż upłynęła bardzo szybko, wszyscy mocno zakręceni rowerowo, więc było o czym rozmawiać. Do pięknie położonej bazy maratonu w Świękitkach dotarliśmy po południu. Jest to posiadłość Roberta Janika, który co roku gości kolarzy. Jeśli ktoś startuje w Pierścieniu to musi tam spać i poczuć tę znakomitą kolarską atmosferę! Ja szybko przygotowałem sprzęt na wyścig i jako, że nie zabrałem namiotu to złożyłem tylną kanapę w aucie Michała i o 23 leżałem już gotowy do snu.

Nocleg okazał się bardzo komfortowy, wstałem wypoczęty, sporo czasu przed budzikiem, więc na totalnym spokoju mogłem się przygotować do startu. Zarówno dzień wcześniej jak i z rana w dzień wyścigu zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać i w jakiej jestem formie. Nie czułem się zbyt pewnie i byłem ciekaw jak ułoży się wyścig. Kilka minut przed 9 wyruszyłem na kilometrową dojazdówkę na start ostry, Moim zdaniem to rozdzielenie startu spod bazy i później startu ostrego jest bezsensowne i mam nadzieję, że na kolejnej edycji start ostry będzie już z bazy maratonu.

 

 

Po kilkunastominutowym oczekiwaniu na start ostry odliczanie i cisnę! Koniec niepewności, koniec domysłów. 615km przede mną i żadnej taryfy ulgowej, żadnego wożenia się na kole. Zostaję tylko ja i trasa. Limit czasu 40h, mój cel minimum to zejście poniżej 24h. Wiem, że powinienem sobie z tym poradzić, ale z drugiej strony mam ogromny szacunek do trasy. Największą niewiadomą jest pogoda, to od niej dużo będzie zależeć, a prognozy nie są optymistyczne. Na szczęście na starcie jest ciepło, a przez następnych kilka godzin ma być gorąco. To mi odpowiada, bo lubię jeździć w upałach. Gorzej z wiatrem, który może zniweczyć wszystkie założenia czasowe. Ten nie zapowiada się sprzyjający, ale mimo to zamierzam walczyć ile sił w nogach.

Początek jadę bardzo mocno, wyprzedzam kilku zawodników solo i na PK1 wpadam po 1:05 jazdy. Przybijam pieczątkę, tankuję oba bidony, biorę banana i w drogę. Ruszam tuż za Tomkiem Niepokojem, z którym kilkukrotnie zamieniam się pozycjami, ale cały czas mamy się w zasięgu wzroku. Wyprzedzamy coraz większą liczbę zawodników z kategorii open.

Na dojeździe do PK2 doganiam Jarka Kędziorka, ale zawodnicy przed nami mylą trasę w miasteczku i na punkt zajeżdżamy minimalnie dłuższą drogą, zaliczając po drodze trochę bruków. Na punkcie znowu tankuję bidony, w których już prawie nie ma płynów, pobieram batony i banany i bez tracenia zbędnego czasu ruszam dalej. Zaczyna się czwarta godzina jazdy. Noga podaje, ale ciągle mam wrażenie, że jadę ponad swoje możliwości. Nie zamierzam jednak spuszczać z tonu, bo z przodu jest Rysiek Herc, który według mnie jest głównym faworytem do zwycięstwa.

Kolejny odcinek do PK3 Harsz, który położony jest nad jeziorem Dargin zajmuje mi 1:45 jazdy, średnia jak na poprzednim odcinku oscyluje w okolicach 31km/h. Z listy, którą podpisujemy dowiaduję się, że Rysiek ma 10 minut przewagi, czyli jedziemy identycznym tempem. Jest dobrze, tankuję izo, bo bidony są znowu prawie puste, łapię banany i jazda dalej, trzeba gonić.

Do PK4 jest 65km. Tempo ciągle ponad stan, ale nie zwalniam. Do Gołdapi zajeżdżam o 16:10, średnia odcinka 29,3 i 2:14. W ubiegłym roku, gdy lecieliśmy w grupie pokonaliśmy ten odcinek 16 minut szybciej, ze średnią 33,1. Tuż za mną wpada Jarek Kędziorek, który mnie dogonił. Na rynku przemywam twarz wodą z fontanny i znowu uzupełniam puste bidony. Niestety tutaj nie ma izotonika i dalsze kilometry będę musiał jechać na wodzie. Słabizna.

Po kilkunastu kilometrach za Gołdapią mijam Ryśka, który stoi przy aucie Roberta Janika. Jadę dalej i po kilku kilometrach widzę, że mnie dogonił i trzyma się na radar. Po chwili dojeżdża do mnie i daje „zmianę”. Nie jest to klasyczna zmiana, bo takie są zabronione, ale po prostu teraz to on jedzie kilkadziesiąt metrów przede mną. Nie idzie mu jednak zbyt dobrze, widać, że daleki jest od swojej wysokiej formy. Dojeżdżam do niego i rozmawiamy, okazuje się, że ma problemy żołądkowe. Teraz to ja wychodzę na „zmianę” i staram się dyktować mocne, ale równe tempo.

Niestety gdy po kilku minutach oglądam się za siebie, widzę, że jest bardzo daleko i wydaje się, że główny faworyt odpada z rywalizacji o zwycięstwo. W drodze do Rutki Tartak dogania mnie znowu Jarek Kędziorek. Na początku kilka razy się tasujemy aż w końcu puszczam go przodem i trzymam się kilkadziesiąt metrów za nim jadąc jego tempem. Przed zjazdem do Rutki Tartak znowu go wyprzedzam i do samego punktu cisnę dokręcając mocno z góry.

Na PK5 w Rutce Tartak zajeżdżam kilka minut po godzinie 18, po 9 godzinach jazdy. Tuż za mną na punkt wpada Jarek. Ostatni odcinek to 1:50 ze średnią 28,5km/h. Widzę na miejscu czterech zawodników kategorii Open oraz Radka Rogóża, który jedzie solo i startował 9 minut przede mną. Oznacza to, że jestem teraz wirtualnym liderem! Radek od razu po naszym przyjeździe zbiera się w dalszą drogę, a w międzyczasie dojeżdża Tomek Niepokój. Jem zupę, tankuję bidony zimną wodą (niestety znowu brak izo!), zabieram wikt na drogę i startuję z punktu tuż za Tomkiem.

Tuż za punktem jest stromy podjazd, wjeżdżamy go spokojnie, trzymam się na radar, podobnie jak całą drogę do Sejn. Bez problemów wytrzymuję tempo Tomka, ale nie mam na tyle siły żeby Go wyprzedzić. Ten odcinek jest jednym z krótszych i mniej wymagających na tym maratonie, przynajmniej jeśli chodzi o profil wysokościowy.

Po 1:20h jestem już w Sejnach na PK6. Jest ok 19:45, na punkcie oprócz obsługi wita nas Rysiek, który już zakończył rywalizację i jedzie dalej z Robertem w aucie technicznym. Podbijam kartę i udaję się do łazienki, żeby zrobić miejsce na kolejny pokarm. To trzeci punkt z rzędu, na którym nie ma izotonika, dla orzeźwienia zjadam na szybkości jabłko, tankuję wodę i ruszam w dalszą drogę. Za mną z punktu wyjeżdża Tomek i teraz to ja robię za zająca. Podobno lider jest już strasznie zmęczony, więc mam nadzieję, że w końcu go dogonimy.

 

Odcinek do Augustowa jest stosunkowo płaski, jadę go bardzo równo, mając w głowie to, że szarpanie nic tutaj nie da. Gdzieś w połowie drogi sięgam po banana i słyszę jak coś wypada mi z kieszonki. To książeczka, w której zbieramy pieczątki, więc od razu zawracam i zabieram ją z drogi. W międzyczasie Tomek mnie wyprzedza i teraz to  ja znowu podążam za nim. Robi się coraz ciemniej. O 21, kilka kilometrów przed Augustowem włączam tylną lampkę.

21:20 melduję się na PK7 w Augustowie. Czas odcinka 1:15, średnia 29,9km/h. Szybko biorę się za rosół, uzupełniam też bidony wodą z cytryną, bo izotonika oczywiście znowu nie ma. Dostajemy informację, że Radek wyjechał 15 minut wcześniej, oraz, że goni nas Agata Wójcikiewicz. Myślę sobie WTF? Na pierwszym odcinku przejechałem obok niej bardzo szybko i nie sądziłem, że będzie w stanie zakręcić się w Top5. Próbuję dziabnąć jeszcze kawałek kotleta i w międzyczasie szukam swojego przepaku. Nie do wiary, nie ma go! Zamieszanie! Rozmawiam z Robertem, pytam ludzi, nikt go nie widział, okazuje się, że nie zabrali go z Sejn. Jestem mega wkurzony, miałem tam żele, pastylki izo i przede wszystkim bluzę na noc. Zapowiada się jazda w lekkiej wiatrówce.

W międzyczasie na punkcie pojawiają się kolejni zawodnicy, m.in Agata, która momentalnie z niego odjeżdża. Odjeżdża też Tomek. Pożyczam rękawki od Ryśka i chowam je do kieszeni, chcę już ruszać. Ale co to? Nie ma moich okularów, ktoś przełożył je na zupełnie inny stolik. Namierzenie ich trwa ze trzy minuty, ale mam wrażenie, że to cała wieczność. Szybko zmieniam szybki i wyruszam gonić Tomka i Agatę. Niestety na terenie, w którym położony jest PK błądzę i dopiero po kilku minutach wyjeżdżam z ośrodka.

Jestem rozjuszony jak wściekły byk, wiem, że jeśli Tomek i Agata odjadą to praktycznie mogę pożegnać się z podium. Postanawiam ich za wszelką cenę dogonić. Na początku w Augustowie zaliczam około kilometra po bruku, co jeszcze bardziej mnie denerwuje, ale zamierzam walczyć za wszelką cenę. Teraz albo nigdy! Prędkość na liczniku nie spada poniżej 38km/h, jadę praktycznie w trupa. Po kilkunastu minutach widzę przed sobą migające światełko. To jak światełko w tunelu i promyk nadziei. Dalej idę ostro, chcę jak najszybciej dogonić. Niestety to tylko jedno światełko i gdy doganiam okazuje się, że niestety nie należy ono do Tomka lecz do Agaty. To niedobrze, bo na pewno jest Ona wolniejsza. Noga jest jednak lekko zagotowana i postanawiam odpocząć trochę, jadąc kilkadziesiąt metrów za Agatą.

W głowie kołaczą się różne myśli, ale kalkuluję, że jeszcze za wcześnie na rzucenie wszystkich sił i jazdę na maksa na całym odcinku. Momentami przed nami widać jeszcze jedno światełko, to Tomek. Szacuję, że ma nad nami 3-4 minuty przewagi. To tym bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że lepiej jeszcze się wstrzymać. Odcinek do Wydmin dłuży mi się niesamowicie, teren jest bardzo pofałdowany, a sił coraz mniej. Tylko czerwone światełko przede mną mobilizuje mnie do szybkiej jazdy. Gdy na liczniku wskakuje 415km średnia prędkość jazdy z całego wyścigu spada poniżej 30km/h. Nieźle :D

Po 77km i 2:44 jazdy w końcu zajeżdżam na PK8 w Wydminach. Kolejna wizyta w toalecie, po wyjściu z łazienki widzę, że Agata jeszcze jest na punkcie. To dobrze, wygląda na to, że uda się wyjechać tuż po niej. Jeszcze uzupełniam bidony i łapię banana. Oddaję niepotrzebne rękawki Ryśkowi. Agata odjeżdża. Moment zawahania. Postanawiam zjeść coś ciepłego, wydaje mi się, że warto poświęcić jeszcze tę jedną chwilę. W tym momencie prawdopodobnie ucieka mi podium w generalce.

W dalszą drogę ruszam pięć minut za Agatą, a na punkcie ostatni raz na wyścigu widzę Jarka, który dojechał chwilę przed moim startem do Mrągowa. Przede mną bardzo długi odcinek – 79km. Noga nie kręci w ogóle. Jestem już bardzo znużony i koncentracja spada. Nie raz łapię się na tym, że nie jadę prosto, a raz cudem ratuję się przed uderzeniem w krawężnik i wywrotką. Z niecierpliwością wyczekuję kolejnego PK, ale ten nie nadchodzi. Zaczyna padać deszcz, na wiatrówkę, która chroni mnie od zimna zakładam jeszcze kurtkę wodoodporną, którą wiozę w tylnej kieszeni od samego startu. W końcu się przyda, oczywiście nie żałuję, że tak późno. Deszcz trochę mnie ożywia.

Na PK9 w Mrągowie dojeżdżam o 4:20. Pokonanie ostatniego odcinka zajęło mi równo 3h, a średnia to około 24km/h, czyli najgorsza na całym maratonie. Znowu do łazienki, do tego ostatnie tankowanie bidonu, na szczęście jest izo. Szybko zjadam jakieś słodycze oraz banana i piję dwa łyki kawy. Właściwie jest to kawopodobna, rozpuszczalna lura, której nie miałem w ustach już ze dwa lata, ale tym razem muszę jakoś oszukać głowę. Niestety zawodnicy przede mną są już daleko.

W deszczu ruszam dalej. Za mną wyrusza ekipa w aucie z Robertem na czele. Przekazuję im jeszcze w locie latarkę, która nie będzie już potrzebna i ostro naciskam na pedały. Do mety pozostało niecałe 100km. Jadę wyraźnie szybciej niż na poprzednim odcinku i czuję się bardzo dobrze. Koniecznie chcę się zmieścić w 24h. Pomimo, że nie chce mi się spać to zaczynam widzieć różne dziwne rzeczy. A to drzewa przede mną tworzą sylwetkę człowieka na rowerze, a to łaty na jezdni na górce w oddali wyglądają jak kolarz. Cuda niewidy, organizm jest już zmęczony i zaczyna wymyślać :D Na szczęście pod nogą jest całkiem nieźle i nie zwalniam tempa.

Na PK10 w Kikitach nad jeziorem docieram o 6:20, ostatni odcinek przejechałem w 1:43 ze średnią 27,8km/h. Na punkcie biorę tylko pieczątkę i ruszam dalej. Do mety jest 50km. Jestem już prawie pewien, że zmieszczę się w 24h, teraz walka toczy się już o urwanie jak największej liczby minut z tego wyniku, najlepiej co najmniej pół godziny. Już nie walczę z nikim z rywali. W końcu naprawdę jadę swoje i walczę tylko z czasem i własnymi słabościami. Asfalt jest coraz gorszy, często mknę po mokrych i dziurawych zjazdach dokręcając ile sił w nogach. Wyczekuję podjazdu po serpentynie. Ciągle wydaje mi się, że zaraz do niego dojadę i ciągle nic z tego. Po 580km w końcu jest! Nie sądziłem, że tak późno. Wjeżdżam go z przyjemnością i spoglądam w dół. Nikogo nie widać, jest dobrze. Kręcę jeszcze mocniej, 33km do mety :)

Odcinek do Dobrego Miasta zajmuje mi 1:15 (średnia 26,5km/h). Jest tutaj podobno jakiś punkt kontrolny, ale nieobowiązkowy. Nie zamierzam go szukać, nie potrzebuję tutaj stawać. Zostało 18km, cisnę! Jechaliśmy tym odcinkiem na maraton w piątek, dzięki czemu wiem co mnie czeka. W skrócie jest to góra-dół-góra-dół. Fajnie! Podjazdy wchodzą znakomicie. Odliczam kilometry do końca.

 

O godzinie 8:18 wjeżdżam na metę! Nareszcie! Maraton zajął mi 23:14, z czego sama jazda 21:35 (średnia 28,6km/h). Dojeżdżam czwarty, sam nie wiem czy się z tego wyniku cieszyć czy nie. Chyba jednak nie, czwarte miejsce to lekka porażka. Do podium straciłem niecałe 20 minut, ale nie rozpaczam z tego powodu. Jestem szczęśliwy, że byłem w stanie zmusić się do tak mocnej jazdy oraz przede wszystkim z tego, że podczas maratonu obyło się bez jakichkolwiek kontuzji i cały i zdrowy dojechałem na metę. To naprawdę ważne, zwłaszcza w perspektywie Bałtyk-Bieszczady-Bałtyk, do którego Pierścień był próbą generalną.

Podsumowując. Rachunki po ubiegłorocznym P1000J wyrównałem. Teraz pora policzyć się z BB Tour 2014. Pierwszy krok w tym kierunku został zrobiony. Pierścień dodał mi sporo pewności siebie. Przede wszystkim pokazał, że da się przejechać taki dystans i nie skończyć jak trup. To niezwykle istotne, bo do tej pory wszystkie ultra kończyłem na limicie i zabierało mi trochę czasu zanim do siebie doszedłem (zarówno fizycznie jak i psychicznie). Po P1000J od samego wjazdu na metę czuję się znakomicie. Nawet tyłek jest w lepszej kondycji niż po niejednym kilkugodzinnym treningu. Nie mam też zamiaru rzucać kolarstwa czy też ultrakolarstwa i ograniczać się do krótkich wyścigów typu XC czy CX. W żadnym wypadku! Sezon dopiero się rozpoczął, teraz kilka dni odpoczynku i pora na przygotowania do BB Tour 2016. Ktoś musi w końcu wygrać tę imprezę i nie widzę ani jednego powodu, dla którego nie mam być to ja!

Podziękowania:
Anecie – za nieustanne wsparcie i motywujące SMSy :)
– Tomkowi z Wydolnosc.pl – za pomoc w układaniu treningu
– Pawłowi z Centrali Rowerowej – za świetne koła i wsparcie serwisowe
Metrobikes.pl i Specialized – za ogromne wsparcie sprzętowe. Kolejny sezon mogę jeździć na najlepszych rowerach na świecie, dzięki czemu każdy kilometr to czysta przyjemność
Solarforce.eu – za znakomite oświetlenie, które po raz kolejny zdało egzamin na szóstkę
– Rywalom z czołówki, którzy swoją dobrą jazdą motywowali mnie do mocniejszego naciskania na korby
– Wszystkim, którzy mi kibicują i trzymali kciuki na Pierścieniu. Dzięki! :)

2016.06.05 – Białka – Sztafeta 1/4 Iron Mana – ITT

2016.06.05Ubiegłoroczny triathlon w Białce był na tyle klimatyczny, że nie widziałem innej możliwości niż ponowny start :) W grę wchodziła oczywiście tylko rywalizacja w sztafecie, a gdy zobaczyłem na liście skład z Jarkiem i Marcinem Mazurkami oraz Kamilem Grudniem wiedziałem, że tym razem nie będzie to spacerek i trzeba wystawić mocarny skład żeby nawiązać walkę o zwycięstwo :) Po rezygnacji Krzyśka, który płynął w ubiegłym roku zaproponowałem start Karolinie Zygo, która zgodziła się od razu. Z biegaczem (Pawłem Wysockim) byłem dogadany już dużo wcześniej, ale jako, że wraca po kontuzji to start potwierdził dopiero tydzień przed zawodami.

Drużyna zapowiadała się mocna, teraz potrzebowałem już tylko roweru czasowego, żeby móc podjąć równą walkę na swojej zmianie. Z pomocą przyszli chłopaki ze Specialized Polska, z którymi jako Metrobikes.pl organizowaliśmy w weekend testy rowerów. Zaoferowali wypożyczenie roweru Specialized Shiv Pro Race X1 – maszyny na najwyższym poziomie, w dodatku prezentującej się niezwykle efektownie. Pozostało tylko dać z siebie wszystko w dniu zawodów.

W niedzielę w Białce pojawiam się dosyć późno. Szybko przebieram się w kombinezon i kask czasowy i wypożyczam rower. Następnie wizyta w biurze zawodów. Ogromne podziękowania dla Karoliny Rybak, która jak zwykle bardzo sprawnie i z uśmiechem na ustach wydaje mi pakiet startowy. Dzięki takim ludziom zawsze można pozytywnie nastroić się do zawodów hehe ;) Po przyczepieniu numerów nie pozostaje już wiele czasu na rozgrzewkę i zapoznanie się z rowerem, ale z grubsza wszystko gra, więc jest ok :) W międzyczasie do miasteczka zawodów zajeżdża ekipa szosowców z Anetą na czele. Jej obecność na pewno doda mi kilka dodatkowych Watów do mocy :)

Start zawodów, pływacy wskakują do wody! Trochę obawiam się o formę Karoliny, bo przez ostatnie miesiące pływała bardzo niewiele, ale przed zawodami zapewniała mnie, że czuje się dobrze i jest spokojna o wynik. Czekam niecierpliwie w strefie zmian, skąd obserwuję zmagania pływaków. Jeden płynie wyraźnie z przodu, a za nim, kolejna dwójka, która także ma sporą przewagę nad następnymi. Jeden z pływaków ma różowy czepek – jestem prawie pewien, że to Karo. Gdy pierwszy pływak wybiega z wody jestem w szoku że to nie Łukasz Lis. Okazuje się, że w konkurencyjnej sztafecie zamiast Jarka płynie Adam Dubiel. Dopiero za nim, ze stratą 1:13 wychodzi z wody Łukasz Lis z Karo. Dała radę, jest bardzo mocna! Przekazuje mi chipa i teraz wszystko w moich nogach!

 

 

 

Wybiegam ze strefy zmian tuż przed Łukaszem, wskakuję na rower i cała naprzód. Szybko rozpędzam Shiva do ponad 40km/h i staram się trzymać taką prędkość, nawet z niewielkim okładem. Jedzie się kosmicznie, maszyna pożera asfalt! Aż żal bierze, że jestem daleko od swojej optymalnej dyspozycji i nie mogę jej jeszcze mocniej napędzić. Trasa identyczna jak przed rokiem, czyli na początku przez wioskę po dziurach, a później już idealny dywan w lesie :) Na nawrocie w lesie widzę, że minimalnie tracę do Marcina, ale nie panikuję i jadę swoje. Na półmetku (nawrót obok strefy zmian) mam stratę ok 2:40, czyli już sporo. Zaginam się jednak bardzo mocno i na drugiej części jestem minimalnie szybszy, ale w stosunku do Rywala tracę i tak dużo za dużo, czyli 2:28).

Paweł wybiega na trasę ok. 3:41 za Kamilem Grudniem. To sporo, ale jest w dobrej formie i wiem, że stać go żeby odrobić tę stratę. Ja idę się przebrać i nieco ochłonąć po swojej zmianie. Zewsząd słyszę gratulacje, ale wiem, że nie był to zbyt dobry występ. Średnia 40,3 może robić wrażenie na laikach, ale ja sam czuję, że to nie była dobra jazda. Zbliża się finish. Idę na metę żeby zobaczyć jakie będzie rozstrzygnięcie. Widzę, że Paweł biegnie pierwszy, ale przed metą niespodziewanie zatrzymuje się i przepuszcza Kamila. Okazało się, że tamten zgubił trasę, a Paweł postanowił nie wykorzystywać tego faktu i oddać rywalom miejsce, które zajmowali po dwóch pierwszych konkurencjach :) Fajna postawa. W sporcie chodzi nie tylko o sam wynik, ale także o zdrowe podejście, którego często niestety zawodnikom brakuje.

Gdy przychodzi czas dekoracji (moim zdaniem zbyt późny) chłopaki z drużyny, która wygrała zawody zabierają głos i oddają nam pierwsze miejsce. To kolejny gest fair play tego dnia. Dostajemy puchar i nagrody. Zapraszam Marcina i Adama (Kamil pojechał przed dekoracją) na najwyższy stopień podium do pamiątkowej foty. Dzisiaj wszyscy jesteśmy zwycięzcami i każdemu należy się ta nagroda. To były super zawody w piękny słoneczny dzień. Tak piękny, że do Lublina wracam razem z Anetą i Karo rowerami, dokręcając jeszcze 81km do tych 42 z zawodów :) Dzięki wszystkim za super zabawę. Do zobaczenia na Białka Triathlon 2017! :)

2016.05.21 – Puławy – XC

Druga edycja puławskiego Czempionatu 2016 rozpoczynała dzień świra. Bezpośrednio po wyścigu miałem jechać do pracy, a po pracy szybko do domu zmienić rower i na Maraton Turystyczny Rowerowego Lublina 300km.

Niestety relacja z wyścigu nie będzie zbyt obszerna, bo w połowie trzeciej rundy (do przejechania było ich 8) poczułem, że tylne koło zaczyna pływać. Jechałem wtedy na czele czteroosobowej ucieczki, czułem się całkiem dobrze i mocno się wkurzyłem gdy okazało się, że nie będę w stanie powalczyć o wygraną. Przepuściłem chłopaków i zszedłem z roweru sprawdzić co się stało. Opona nie była na tyle rozcięta, żeby totalnie sflaczała. Postanowiłem więc biec ile sił na stadion żeby dopompować koło, dać szansę mleku na zaklejenie i walczyć dalej o cenne punkty.

Rozcięcie okazało się jednak zbyt duże i zamiast zapewnić sobie sporą przewagę w generalce to teraz znowu trzeba będzie się spinać na każdy wyścig żeby obronić tytuł. Szkoda gadać, zawsze tyle szkieł w Puławach, że aż dziw bierze, że tyle lat udało się nie przyflaczyć. Przyszła jednak i na mnie pora, pozostaje dalej robić swoje i odkuć się na czerwcowym wyścigu.

Dalsza część relacji z tego szalonego dnia we wpisie z Maratonu Turystycznego Rowerowego Lubina, bo to on był gwoździem weekendu :)