Tag: Maraton

2013.05.26 – Nowiny – ŚLR

2013.05.26Każdy z nas lubi jak wyścig układa się dobrze, noga podaje od startu i leci się jak na skrzydłach. Wtedy wystarczy tylko robić swoje i na mecie odebrać nagrodę, nieważne czy to podium czy własna satysfakcja z dobrze wykonanego zadania. Dużo gorzej, gdy od samego początku wszystko idzie jak po grudzie. Mnie taki dzień próby dopadł właśnie w Nowinach. W takiej sytuacji najłatwiej odpuścić, zacząć podziwiać widoki albo w ogóle zjechać z trasy. To jednak porażka w dosyć kiepskim stylu, a ja poddawać się bez walki nie zamierzałem. Już od rana miałem przygody z żołądkiem. Do tego jakieś ogólne zdezorganizowanie zwieńczone odkryciem, że nie zabrałem bandany. Niby głupia sprawa, ale nie znoszę zakładać kasku bezpośrednio na głowę i nigdy tego nie robię. Naprędce udaje się sklecić jakąś chustkę ze starej koszulki znalezionej w bagażniku i pół godziny przed startem wyruszam na rozgrzewkę. I znowu coś nie gra, szybko zawracam dopompować koła i czym prędzej udaję się zapoznać z końcówką trasy. Gdy zjeżdżam już na stadion okazuje się, że nie mogę odblokować amora. Po wielu próbach udaje się przywrócić go do działania w obie strony, postanawiam jednak nie ryzykować i przejechać cały maraton na odblokowanym, nie byłoby fajnie jakby na którymś z wyboistych zjazdów przestał on znowu działać.

Tuż przed startem kręcę jeszcze po stadionie, gdzie spotykam Darka. Ustawiamy się w drugim rzędzie i czekamy na start. Po pięciu minutach opóźnienia wyruszamy i zaczyna się maraton, przed którym odczuwałem respekt jak jeszcze nigdy wcześniej. Początek pod górę, przeskakuję do pierwszej grupki i tak wjeżdżam do lasu, jadę na pewno w czołowej 15, kręcę dosyć spokojnie, ani mi w głowie szarżowanie. Czołówka powoli odjeżdża, mnie wyprzedza kilka osób, jadę na początku trzeciej dychy i póki co jest ok. Zaczynają się pierwsze zjazdy i nie jest dobrze, nabiłem za dużo powietrza i miota mną jak Najmanem po ringu. Co gorsza na podjazdach znowu parują mi okulary, które po kilkunastu kilometrach chowam do kieszonki. Dojeżdżamy do technicznego zjazdu po schodkach, pierwszy raz schodzę z roweru i sprowadzam. Kolejne techniczne zjazdy pełna koncentracja i zjeżdżam, ale jajkami prawie szuram po tylnym kole. Przy okazji blokuję trochę Garego, który krzyczy zza pleców żebym puścił hample. No jasne, może jeszcze mam mu coś „zaśpiewać i zatańczyć” :D Chociaż z tym drugim na takim błocie nie byłoby problemu… Na płaskim Gary wyprzedza, ja siadam na koło i gdy wychodzę na zmianę dojeżdżamy do kolejnego zjazdu. Znowu nie pomagam, sorki :D Na jednym z technicznych odcinków puszczam koło, wyjeżdżamy z lasu i już nie daję rady dospawać. Jedzie mi się potwornie, a na kole wiozę jakiegoś Orlika, który prawie nie daje zmian. Na płaskiej prostej w lesie próbuję sięgnąć po bidon, odrywam rękę od kiery i momentalnie zaliczam glebę. Jeszcze szybciej wstaję i doganiam. Wyprzedza nas zawodnik na 29″, narzuca mocne tempo, ale łapię się za nim. Tym razem to ja nie mam siły wychodzić na zmiany, ale przynajmniej przez kilka kilometrów daję radę się utrzymać, co się opłaca, gdyż wyprzedzamy m.in. Radka Kowalczyka.

Przed drugim punktem pomiaru czasu strzelam i dalej jadę sam. Staram się złapać rytm, co udaje się dopiero ok 45-50km, czyli na początku najtrudniejszego odcinka. Przeglądając profil trasy przed maratonem i mając w pamięci wypowiedzi ludzi, którzy w poprzednich latach startowali w Nowinach bardzo obawiałem się końcówki. Jednak to dopiero na niej się rozkręcam i zaczynam jechać swoje. Jadę sam, bo na jednym z technicznych odcinków zostałem trochę i nie dałem rady dospawać. Czuję, że „jest pod nogą” i wjeżdżam wszystko jak leci w całkiem niezłym tempie. Na jednym z podjazdów dochodzę Jarka Wsóła i Darka Paszczyka. Widzę, że jest stromo i podprowadzają. Wrzucam młynek, tyłek na czub siodła, klata na kierę i powoli wciągam się na górę, na wypłaszczeniu staję na pedały i jeszcze trochę dokładam, zyskuję kilkadziesiąt metrów przewagi. Jest moc, dojeżdżam do żwirowego zjazdu, na którym cudem się nie wykładam, później przeprawa przez „pustynię” (końcówka niestety z buta) i z powrotem wjeżdżam w las i zaczynam ucieczkę. Jestem przygotowany na najgorsze. Od drugiego bufetu goni mnie dwóch-trzech zawodników. Momentami widzę, że są naprawdę blisko, ale nie odpuszczam, spokojnie robię swoje pod górę i staram się nie zostawać na zjazdach.

Mijam tłumy ludzi z krótkiego dystansu, o ile mi nie udaje się podjechać w jednym czy dwóch miejscach, tak oni pod górę prawie zawsze cisną z buta. Biorąc pod uwagę, że miejscami jest naprawdę dużo błota, można śmiało powiedzieć, że dla nich to prawdziwa rzeźnia. Mimo to walczą zacięcie, dokładnie tak samo jak ja. A z każdym wzniesieniem mam na tę walkę coraz mniej sił. Jadę miękko żeby nie dać się skurczom. Podjazdy są coraz bardziej strome, na liczniku coraz więcej kilometrów, a ja mam coraz większą nadzieję, że podjazd, który właśnie pokonuję jest ostatni. Jednak za każdym razem, gdy wydaje mi się, że to już koniec widzę przed sobą kolejną wspinaczkę. Takie rzeczy potrafią strasznie wymęczyć, fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Ja jednak trzymam się planu i daję z siebie wszystko. Od pewnego czasu nie widzę już za sobą pościgu, wiem, że niewiele brakuje, żebym dowiózł miejsce w pierwszej 20 do mety. W końcu jestem na ostatnim podjeździe, to już pewne, ostry zakręt na szczycie i widzę za sobą zawodnika z Mastera. Jest zaskakująco blisko, ale już wiem, że mnie nie doścignie. Nie zamierzam mu na to pozwolić, za bardzo się napracowałem, żeby dać się wyprzedzić na finishu. Dokręcam ile się tylko da na szybkim zjeździe, wjeżdżam na stadion i przekraczam metę. 3:58:11, nie mogę uwierzyć w to, co właśnie zrobiłem. Uczucie na mecie jest nie do opisania. Psychicznie jestem totalnie wymęczony, cztery godziny maksymalnej koncentracji w takich okolicznościach przyrody to potworny wysiłek. Jednocześnie ogarnia mnie ogromna ulga, że mam to wszystko już za sobą oraz szczęście, że pojechałem dobry wyścig. Z tego wszystkiego łzy płyną mi z oczu, ale nie hamuję ich, nie mam nawet na to siły.

To jeden z nielicznych maratonów, po których na mecie jestem zadowolony ze swojej jazdy i nie czuję niedosytu. I mimo, że nie jest to mistrzostwo świata to właśnie dla takich chwil warto trenować! Ostatecznie jestem 16 open i 9 w kategorii, w końcu w tym roku jest pierwsza „20” open i pierwsza „10” w Elicie. Tym bardziej cieszę się z wyniku, bo początek nie zapowiadał niczego dobrego. Chyba potrzebny był mi taki wyścig na przełamanie, w którym musiałem przezwyciężyć samego siebie i własną niemoc. Choć daleki jestem od hurra optymizmu to myślę, że wszystko powoli zaczyna zmierzać w dobrą stronę, a doświadczenie, które zdobyłem w Nowinach jest nie do przecenienia. Na koniec ogromne podziękowania dla organizatorów za świetną trasę i organizację, do zobaczenia w Suchedniowie!

2013.05.12 – Wojnicz – Cyklokarpaty

2013.05.12Wpis ten powinien mieć jeszcze w tytule dopisek „Maraton BEZ blatu, czyli jak przegrać finish 2.0”, ale jako, że przyjąłem inny sposób tytułowania to miał go nie będzie. Może jak kiedyś coś wygram (czyli zapewne nieprędko) to pozwolę sobie na taką ekstrawagancję. Przechodząc do rzeczy to dobry start w Wojniczu wymagał odpuszczenia maratonu w Lublinie, który odbywał się dzień wcześniej. Nie było to zbyt przyjemne rozwiązanie (walczyłbym o podium), ale jedynie słuszne, w przeciwnym razie do Wojnicza jechałbym jako typowy turysta.

Po objeździe przez Tarnów i niesmerfnej przygodzie za Sandomierzem dojeżdżamy do miejsca zawodów, które wita nas niską temperaturą i mżawką. Po sprawnym potwierdzeniu startu w biurze zawodów, leniwie przygotowuję się do startu i wyjeżdżam na rozgrzewkę. Jest tak zimno, że zastanawiam się nad startem w długim rękawie, ale ostatecznie ściągam bluzę i jadę w rękawkach i nogawkach. Wyruszamy punktualnie, od samego początku trzymam się w czubie. Tempo jest spokojne, dzięki temu mogę się dobrze rozgrzać zanim pójdzie ogień. Już po kilkuset metrach zdaję sobie sprawę, że założenie nogawek to nie był dobry pomysł. Peleton się powoli rozpędza, po 10 km zaczynam nieco zostawać, po 12 km jeszcze jestem niedaleko za czołówką, ale z czasem najlepsi znikają mi z pola widzenia. Tasuję się z kilkoma zawodnikami, którzy jadą trochę bez sensu – wychodzą na zmianę próbując zerwać innych z koła, ale nie mają siły utrzymać tempa. Zaczynają się pierwsze podjazdy, gdzie muszę mocno kręcić żeby nie odpaść. Na zjazdach i szerokich odcinkach po płaskim odrabiam jeśli coś wcześniej straciłem i spokojnie łapię się do pociągu. Bardzo parują mi okulary, często mało co widzę, na kamienistej drodze uderzam w jakąś cegłę i chyba tylko jakimś cudem nie łapię snejka. Jeszcze przez kilkanaście minut co chwilę zerkam na tylne koło, zdejmuję też okulary, wychodząc z założenia, że lepiej dostać błotem po oczach niż w końcu przywalić głową w drzewo.

W przeciwieństwie do Przemyśla jest sporo szybkich zjazdów singlami, gdzie na tle konkurentów idzie mi zadziwiająco dobrze. Niestety odkrywam, że nie wskakuje mi blat, więc o ile na technicznych odcinkach w dół jest ok, tak na szybkich zjazdach nie ma mowy o dokręcaniu, przez co wlokę za sobą ogony. Na dosyć długim i stromym podjeździe w lesie wrzucam najwolniejsze przełożenie i wspinam się do góry. Gdy się wypłaszcza chcę wrzucić nieco twardziej, ale mimo oszalałego kręcenie gripshiftem przerzutka ani drgnie. Zatrzymuję się tuż za błotną kałużą, szarpię za wózek, wskoczyło. Tracę jedną pozycję, ale doganiam. Sytuacja powtarza się kilkukrotnie i dwa razy podobna interwencja jest niezbędna. W jednym przypadku nawet ta awaria tylnej przerzutki mi pomaga, gdyż zamiast się zatrzymywać wrzucam środkową tarczę, wstaję na pedały, kilka obrotów na twardo i chłopaki za mną zsuwają się z koła. Jest moc :D Są też niestety kolejne szybkie zjazdy, gdzie mielę ile wlezie na środkowej tarczy (duża wskakuje może ze dwa, trzy razy na całym wyścigu). Nie pomaga to zgubić rywali, nie mówiąc już o gonieniu tych przede mną. Jedyna szansa to atakować pod górę, więc na podjazdach kilka razy mocno staję na pedały.

Przed rozjazdem Mega/Giga dochodzimy kilkuosobową grupkę, trochę się to rwie i po rozjeździe mam ponad 100 metrów przewagi nad następnymi kolarzami. Jadę ostro, wiedząc, że meta już niedaleko, mijam ludzi z Hobby; doskakuje do mnie Wojtek Szustak, który sporą część trasy jechał w okolicach mojej grupki i tak jedziemy do mety. Widzę, że jest słabszy i kombinuję jak rozegrać finish. Jesteśmy już na uliczkach Wojnicza – ostatni kilometr pamiętam z rozgrzewki i na 500m przed metą decyduję się na atak. Zrywam Wojtka z koła, ale 300m przed metą nie wyrabiam się w zakręcie i z powrotem jedziemy we dwójkę. Na końcówce szachy, 100m przed kreską konkurent atakuje, ja młynkuję ile sił, ale ostatecznie przegrywam o pół długości roweru. Jakbym zaatakował dopiero na zakręcie, w którym się nie zmieściłem, to może udałoby się urwać jeszcze jedną pozycję a tak z czasem 2:17:02 skończyłem na 17 miejscu open i 12 w kategorii. Szału niestety nie ma, a szkoda, bo znowu była szansa żeby wylądować gdzieś tuż za czołową 10 open.

Wrażenia po maratonie mam nieco mieszane. Przez problemy ze sprzętem nie wyglądało to do końca tak jak powinno, pozostaje usunąć usterki i walczyć na następnym wyścigu. Co do organizacji maratonu to tym razem zdecydowanie zasługuje ona na pochwałę.  Trasa była ciekawsza niż w Przemyślu i dobrze oznaczona. Z bufetów podczas wyścigu nie korzystałem, ale widziałem, że izotoniki były, więc z pragnienia raczej nie dało się umrzeć. Posiłek na mecie także „eleganski” – banany, pomarańcze i smaczne wafle – tak powinno być za każdym razem. No i ta ogromna porcja przepysznych pierogów – niebo w gębie :) Nie było już na szczęście problemów z wynikami, które dosyć szybko zostały wywieszone. Żenujące jest natomiast, że najlepsi zawodnicy „w nagrodę” znowu musieli czekać bardzo długo na dekorację, podczas, gdy pozostali byli już w drodze do domu. Dziwi mnie, że kolejny raz powtarza się taka sytuacja, mam nadzieję, że organizatorzy w końcu wyciągną wnioski i znacznie przyspieszą ten element imprezy. Następną edycję Cyklokarpat w Kluszkowcach odpuszczam, bo pokrywa się z legendarnymi Nowinami w ŚLR, które chcę w końcu zaliczyć. Powracam w Strzyżowie, gdzie trasa podobno także jest świetna, a ja nabrałem apetytu na jeszcze lepszy wynik. Mocy przybywaj!

2013.05.05 – Sandomierz – ŚLR

2013.05.05Maraton w Sandomierzu to kolejny w tym sezonie wyścig, którego start/meta umiejscowione były w centrum urokliwego miasteczka. Bardzo lubię takie lokalizacje, a gdy jeszcze sprzyja im piękna, słoneczna pogoda to możemy mówić o klimacie prawdziwego kolarskiego święta, którego atmosfera udziela się nie tylko kolarzom, ale także mieszkańcom i turystom. Dodatkowo miłym akcentem była wspólna fotka z sakwiarską ekipą Rowerowego Lublina, która wybrała się na trzydniową wyprawę śladami Ojca Mateusza ;)

Po pożegnaniu ze składem Rowerowego Lublina miałem jeszcze 1,5h do startu, więc spokojnie przygotowałem sprzęt i wyruszyłem na rozgrzewkę. Po przejechaniu kilku kilometrów wjechałem do pierwszego sektora i na opóźniony o 15 minut start czekałem w towarzystwie puławian z teamu sklepmerida.pl. Start honorowy dookoła rynku w Sandomierzu, niebezpieczny przejazd przez mostek i ogień po lekko wznoszącym się bruku, tym razem na pewno mniej stromym niż rok temu… Udaje mi się kawałek pojechać chodnikiem, dzięki czemu dociągam do czuba, zeskakuję na bruk i jestem w czołowej 15. Trasa się wypłaszcza, wjeżdżamy na asfalt, peleton przyspiesza, zaczyna się lekko rwać, na płaskim przechodzę jeszcze bardziej do przodu, ale na zjeździe na szczęście trochę tracę. Na szczęście, bo kilkunastoosobowa czołówka przestrzela pierwszy ostry zakręt i gdybym jechał kilka sekund wcześniej to także musiałbym nagle zawracać.

Mija kilka minut i zaczynają się tworzyć pierwsze grupki. Tempo jest mocne i ciężko mi się jedzie nawet pod niewielkie wzniesienia, mimo to jadę na niezłej pozycji. Zaczynam się rozgrzewać, jadę w dobrym pociągu, wszystko idzie coraz lepiej aż dojeżdżamy do feralnego 16 kilometra. Intuicyjnie skręcamy na asfalt, po kilkuset metrach widzimy kolarzy jadących z naprzeciwka, w tej grupie jest m.in. Dungor. Konsternacja, nikt nie wie co robić, podobno dalej nie ma tabliczek. Mimo to wspólnie jedziemy jeszcze kawałek, pytamy mieszkańców i okazuje się, że pomyliliśmy trasę. Zawracamy a na nas jedzie trzecia grupa, która pomyliła trasę. Po 2-3 nadrobionych kilometrach z powrotem jesteśmy na szlaku. Wzajemna kolejność mniej więcej zachowana, ale nikt nie wie ilu kolarzy nas wyprzedziło, nie znamy swojej pozycji, straciliśmy ok 7-8 minut i dużo sił. Jestem strasznie zły i choć nachodzą mnie myśli, że dalsza jazda nie ma sensu to jednak szybko biorę się w garść i postanawiam odrabiać straty. Tworzy się mocna grupa, z której ostatecznie zostaję ja i Tomasz Posadzy z MTB Pruszyński Team, z którym jadę prawie do końca wyścigu.

W międzyczasie wyprzedzamy Dungora, który ma skurcze. Co jakiś czas towarzyszy nam jakiś kolarz, ale dopiero w drugiej połowie trasy dołącza do nas Gary z forum ŚLR. Już nawet nie pamiętam czy to on nas czy to my jego doganiamy, w każdym razie bardzo długo jedziemy razem. Na jednym z bufetów zatrzymuję się uzupełnić bidon, chłopaki mi uciekają, ale postanawiam się zagiąć ile tylko sił i ich dojść. Nie jest to łatwe, ale się udaje, po kilku minutach tempo nieznacznie spada, co pozwala mi złapać oddech. Niestety wyprzedza nas Dungor, my za to po drugim pomiarze czasu doganiamy Radka Kowalczyka, z którym przejechałem większość wyścigu w Daleszycach. Ponad pół godziny jedziemy we czterech, na jednym z podjazdów mam już stany przedskurczowe, muszę zwolnić i zostaję trochę za grupą. Po minucie spinam się jednak jeszcze raz i znowu dochodzę chłopaków. Niestety Radek odjeżdża, natomiast jakieś 10km przed metą nie mam już siły żeby utrzymać koło pozostałej dwójce i strzelam.

Tracę jeszcze dwie pozycje, ale ostatkiem sił mknę do mety, zbliżam się do kopca z kapliczką, który pamiętam z ubiegłego roku jako morderczą wspinaczkę i tak jest też tym razem. Na szczęście kontroluję sytuację, kolejni zawodnicy są w bezpiecznej odległości za mną, więc spokojnie podbiegam i po zjeździe nieco odżywam. Cztery kilometry przed metą, tuż przed podjazdem mijam kapitalnie dopingującą grupę trójki dzieciaków z tatą, którzy krzyczą „hop, hop, hop”. Dodaje mi to sił i ostatnie kilometry jedzie mi się lżej. Już w miasteczku, kilkaset metrów przed metą, widzę za sobą zawodnika z mojego dystansu, przyspieszam, spokojnie kontroluję przewagę i 29 open i 18 w Elicie wjeżdżam na metę. Patrzę na czas i mnie zamurowuje. 3:44:48 to 29 sekund gorzej niż przed rokiem, a większość trasy noga naprawdę dobrze podawała. Straciłem kilka minut z powodu zgubienia trasy, ale rok temu na 5km zaliczyłem upadek, co też mnie kosztowało kilka minut. Biorąc więc nawet poprawkę na gorsze warunki na trasie i to, że przed rokiem ewidentnie miałem „dzień konia” to czas i tak jest poniżej oczekiwań. Jedynym pozytywnym akcentem jest o kilka pozycji lepszy wynik, zwłaszcza, że stawka była dużo mocniejsza. No i w końcu się trochę opaliłem, ale to akurat nie był mój główny cel na ten maraton.

Na koniec muszę wspomnieć o kilku sprawach organizacyjnych. Po ostatnich kiepskich Cyklokarpatach jako wzór organizacji stawiałem ŚLR i nawet pomyślałem, że warto podejść do Big_Maziego i pogratulować mu świetnie przygotowanych imprez. Przed startem jakoś się jednak nie złożyło, a po starcie już mi na to ochota przeszła. Z terenu jak zwykle było wyciśnięte maksimum, ale oznakowanie trasy, podobnie jak przed rokiem pozostawiało wiele do życzenia. Może dlatego, że kojarzyłem już te sady to jechało mi się płynnie, ale nie potrafię zrozumieć dlaczego na 16 kilometrze nie było oznaczeń w miejscu, gdzie tyle osób pomyliło trasę. Mam duży sentyment do ŚLR i brak strzałek tłumaczę sobie tym, że po prostu lokalsi złośliwie je zdjęli, bo jeśli było inaczej to naprawdę lipa. Z minusów wymienię jeszcze karygodne połączenie startu Fan i Family (tak mi przynajmniej mówiło kilka osób), co mnie ogromnie zdziwiło, oraz brak myjek. Bufet na mecie już drugi raz w tym sezonie z przestojami, ale i tak trzymał poziom, bo mimo wszystko pomarańcze były do końca. Dekoracja i tombola także słabo, powinny być dużo wcześniej. Na plus jak zwykle trasa, świetna obsługa bufetów, pyszny makaron na mecie i atmosfera zawodów. Mam nadzieję, że w Nowinach obejdzie się już bez organizacyjnych wpadek, a przynajmniej bez pomylenia trasy. Przydałby się w końcu jakiś dobry wynik, najbliższa szansa na Cyklokarpatach w Wojniczu.

2013.04.27 – Przemyśl – Cyklokarpaty

2013.04.27Na Cyklokarpaty w Przemyślu jechałem z dużymi nadziejami. Mimo, że nie brałem nigdy udziału w tym cyklu, to przed sezonem, kierując się wieloma bardzo pozytywnymi opiniami, dotyczącymi dobrej organizacji i atmosfery na świetnych trasach, w ciemno zaplanowałem walkę w generalce. Po Daleszycach zdecydowałem, że na Cyklokarpatach będę się ścigał na dystansie Mega, który w Przemyślu zapowiadał się niestety wyjątkowo krótko.

Do Przemyśla dotarliśmy o 9:30, czyli niezbyt wcześnie, ale 1,5h przed startem pozwalało jeszcze w miarę spokojnie przygotować się do wyścigu. Od razu udzielił mi się klimat pięknego Przemyśla, w którym byłem dopiero drugi raz w życiu, i do którego na pewno będę chciał jak najszybciej wrócić. Pierwsze zderzenie z realiami Cyklokarpat miało miejsce w długiej kolejce do biura zawodów. Postanowiłem sobie jednak nic z tego nie robić i wcinać spokojnie spóźnione śniadanie. Kolejne zaskoczenie przy odbiorze numerka, który już na pierwszy rzut oka okazał się bardzo nietrwały. Oby w tym roku żadne Cyklokarpaty nie odbywały się w deszczu, bo na metę będziemy wpadać z tabula rasa zamiast numerami startowymi.

Na rozgrzewkę wyjeżdżam niecałe pół godziny przed startem. Słońce zaczyna przygrzewać, co mocno wpływa na poprawę mojego samopoczucia i pozytywne nastawienie do wyścigu. Teraz liczą się tylko najbliższe  trzy godziny, gdyż spodziewam się, że wyścig potrwa dla mnie ok 2,5h. Kilka minut przed startem wjeżdżam do sektora. Z założenia miał on być pierwszy, w praktyce wygląda to tak, że nikt tego nie sprawdza i obok siebie widzę zarówno wycinaków jak i „dziadków z wąsami” oraz małe dziewczynki. Jeden wielki chaos. Start opóźnia się o kilka minut, ja rozmawiam z Przemkiem, który stoi obok mnie i będzie jechał Giga. Oba dystanse startują razem, stwierdzamy, że nie podoba nam się taka sytuacja. Półtorej minuty przed zapowiadanym startem wyciszenie i pełna koncentracja. Startujemy. Rozbieg po bruku, mijamy samochody, które jakoś dostały się na naszą trasę. Na szczęście nie stanowi to dużego problemu.

Wyjeżdżamy na asfalt, peleton nabiera tempa, i po chwili pierwsza niezapowiedziana „atrakcja” tego dnia. Pilot kręci na swym moturze pięknego pirueta i zalicza bliski kontakt z asfaltem. Całe szczęście, że nie wpadamy na niego, bo wtedy już nie miałbym wątpliwości czy śmiać się czy płakać. Skręcamy w szutrówkę, zaczyna się długi podjazd i pierwsza selekcja. Jadę mocno pod górę, niedaleko za czołówką. Pulsak pokazuje ciągle powyżej 190 bpm a nogi jakby to powiedzieć… dostają w tyłek. Ciągnę tak jeszcze chwilę, ale później postanawiam trochę zwolnić. W tym czasie wyprzedza mnie kilka osób, ale ja wolę jechać własnym tempem w nadziei, że to ich ostatni podjazd w tym tempie. Zaczynają się kręte zjazdy, odczuwam zbyt wysokie ciśnienie w oponach, ale jakoś wyrabiam się w zakrętach. Koniec podjazdu i kolejna sztajfa. Jest ciężko i część ludzi rzeczywiście najlepsze momenty wyścigu ma już za sobą. Zaczynam ich doganiać, ale do mnie także doskakuje grupka m.in z Robertem.

Dojeżdżamy do długiego i wyboistego  zjazdu po łące. Przez kilka minut krew się we mnie gotuje, bo ludzie przede mną sprawiają wrażenie jakby byli na wycieczce krajoznawczej a nie na maratonie. Niestety nie mam możliwości ich wyprzedzić, więc zły dopakowuję dopiero na asfalcie, zrywając całą grupę z koła i doskakując do zawodników jadących przede mną. Później nie ma takich problemów, ale za to długie proste na odsłoniętych terenach dają się bardzo we znaki, zwłaszcza, że często pokonuję je sam. Jedzie mi się dziwnie, mam wrażenie, że przede mną jest bardzo dużo ludzi i że wlokę się gdzieś najwyżej na 40 pozycji w Mega.

Trasa momentami jest wręcz nudna, jest więcej płaskich prostych niż na ŚLR. Wszystkie zakręty bardzo dobrze oznakowane, ale długie szutrówki bez żadnych taśm wprowadzają czasami nutkę niepewności. Na jednej z nich dogania mnie dwuosobowy pościg z zawodnikiem Piaseco. Siadam na koło, na szybkim zjeździe ucieka, ale doskakuję do niego. Jest niedaleko do mety, więc odważnie poprawiam na podjeździe i zostaję sam. Na asfalcie dochodzę jeszcze jednego kolarza, wyprzedzam go przed stokiem, pokonuję ostatnie podjazdy w parku i wjeżdżam do Centrum Przemyśla. Tam gonitwa po bruku, dużo zakrętów, niebezpiecznie. Uciekam ile sił przed konkurencją i słysząc doping Patrycji i Kaśki, z czasem 1:47:44 wjeżdżam na metę.

Wrażenia z wyścigu bardzo mieszane. Większość trasy miałem odczucie, że wyprzedzają mnie gimnazjaliści i ich dziadkowie. Dopiero pod koniec zacząłem odżywać i jechać swoim rytmem, jednak zabrakło dystansu żeby móc powalczyć o lepsze pozycje. Maraton był co najmniej o godzinę za krótki. Zająłem 20 miejsce open i 13 w kategorii i myślę, że na dłuższych wyścigach w kolejnych edycjach mam dużą szansę na poprawę tej lokaty.

Osobne słowa należą się do opisania organizacji maratonu i zdecydowanie nie będą to pochwały. Oprócz świetnej pogody, do nielicznych plusów na pewno można zaliczyć piękne hostessy na mecie, świetną muzykę w miasteczku zawodów i bardzo dużo nagród w tomboli. Nie mogę mieć także zastrzeżeń do trasy i jej oznaczenia, chociaż spodziewałem się czegoś znacznie ciekawszego i trudniejszego. 1:47 to zdecydowanie za krótko jak na Mega. Oprócz tomboli wszystkie plusy to kwestia gustu. Co do minusów to niestety pewnie zgodzą się ze mną wszyscy. Bałagan związany ze startem sektorowym, brak izotoników na trasie oraz porządnego bufetu z izo i owocami na mecie to pierwsze poważne minusy. Są one jednak niczym w porównaniu do późniejszego zamieszania związanego z wynikami, wielogodzinnym przeciąganiem dekoracji i odwlekaniem tomboli do chwili, gdy na Rynku została już tylko garstka uczestników.

Z Przemyśla wyjechałem po 20, totalnie zmęczony i zniesmaczony. Jestem w stanie zrozumieć naprawdę wiele, ale taki bałagan w wynikach i brak pomysłu na dalszy ciąg imprezy to totalna porażka. Zamiast ze skruchą przeprosić i poinformować zawodników jak wygląda sytuacja, przeciągano na siłę imprezę i odwlekano dekorację. Chętnie bym w tym czasie pozwiedzał Przemyśl lub chociażby posiedział gdzieś na spokojnie przy kawie i ciastku, chłonąc klimat miasta. Zamiast tego przyszło mi słuchać męczącego speakera i oglądać nieporadność organizatorów. Po Przemyślu powinienem poważnie przemyśleć sens startowania w pozostałych wyścigach Cyklokarpat. Kubek wody na trasie w zamian za 50zł to zdecydowanie za mało. Dodając do tego brak wyników i numer startowy za 20zł, który nie ma szans przetrwać deszczowego wyścigu, a do tego potworną obsuwę czasową otrzymujemy obraz nędzy i rozpaczy, który nie wróży nic dobrego na przyszłość. A miało być tak pięknie…