2019.11.17 – Laskowice – PP CX – Owocowy Przełaj

Sezon przełajowy charakteryzuje się tym, że zazwyczaj dojazd na wyścig trwa dużo dłużej niż sam wyścig. To słabe, ale tak jest i albo się przełaje kocha i się na nie jeździ albo się to olewa i cieszy się jesienią w lokalnym lesie wypisując na fejsbuku jakieś wyświechtanie frazesy o zasłużonym odpoczynku po sezonie, ładowaniu akumulatorów i jakimś tam roztrenowaniu.

Ja przełaje uwielbiam, ale jeżdżenie na Kujawy czy do Lubuskiego jak dla mnie przekracza granice zdrowego rozsądku i opłacalności finansowo-czasowej. Tym razem wszystko ułożyło się jednak tak, że uznałem, że trzeba zrobić wyjątek i pojechać prawie 400km w jedną stronę, żeby pościgać się te 40 minut :)

Zaczęło się od tego, że dzień wcześniej w Warszawie miała odbyć się Syrenka CX, a z Warszawy do Torunia jest już o wiele bliżej. Po drugie okazało się, że Maciek, znajomy z Ultramaratonów zobaczył na Facebooku, że jestem zainteresowany tym wyścigiem i zaprosił mnie do siebie na nocleg, a mieszka 10km od Laskowic :) Decydujący wpływ miało to, że po drodze do Laskowic jest jeszcze Toruń, a Aneta zgodziła się towarzyszyć mi w podróży. Dzięki temu mogliśmy ściganie połączyć ze zwiedzaniem (o ile można tak nazwać dwa popołudniowe spacery po Toruniu) :) Nie bez znaczenia był też fakt, że co roku imprezę odwiedza Michał Kwiatkowski i Michał Gołaś – to na pewno podnosi rangę wyścigu i przyciąga niezdecydowanych :)

Gdy zajechaliśmy do miasteczka zawodów już wiedziałem, że to była dobra decyzja! Na dzień dobry ogromne, wysokie schody jakie widziałem dotychczas tylko w telewizji. Do tego ciekawie wytyczona trasa, oraz zaplecze, które robiło wrażenie. A to wszystko właściwie w polu. Prawie jak w Gościęcinie, ale jednocześnie zupełnie inaczej, o wiele sympatyczniej!

Szybkie zapoznanie z rundą, na której  zrobiłem niecałe trzy pętle tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że musi być dobrze. Trasa szeroka, w pofałdowanym terenie, do tego miejscami lekko grząska, ale w pełni przejezdna. To lubię! Od razu zaznaczę: jeśli by tam popadało to byłaby istna błotna rzeźnia i kto nie miałby dwóch rowerów i obsługi ten wyjazd mógłby sobie darować. Na szczęście tym razem piękna pogoda dopisała.

Na starcie w kategorii Amator 89 osób, w dodatku startujemy w zupełnie osobnym wyścigu, bez Mastersów na trasie. Dobrze zarówno dla nas jak i dla kibiców – większe bezpieczeństwo i przejrzystość rywalizacji. Super, że organizatorzy tak to rozwiązali, Mastersom, na pewno także wyszło to na zdrowie, bo nawet ich wszystkie połączone kategorie to dużo niższa liczba zawodników niż u nas.

Mając świadomość ile osób startuje zapytałem w biurze zawodów na jakiej zasadzie nastąpi rozstawienie, bo na innych wyścigach PZKol jest to tak niezrozumiałe, że chyba sędziowie nie kierują się żadnym kluczem. Okazało się, że trzeba zająć sobie miejsce na starcie samemu i rozstawienia nie będzie. Dobrze, że dosyć szybko udałem się na start, bo chwilę później o pierwszym rzędzie mógłbym tylko pomarzyć. Niestety prawie 20 minut trzeba było pomarznąć, prawie jak na niektórych maratonach, tylko zimniej ;)

Sygnał do startu i jedziemy. Dosyć sprawnie wpinam się w pedały, zakręt, podjazd i w pierwszym zakręcie jestem czwarty.  W 1/3 pętli przesuwam się na pierwsze miejsce i od razu naciągam grupę, zyskując kilka sekund. W dalszej części pierwszej pętli próbuje doskoczyć czterech zawodników, ale finalnie na drugie okrążenie wjeżdżamy we trzech ze lekką przewagą, która rośnie na kolejnych pętlach. Większość czasu staram się prowadzić, tracę pod koniec pętli na błotnym ślimaku i przeszkodach, zyskuję w sadzie.

Na przedostatniej rundzie Mateusz Kita, który jedzie trzeci ma problem podczas dublowania i trochę zostaje. Z Mateuszem Laszczykiem jadę aż do przeszkód, na których ten o dziwo przeskakuje, wyprzedza mnie i momentalnie odjeżdża na ładnych kilka sekund. Przez głowę przechodzi mi myśl, że jest już po wyścigu, ale zamierzam walczyć do końca i rzucam się w pogoń. Nadspodziewanie łatwo dochodzę do koła przed połową rundy, po chwili poprawiam i zyskuję kolejne sekundy.

Na schodach jestem już prawie pewien zwycięstwa, przejeżdżam błotną sekcję, przebiegam przez przeszkody i końcówka do mety to już jazda ze spokojną głową, że kolejne zwycięstwo w tym sezonie jest moje :) Na mecie jestem mega szczęśliwy, przybiega Aneta oraz Maciek z Magdą, wszyscy cieszymy się ze zwycięstwa. Ogromne dzięki dla Nich za doping, Anetę słyszałem prawie przez cały wyścig :*

 

Wyświetl ten post na Instagramie.

 

Post udostępniony przez Grzegorz Mazur (@grzegorzmazurpl)

 

Zaczynam chyba mieć szczęście do fajnych wyścigów. Móc wystartować w tak dobrej imprezie to jedno, ale dzięki zwycięstwu dobre wspomnienia się potęgują. Przez cały dzień atmosfera była wspaniała, ale przed startem koncentrowałem się tylko na rywalizacji. Po wyścigu dopiero zacząłem zwracać uwagę jak dobrze ta impreza była zorganizowana.

Na mecie ogromny wybór jedzenia – zupy, ciasta, kawa i znakomita herbata – a wszystkiego pod dostatkiem, dosłownie nie do przejedzenia. To wszystko oczywiście w cenie wpisowego, bez żadnego dopłacania i wydzielania racji żywnościowych, bez pobierania kuponów. Do tego całkiem przyzwoite i oryginalne nagrody (m.in ogromny bochen chleba i worek orzechów, ale także jakieś drobne, „sprzedawalne” upominki) :)

To był dobry weekend, który będę pamiętał długo. Ogromne podziękowania dla Anety za towarzystwo i doping oraz dla Maćka i Magdy za gościnę. Gratulacje dla Jarka Dąbrowskiego za profesjonalną organizację i stworzenie niepowtarzalnego klimatu kolarskiego święta! Wpisuję ten wyścig do przyszłorocznego kalendarza. W następny weekend ściganie w Kędzierzynie-Koźlu oraz Gościęcinie, oby równie udane :)

 

 

Wyświetl ten post na Instagramie.

 

Tak naprawdę pojechałem do Laskowic zrobić sobie fotę z #Kwiato no i udało się :) #MetroBikes #ILoveCycling #Kwiato

Post udostępniony przez Grzegorz Mazur (@grzegorzmazurpl)

 

2019.11.11 – Koziegłowy – SPP CX

Na Super Puchar Polski CX w Koziegłowach jechałem nastawiony na walkę o dobry wynik żeby uratować weekend po zejściu z trasy dzień wcześniej w Szczekocinach.

Przed startem optymistycznie – dosyć ciepło i co najważniejsze – ma nie padać, czyli raczej nie zamarznę jak dzień wcześniej. Na rozgrzewce przejeżdżam rundę cztery razy.

Przyznaję, że zawsze lubiłem tę trasę – jak dla mnie najlepsza w całym cyklu – przełaj kompletny – jest trawa, przeszkody, schody, krótkie podjazdy, piach i dosyć długi odcinek asfaltowy. Nie ma za to odcinków z pięcioma ciasnymi zakrętami upchniętymi na piętnastu metrach jak w Białymstoku, wertepiastych single tracków jak w Szczekocinach czy krawężników itp. nierówności jak w Mikołowie.

Wyścig zaczyna się tradycyjnie od długiej prostej po asfalcie. Niestety nie trafiam w pedał i trochę zostaję, ale gonię mocno, w pierwszym zakręcie już jest dobrze, a na sekcję piachu wjeżdżam w piątce. Czołówka lekko mi jednak odjeżdża. Jadę mocno, ale przez trzy rundy wiszę tuż za podium.

 
 
 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Grzegorz Mazur (@grzegorzmazurpl)

W połowie czwartej rundy dochodzę do czuba na długim zjeździe i od razu wychodzę na prowadzenie żeby dyktować swoje tempo. Dwie rundy do końca zostaje nas trzech, a na ostatniej rundzie jedziemy już tylko we dwóch. Dynamicznie rozkręcam po zakrętach, czuję się bardzo dobrze. Za ostatnią hopką przyciskam mocniej i robię kilka metrów przewagi, poprawiam na asfalcie i na ostatniej prostej mogę odpuścić i cieszyć się, bo zwycięstwo jest już bezpieczne :)

Jestem zadowolony, to mój kolejny dobry start w tym sezonie przełajowym. To nie był łatwy wyścig typu ogień od początku i pozamiatane. Była walka i bardzo się cieszę, że dałem radę wyjść z niej zwycięsko. Treningi przynoszą efekty, bo dyspozycja idzie w górę i mam nadzieję, że ta tendencja się utrzyma :) W kolejny weekend Syrenka CX i Owocowy Przełaj.

2019.01.26 – ŚLR – Mostki

Zimowe ściganie trwa w najlepsze. Ledwo co skończyły się przełaje, a już rozpoczęła się karuzela maratonów. Po Kruku wyścig bliżej Kielc – zimowa edycja ŚLR w Mostkach. Z tym wyścigiem także mam pewne porachunki, bo rok temu pewnie prowadziłem od startu, mimo, że ponad połowę jechałem na kapciu i ostatecznie nie dałem tak rady dojechać do mety. W tym roku o zwycięstwo miało być trudniej, bo na liście startowej lider naszej drużyny – Marcin Jabłoński. Do tego Rafał Oleś ze Skarżyska, co prawda szosowiec, ale duża część maratonu po szutrach, więc nie ma się co łudzić, że nie będzie się liczyć. Cel minimum to podium, ale nie byłbym sobą jakbym nie liczył po cichu na zwycięstwo.

Do Mostków jadę z Andrzejem „Atmosfericem”, a jak razem jedziemy na zawody to wracam ze zwycięstwem, więc rokowania są dobre ;) Trasa w większości identyczna jak rok temu, wydłużona w jednym miejscu o kilka kilometrów. Temperatura ma być sporo na minusie, więc już w domu wysmarowuję się końską maścią, a także kupuję ocieplacze do rękawic. Bez nich mogłoby być nieciekawie, a tak mam komfort psychiczny, że mi ręce nie zamarzną w środku lasu.

Ustawiamy się na starcie, jak najpóźniej zdejmuje rozgrzewkowe ciuchy żeby się nie wychłodzić. Nie zwykłem grubo ubierać się na wyścig, nawet jeśli ma trwać prawie 2h i jest -6st. C, bo jechałbym zbyt wolno w obawie żeby się nie zapocić. Zakładam spodnie bez membrany, letnie skarpety i buty, a na nie ochraniacze. Na górę tylko koszulka termo i lekka bluza z membraną. Najgrubsze rękawiczki to sprawa obowiązkowa, ale już na głowę (i na szyję) tylko cienki buff. Niestety start opóźnia się 2-3 minuty. Ruszam szybko i już na pierwszym, lekkim podjeździe staram się uciec żeby bezpiecznie pokonać pierwszy zjazd. Później bardzo śliski odcinek, który sprawdziłem na rozgrzewce. Jadę tutaj pierwszy, trochę mną miota, ale wiem co robić – zero paniki i płynna jazda to jedyny sposób żeby uniknąć wywrotki.

Pierwsze kilometry przejeżdżam solo, ale widzą całkiem blisko za sobą Marcina i Rafała jak stopniowo się zbliżają. Jadę swoje, w końcu do mnie dojeżdżają i jedziemy we trójkę po szutrach. Na pierwsze single wjeżdżam trzeci, nie wybrałem idealnej ścieżki i trochę zostaję. Chłopaki momentalnie odjeżdżają. Po Marcinie się tego spodziewałem, ale że Rafał się za nim utrzymuje to jestem w szoku. Gonię, ale strata rośnie. Gdy wypadamy na kolejne szutry widzę ich w oddali, mam co najmniej minutę straty. Muszę się sprężać, bo widzę, że dwójka zawodników mnie goni.

O dziwo na szutrach powiększam nad nimi przewagę, a w lesie przez jednak zachowawczą jazdę trochę tracę. O dziwo Rafał strzela Marcinowi na szutrówce. Stopniowo zbliżam się do niego i w końcu jedziemy razem. Tempo jest komfortowe, nie do końca mi to odpowiada, więc pod górę jadę swoje nie próbując wieźć się za Rafałem, na szybkich zjazdach dosyć ostrożnie. Poganiam, bo z tyłu ciągle widać rywali. Bufet mijamy razem, ale widzimy Marcina przed sobą. Gdy wjeżdżamy na single trasa robi się bardziej techniczna i wiedzie lekko pod górkę. Kręcę mocno, tutaj technika też ma znaczenie, bo trudno utrzymać równowagę. Zaczynam się trochę oddalać od Rafała i o dziwo widzę, że zbliżam się do Marcina. Rozsądnie podkręcam i przed wypłaszczeniem jedziemy już razem. Jestem ciekaw jak długo dam radę utrzymać jego tempo, ale na płaskim jest ok i nie mam problemów.

Gdy rozpoczyna się najstromszy podjazd w lesie po twardym śniegu, koło Kamienia MIchniowskiego Marcin zrywa łańcuch. Zostaję sam, nie da się jechać, kawałek podbiegam. Gdy jestem znowu na szutrze myślę tylko o tym żeby dać z siebie wszystko, bo zwycięstwo jest na wyciągnięcie ręki. Po pewnym czasie widzę Rafała za sobą, ale na kolejnych singlach znikam mu na dobre. Jadę jak w transie i z niecierpliwością wyczekując jeziora, bo wzdłuż niego prowadzi ostatni odcinek do mety. Trasa trochę się dłuży, ale zaczynam kojarzyć teren z poprzedniego roku, kiedy to nie tylko organizowany był maraton, ale także duathlon i biegłem tą trasą. W końcu jest jezioro, gdy jadę wokół niego co chwilę spoglądam na miejsce, z którego wyjeżdża się z lasu. Ciągle nikogo nie ma. Do mety mam jakieś 2km, tego już nie da się przegrać!

Na metę wjeżdżam samotnie po 1:52:37 jazdy, z przewagą prawie 5,5 minuty nad drugim zawodnikiem – Maćkiem Ścigą. Marcin wjeżdża trzeci, 6,5 minuty za mną i tym samym mamy na podium dwóch zawodników z Teamu MetroBikes.pl :) Szybko skuł ten łańcuch, ja bym tam zamarzł w taką pogodę! Jestem szczęśliwy ze zwycięstwa, jest tylko lekki niedosyt, że przez defekt Marcina nie mogliśmy rywalizować do samego końca. Z drugiej strony po ubiegłorocznym pechu, tym razem z kolei dopisało mi szczęście :) Czwarte zwycięstwo z rzędu. Mam nadzieję, że nie wyczerpałem limitu pierwszych miejsc na ten rok i w docelowym, letnim sezonie będzie pod nogą na tyle, że wystarczy żeby też coś wygrać. Inaczej te zimowe zwycięstwa nie będą miały żadnej wartości. Póki co jednak dobra passa trwa i morale jest wysokie.

Kolejne starty najprawdopodobniej na wiosnę. Póki co wygląda na to, że czekają mnie dwa miesiące przerwy od ścigania. Od początku kwietnia ścigałem się praktycznie co weekend i pod tym względem potrzebuję trochę oddechu żeby nie wypalić się po kilku pierwszych wiosennych maratonach. Pod względem fizycznym czuję się w porządku, zmęczenie mi w ogóle nie doskwiera, ostatnie dwa miesiące jeździłem bardzo mało i kondycję utrzymywałem praktycznie tylko dzięki wyścigom. Czas w końcu solidnie potrenować żeby zbudować wysoką formę na nowy sezon :)

2019.01.13 – Janów Lubelski – Biały Kruk MTB

Biały Kruk w Janowie to maraton, który darzę szczególnym sentymentem ze względu na to, że organizuje go fajna ekipa, wkładająca dużo serca żeby impreza stała na wysokim poziomie oraz dlatego, że zwyciężyłem w pierwszej, bardzo zimowej edycji, która była dla mnie debiutem w barwach MetroBikes.pl :)

Ubiegłoroczny maraton odbył się w warunkach mroźnych, ale bezśniegowych, a ja odwaliłem taką akcję na rozgrzewce, że ostatecznie nie stanąłem na starcie i zły wróciłem do domu. W tym roku miał nastąpić rewanż. Organizatorzy zaklepali mi nawet startowy numer 1, co było mega miłym gestem.

Tydzień przed zawodami wracałem z wyścigu w Kurowie i zajechałem na grupowy objazd trasy. Poszło gładko na przełaju, ale stwierdziłem, że jeśli mam walczyć o zwycięstwo to muszę sięgnąć po nowiutkiego górala na sezon 2019. Rower stał już od kilku tygodni złożony, wymagał jedynie zalania kół mlekiem. Nie obyło się bez nerwówki w wieczór poprzedzający start, kiedy to okazało się, że używana opona z ubiegłego sezonu, która miała wylądować na tylnym kole jest rozcięta. Tutaj ogromne podziękowania dla Ryśka, który namierzył wadę i znakomicie sobie z nią poradził :)

Na miejscu pobieram numer, zapoznaję się z początkiem i końcówką trasy. Maraton zapowiada się świetnie, bo jest pełno śniegu, ale nie jest ślisko. Na starcie dużo znajomych: zarówno z Lubelszczyzny jak i grupa z Kielc. Wielu ludzi zagaduje, bo pamięta zwycięstwo sprzed roku, albo inne dobre starty i traktują mnie jako faworyta, mówiąc, że pewnie ja wygram. To miłe i sam bardzo chce zwyciężyć, ale rola faworyta nie jest łatwa i na pewno nie daje komfortu psychicznego na starcie. Zdaję sobie jednak sprawę, że tylko zwycięstwo sprawi, że będę mógł ten wyścig zaliczyć na plus.

Ustawiam się w pierwszej linii z prostym planem: ogień od startu i niech mnie gonią :D Startujemy! Od razu wprowadzam plan w życie, wychodzę na prowadzenie i uciekam. Kilkadziesiąt metrów za sobą widzę Andrzeja, po kilku minutach popełniam błąd i wjeżdżam w śnieg. Ten mnie prawie dogania, ale wracam na właściwy tor jazdy i znowu się oddalam. Kilka kilometrów dalej przewaga robi się już spora, a później już nie widzę za sobą nikogo.

Odjeżdżam jak na pierwszej edycji. Tym razem trasa jest chyba bardziej przejezdna, bo całość da się pokonać bez potrzeby biegania. Skupiam się na płynnej jeździe, ale przez całą trasę daję mocno do pieca, co widać po tętnie (średnio 181 uderzeń na minutę co jest wartością wysoką jak na temperaturę w okolicach zera stopni C.). Udaje się przejechać trasę zaliczając tylko jedną glebę, która wynikła bardziej z dekoncentracji. Na szczęście szybciej się podniosłem niż upadałem.

 

Na ostatnich sześciu kilometrach pojawia się jedna z większych trudności na trasie, czyli wyprzedzanie najwolniejszych zawodników z krótszego dystansu. Wymaga to czasami jazdy nieoptymalnym torem jazdy, ale na szczęście bardzo nie spowalnia, a większość wyprzedzanych zjeżdża wcześniej na bok. Gdy mam jakieś trzy kilometry do mety jestem prawie pewien, że jeśli nie przydarzy się jakiś defekt to zwycięstwo mam w kieszeni. Oczywiście nie zamierzam zwalniać i do samego końca jadę dosyć mocno. Na metę wjeżdżam z czasem 1:10:29 z przewagą prawie czterech minut nad Andrzejem, który jest drugi. To moje trzecie zwycięstwo z rzędu, takiej passy nie miałem nigdy!

Dziękuję Bike Clubowi Janów Lubelski za super wyścig. Po maratonie rozmawiałem z wieloma osobami i każdy bardzo chwalił wysoki poziom organizacyjny i świetną, rodzinną atmosferę. To wyróżnia takie lokalne wyścigi, że tutaj organizatorom się po prostu chce żeby wszystko wypadło dobrze i starają się podwójnie. 166 osób na starcie wyścigu głównego i kolejne kilkadziesiąt na krótkim dystansie to wynik świetny, świadczący o tym, że ten maraton ma spore grono fanów, do którego oczywiście także należę i należałbym nawet gdybym zajął dalsze miejsce! Do zobaczenia za rok, z przyjemnością przyjadę walczyć o kolejne zwycięstwo! :)