Tag: Maraton

2013.04.21 – Daleszyce – ŚLR

2013.04.21

Ponad trzy i pół miesiąca przygotowań, prawie 200 godzin treningów i w końcu upragnione Daleszyce. Pierwszy test formy w sezonie, do którego po raz pierwszy w życiu przygotowywałem się według przemyślanego planu, konsekwentnie wypełniając jego założenia i walcząc z najdłuższą od wielu lat zimą. A ta dawała o sobie znać jeszcze w pierwszej dekadzie kwietnia, wykopując z kalendarza kilka imprez rowerowych. Na szczęście do mojego pierwszego startu w tym roku zdążyła nadejść wiosna i na odnowionym rynku w Daleszycach kolarzy powitało słońce.

Po błyskawicznej rejestracji, spokojnym przygotowaniu do startu i rozgrzewce wjechałem do pierwszego sektora, zdjąłem bluzę i nogawki i skoncentrowany, czekałem na końcowe odliczanie. 10, 9, 8… Poszło! Wyczekiwany z utęsknieniem sezon wyścigowy 2013 otwarty! Koniec rozmyślań jak to będzie, czy trening przyniesie efekty, czy wszystko zrobiłem dobrze? Pora rozkręcać korbę i jechać po swoje. Przede mną ponad 70km i 1400m w pionie, ale na początku muszę walczyć, żeby znaleźć się na dobrej pozycji przy wjeździe do lasu. Niestety pierwsza grupa ucieka, przyjmuję to ze spokojem i kręcę swoim tempem. Po kilkuset metrach szutrówki mój bidon wypada z koszyka i leci w las. Tym samym w błyskawicznym tempie, zupełnie niezamierzenie i praktycznie za darmo odchudzam rower o ponad pół kilograma ;)

Formują się pierwsze grupy, przez pewien czas jadę sam, później dochodzę ludzi, którzy za mocno poszli na początku i teraz muszą za to zapłacić. Na podjeździe wyprzedzam kilka osób, uciekam im na błotnym zjeździe i mknę dalej. Po kilku kilometrach widzę przed sobą Darka z MayDaya, którego doganiam jeszcze przed pierwszą matą mierzącą czas. Jedzie z nami jeszcze Radek ze Świata Rowerów i tak już będzie przez cały wyścig. W międzyczasie doganiamy Jarka Wsóła, gubimy trasę, urywamy Jarka i ponownie gubimy trasę. Na szczęście w sumie straciliśmy może 1,5 minuty i nikt nas nie wyprzedził, ale podczas jazdy wydawało się to wiecznością i nie wywoływało relaksacyjnego nastroju.

Jedziemy we trójkę, każdy mocno pracuje na zmianach i „nie ma lipy”. Ku swemu zaskoczeniu wprost przefruwam przez błotne odcinki – czy to koleiny czy kałuże nie tracę równowagi i nie daję się zassać. Robota wykonana na siłowni procentuje. Mimo, że mam momenty, kiedy bardzo chętnie bym już odpuścił koło i zajął się podziwianiem widoków to czuję się bardzo dobrze i kręcę mocno. Przejeżdżamy przez matę mierzącą czas, rzucam szybkie „ilu przed nami?”, na co słyszę, że około 20. Jest nieźle, chyba nie tylko mi dodaje to skrzydeł.

Dochodzimy pierwszych (a właściwie ostatnich hehe) zawodników z dystansu Fan. Co chwilę krzyczę „miejsce!”, „puść kolego!”, „lewa, trzech!” Dojeżdżamy do Zamczyska, jadę pierwszy i czuję moc. Podjazd i przejazd granią to istna przyjemność, jadę płynnie, zaczyna się już masowe wyprzedzanie kolarzy z krótszego dystansu. Wszyscy sprawnie schodzą nam z drogi (co właściwie miało miejsce na całej trasie, wielkie dzięki za tę sportową postawę). Zjazd z Zamczyska, mimo, że trudny nie robi już na mnie takiego wrażenia jak przed rokiem, zjeżdżam pewnie i bez strachu.

Dojeżdżamy do drugiego bufetu, bidon leży w lesie, więc już z daleka krzyczę, że tankujemy bukłak. Dzięki znakomitej obsłudze nie tracę dużo czasu i szybko doganiam najpierw Darka a później drugiego współtowarzysza drogi. Długi podjazd po polnej drodze kojarzył mi się do tej pory z potwornymi skurczami z ubiegłego roku, teraz będzie mi się kojarzył z utrudnionym wyprzedzaniem (pozdro dla Mroza) i szlabanem, pod którym się jakoś zmieściłem, ale nie wszyscy mieli to szczęście (pozdro dla Pabla) ;)

Ostatnie zjazdy w lesie jadę za Darkiem, który minimalnie mnie hamuje, ale jako, że jestem zbyt wolny żeby go wyprzedzić to po prostu trzymam mu koło i oszczędzam siły na finish. Po wyjeździe na asfalt dalej solidnie pracujemy we trójkę. Na niewielkim wzniesieniu na wjeździe do Daleszyc czuję się mocny i postanawiam zaatakować. Robię to niestety jak ostatni trzepak, chwilę po wejściu na zmianę, dlatego chłopaki szybko doskakują i poprawiają. Ja niestety muszę odpuścić, bo czuję, że jak jeszcze raz mocniej nadepnę to skurcze murowane. Na metę wjeżdżam kilka sekund po nich, wyłączam stoper i zaczynam zbierać koparę z ziemi. 3:53:06 i 24 miejsce! Ponad 48 minut lepiej niż przed rokiem. 48 minut!

Mimo, że nie udało się przyjechać w pierwszej 20 to i tak postęp jest ogromny i jestem zadowolony, tym bardziej, że byłem w stanie utrzymać koło (pozdro dla Darka) zawodnikom, którzy w ubiegłym roku byli zupełnie poza moim zasięgiem, a kilku nawet udało mi się objechać (pozdro dla Arka, Maćka i Tomka). Pierwszy sprawdzian wypadł zatem udanie, ale staram się nie popadać w przesadną euforię, gdyż sezon się dopiero zaczyna i zdaję sobie sprawę, że forma pozostałych kolarzy raczej urośnie niż pójdzie w dół. Na szczęście moja forma podobno także nie osiągnęła szczytu, więc trzeba spokojnie robić swoje i pracować na wyniki :)

Na koniec tradycyjne podziękowania. Po pierwsze ekipie MTB Cross Marathon za świetne przygotowanie imprezy. Poza kilkoma drobnostkami, takimi jak opóźnienie startu o 15 minut (zwalam to na spóźnialstwo zawodników), minimalnie słabsze oznaczenia trasy w kilku miejscach, i chyba odrobinę zbyt ubogi bufet na mecie (na pewno zdarzały się przestoje, że nie było nic, albo prawie nic) to organizację oceniam jako bardzo dobrą i kolejny raz z przyjemnością wziąłem udział w maratonie ŚLR :) Dziękuję także zawodnikom, z którymi się ścigałem, zwłaszcza chłopakom z którymi jechałem większość trasy. No i na koniec najważniejsze podziękowania dla Tomka Bali, który od początku sezonu czuwał nad moimi przygotowaniami, rozpisywał treningi i dużo podpowiadał. To dzięki niemu zrobiłem taki postęp i nie zamierzam na tym poprzestać, a już w sobotę debiut w Cyklokarpatach :) Ostatecznie zdecydowałem się na dystans Mega, oby okazał się to dobry wybór…

2012.09.23 – Kielce – ŚLR

Kielce to miejsce, w którym we wrześniu 2009 zaczęła się moja przygoda z ŚLR. Był to pierwszy poważny maraton, w którym wystartowałem i już wtedy stwierdziłem, że warto regularnie startować w świętokrzyskim cyklu. Nie licząc przygody w Daleszycach w 2010, tegoroczny sezon był moim powrotem na trasy Ligi a jego zakończenie w Kielcach miało być ukoronowaniem pierwszego sezonu po powrocie do ścigania. Jako, że forma pod koniec sezonu idzie do góry to liczyłem na dobry występ i chciałem spróbować zawalczyć o wyprzedzenie Karcera w klasyfikacji generalnej ŚLR.

Na wyścig jadę ze sprawdzoną ekipą: Luckiem, Qulą, Mrozem i U1. Wyjeżdżamy o 6:20 i jak zwykle dosyć wcześnie jesteśmy na miejscu, a tam oczywiście zimno jak w Kieleckiem ;) Pogoda nie nastraja zbyt dobrze, średnio chce mi się jechać, podobne nastroje daje się zaobserwować u wielu zawodników (na pewno wpływ na to ma także zmęczenie sezonem). Szybko podjeżdżam do sklepu po tradycyjną bułkę z bananem na drugie śniadanie. Słońce powoli wychodzi zza chmur, ale ciągle zimno. Nie chce mi się jak nigdy, przebieram się późno, w dodatku dopada mnie spalara jak na początku sezonu. Na rozgrzewkę wyjeżdżam 20 minut przed startem, do sektora wchodzę zupełnie nie rozgrzany, bo większość czasu stałem w kolejce do łazienki. Nie mogę się zdecydować co do stroju, w bluzie będzie za gorąco, w bezrękawniku za zimno. Jeśli chodzi o dół to patrzę po ludziach: szeroka gama spodenek, od krótkich, przez 3/4 aż po długie nogawki. Postanawiam nie ryzykować zdrowiem i wystartować na długo, chociaż zazwyczaj bardzo mi to zamula nogę.

Startujemy! Pierwsze metry i nie pamiętam już, że w ogóle nie chciało mi się jechać. Pierwszy podjazd, jeszcze na rozjazdówce i już żałuję, że jadę w nogawkach. Przód sektora idzie jak z procy, tym razem nawet nie próbuję ich gonić, jadę swoje żeby nie zapiec się na samym początku. Po trzech kilometrach i kamienistym zjeździe dwóch zawodników już pompuje koła, w tym Darek z MayDaya. Daje mi to do myślenia i zwracam szczególną uwagę na tor jazdy na zjazdach, ale nie oznacza to, że na nich zwalniam. Już na początku zauważam, że moje Rubeny mogłyby być odrobinę słabiej napompowane (jest 2,7), mimo to zjeżdża się w porządku i co chwilę kogoś wyprzedzam. Przed pierwszym strumykiem w pierwszej chwili automatycznie skręcam za gościem jadącym na objazd mostkiem, ale w ostatniej chwili zmieniam decyzję i jadę przez wodę. Na szczęście buty suche, ale przez moje zawahanie wyprzedza mnie trzech zawodników. Tuż za rzeczką odzyskuję pozycję, łapię izo na bufecie i pędzę goniąc pozostałych zawodników. Zaczynają się pierwsze poważne podjazdy, pamiętam je z 2009 roku. Tym razem wjeżdżam o niebo szybciej, jest mniej błota niż wtedy, w dodatku „noga podaje”. Co kilka minut doganiam kolejnych kolarzy. Na jednym z podjazdów przejeżdżamy przez maty z pomiarem czasu. Na moje pytanie, dostaję informację, że jestem trzydziesty. Całkiem nieźle, to dodaje mi skrzydeł :)

Dojeżdżam do stoku narciarskiego, rozkręcam mocno i ponad 60 km/h pędzę w dół. Nawrót 180 stopni i na młynku pod górę. Tym razem prędkość oscyluje w okolicach 8 km/h. Widzę przed sobą Andrzeja i Filipa z MayDaya, nie zaginam się jednak, żeby ich dojść za wszelką cenę na tym podjeździe. Jadę swoje a po prawej mam obraz kolarzy zjeżdżających ze stoku z zawrotną prędkością. Istny demotywator, dzieli nas co prawda ładnych kilka minut, ale przez kontakt wzrokowy czuć już ich oddech na plecach. Stok się kończy, widzę, że Karcer dopiero będzie zjeżdżał, odpalam całą naprzód i wjeżdżam w las. Gonię i jednocześnie uciekam. Na zjazdach dochodzi mnie zawodnik na fullu, ale pod górę mu uciekam, w końcu na tyle skutecznie, że ta przeplatanka kończy się na moją korzyść. Na długim podjeździe dopadam Andrzeja, który postanawia się wycofać. Wyjeżdżam z lasu, zjazd po polach i w końcu długa łąka, ją także pamiętam sprzed trzech lat. Otwarta przestrzeń, mocny wiatr, dochodzę grupkę z Filipem. Kawałek wiozę się na kole aż w końcu wyprzedzam, wjeżdżam na asfalt i rozkręcam do prawie 50 km/h. Kładę się na kierze i ciągnę wagon, wjeżdżamy na drugą pętlę. Pod górę odpuszczam i schodzę ze zmiany, nawet trochę zostaje, ale puszczam się ze zjazdu i ponownie wychodzę na czoło grupy, przejeżdżam przez rzeczkę i cisnę ile sił. Jedzie się świetnie, chłopaki stopniowo tracą. Na dłużej na kole zostaje tylko jeden zawodnik, ale i jego w końcu urywam. Zjazdy na drugiej pętli pokonuję zdecydowanie szybciej i pewniej. Amor robi robotę i wprost frunę w dół po nierównościach. Wyrabiam sobie dużą przewagę. Znowu stok, tym razem zjeżdżam jeszcze szybciej, licznik pokazuje 67,3 km/h, chyba nigdy nie miałem tyle w terenie :D

Podjazd po stoku masakra. Jest chyba minimalnie wolniej niż za pierwszym razem, ale tym razem nikogo przede mną nie ma i trudniej trzymać solidne tempo. W lesie znowu ogień, jadę jak w transie, zarówno z góry jak i pod górę jest zdecydowanie szybciej niż na pierwszej pętli. Dopiero po ostatnim podjeździe czuję, że niedługo zacznie brakować sił. Wjeżdżam na łąkę, na której wyprzedzam kolejnych dwóch zawodników, później asfalt i zostaje 7 km do mety. Kręcę mocno, żeby uciec rywalom na bezpieczną odległość, z moich wyliczeń wychodzi, że jadę na około 20 pozycji, zdecydowanie zamierzam ją utrzymać. Droga do mety zaczyna się jednak strasznie dłużyć. Nie wiadomo skąd wyrastają kolejne podjazdy. Dzielnie je podjeżdżam, coraz częściej wstając na pedały, m.in dlatego, że pozycja w siodle nie jest już zbyt komfortowa. „Jesień średniowiecza” to chyba najtrafniejsze określenie, które przychodzi mi do opisania stanu mojego tyłka. Co chwilę oglądam się za siebie patrząc gdzie są rywale, na szczęście nikogo nie widać aż do ostatniego kilometra do mety. Tam jest jednak z góry, więc cisnę ile sił i na metę wjeżdżam z czasem 2:58:38 jako 17! zawodnik open i 11 w kategorii.

Jestem przezadowolony, z przebiegu maratonu, świetnej trasy i pozycji na mecie. To chyba mój najlepszy maraton w tym sezonie, a może i najlepszy w życiu. Wystarczy napisać, że w tym roku na ŚLR zajmowałem kolejno miejsca 69, 34, 35, 33 i 36, więc różnica jest spora :) Cieszy także to, że przez cały maraton nie dałem się nikomu wyprzedzić i ciągle piąłem się w górę, to także rzadko spotykany scenariusz w moich tegorocznych występach w ŚLR. Mimo, że nie zabrałem na trasę magnezu, udało się uniknąć skurczy. No i dzięki świetnej, jak na moje obecne możliwości, postawie w ostatnim maratonie sezonu, rzutem na taśmę objechałem Karcera w generalce i skończyłem na 13 miejscu w Elicie. Jeśli chodzi o podsumowanie tegorocznej SLR to mogę spokojnie napisać, że jest to świetny cykl i z przyjemnością wystartuję w nim w przyszłym roku. Bardzo dobra organizacja przez cały sezon, ciekawe trasy (chociaż mam nadzieję, że najbardziej płaskie etapy zostaną zastąpione przez np. Bieliny) i świetna atmosfera sprawiają, że trudno mi wyobrazić sobie sezon bez Ligi. Na podsumowanie całego sezonu przyjdzie jeszcze czas po ostatnim Grand Prix Puław (13 października), a tymczasem zaczynam lekkie jesienne kręcenie, bardziej niż na budowanie formy nastawione na zabawę i miłe spędzanie czasu ze znajomymi z Rowerowego Lublina. Do zobaczenia na ustawkach!

2012.09.09 – Rzeszów – Skandia Maraton

Bardzo chciałem wystartować w tym roku w Rzeszowie. Znam to miasto i dobrze wiedziałem czego się mogę spodziewać po okolicznych terenach. Już na początku roku wpisałem ten maraton do kalendarza i w ostatnią niedzielę przyszedł czas realizacji planu. Treningi ostatnio coraz regularniejsze, forma choć ciągle daleka od ideału, powoli rośnie, więc miałem nadzieję na dobry wynik. Plan minimum zakładał miejsce w pierwszej 50, natomiast wiedziałem, że przy dobrym dniu stać mnie na nieco lepsze miejsce.

Mimo, że do Rzeszowa jest dosyć blisko i droga jest prosta, z Lublina wyjechałem z Michałem o 6:30. Wcześnie, ale cały sezon stosuję tę metodę i sprawdza się ona świetnie. Na totalnym spokoju znajdujemy miejsce parkingowe bardzo blisko Rynku, dopełniamy formalności w biurze i jemy śniadanie. Później przygotowanie rowerów i niecałą godzinę przed startem wyjeżdżamy na rozgrzewkę. Po ulicach kręci się duża liczba kolarzy z Lublina. Wspólnie z Andrzejem i Darkiem z MayDaya robimy rundkę po Centrum i końcówce trasy, przypominam sobie znajome tereny. Jest chłodno, rozgrzewam się w nogawkach i bluzie. Na niebie zbierają się ciemne chmury, ale jestem dobrej myśli i wierzę, że nie będzie padać.

Dosyć szybko wjeżdżam do ostatniego dla Medio sektora, niestety przede mną i tak stoi już sporo osób. Startują kolejni zawodnicy Grand Fondo i Medio, w międzyczasie zdejmuję nogawki i bluzę, które rzucam Leonowi i Kwakiemu – znajomym z Rzeszowa. Zauważam także Darka z aparatem, macham mu, a ten natychmiast robi mi fotkę. Nadchodzi pora na mój sektor i ruszamy. Jest ciasno, wyjeżdżamy z Rynku i od razu widzę, że stawka się rozciąga a odstęp od czołówki jest bardzo duży. Przyspieszam i hurtowo wyprzedzam, zbliżamy się do mostu i na światłach totalny bałagan. Jedziemy slalomem między autami, za mostem to samo. Widzę, że pierwsza grupa jest bardzo daleko, ale za wszelką cenę postanawiam dogonić. Dojeżdżam do Kamila i po zmianach próbujemy ich dojść. Kręcimy bardzo mocno, nogi już na samym starcie dostają nieźle w kość. Już po czterech kilometrach cieszę się, że nie pojechałem Grand Fondo. Powoli zmniejszamy stratę i po kilku kilometrach od startu w końcu doganiamy liderów sektora.

Tempo jest mocne, staram się odpocząć, ale szybko zaczyna się pierwszy podjazd. Na początku trzymam się z grupą, ale po chwili odpuszczam. Bardzo zmęczyła mnie ta pogoń i wiem, że jak tak dalej pójdzie to będzie nieciekawie. Scenariusz jak na kilku poprzednich maratonach: dochodzi do mnie Andrzej, siadam mu na koło i wiozę się przez kilkaset metrów. Na wypłaszczeniu wychodzę na czoło i dokładam, zaczyna się lekko w dół, prędkość rośnie do 50km/h. W końcu wjeżdżamy w las, Andrzej odjeżdża a ja po raz pierwszy zaczynam żałować, że twardziej niż zwykle napompowałem opony. Miota mną jak szatan i zjeżdżam dużo wolniej niż na ostatnich wyścigach. Na jednym ze zjazdów widzę Kamila, który coś majstruje przy rowerze. Niestety, zerwał łańcuch i zgubił spinkę. Jadę dalej, od czasu do czasu kogoś wyprzedzam.

Dojeżdżam do stromego podjazdu, z bardzo grubą warstwą luźnych kamieni. Na początku jadę, ale później pokornie schodzę z roweru i prowadzę jak pozostali. Przed sobą widzę Ifsona. Po lewej zaczyna się trochę twardsza nawierzchnia. Szybko wskakuję na rower, zaczynam jechać i krzyczę, żeby zrobili mi miejsce. Jestem na szczycie, wyprzedzam Ifsona i gonię dalej. Odcinki terenowe przeplatają się z asfaltami. Jeden z nich jest mi bardzo dobrze znany, byłem tutaj kiedyś na treningu i bardzo dobrze go zapamiętałem. Kręcę 8-10 km/h, przede mną Andrzej i Wojtek z CST. Powoli zmniejszam stratę, ale wiem, że podjazd długi, więc nie podpalam się. Przełączam Polara na funkcje nachylenia. Pokazuje 16%. Podjazd się kończy, dochodzę Andrzeja i Wojtka, przez pewien czas jedziemy razem, jednak w terenie Andrzej powoli się oddala. Wojtka z kolei gubię na jednym ze stromych, terenowych podjazdów. Wyprzedzam tam kilka kolejnych osób i mocno kręcę dalej.

Widzę przed sobą Marka, jadącego Grand Fondo, którego wyprzedzam przed singlem w lesie. Jest w dół, staram się jechać jak najszybciej, ale zbyt wysokie ciśnienie w oponach po raz kolejny daje o sobie znać. Jeszcze w lesie słyszę bardzo głośną grupę kibiców, którzy przy wyjeździe z lasu z całej siły dopingują kolarzy. Jak się później okazuje to Lary Zębatka i reszta z ekipy, która została zmylona przez pilota i pomyliła trasę. Jadę dalej i staram się dogonić kolejnych zawodników, ale wyprzedzanie nie jest zbyt częste na tym maratonie. Jest to dosyć demotywujące, bo spodziewałem się, że w drugiej części dystansu będzie to raczej standard. Mijam za to coraz więcej osób z dystansu Mini. Na długich i asfaltowych podjazdach wielu z nich już ostatkiem sił pcha rower pod górę. Staram się rzucić co chwilę dobre słowo i dodać im otuchy.

Na asfalcie wyprzedza mnie jakiś „szosowiec”, ciągnie mocno, nie siadam na koło, jadę swoim tempem i spokojnie dochodzę go w terenie. Gość zjeżdża bardzo wolno i mnie blokuje. W tym czasie dopada nas jakiś Rzeszowianin z Hoffman Bike. Trasa wiedzie singlami, w końcu udaje nam się wyprzedzić zawalidrogę, zostaje 8km do mety, ciągle po asfalcie. Na zjeździe „szosowiec” wyprzedza nas szerokim łukiem. Wkurza mnie to strasznie i postanawiam gonić. Zbliżam się do gościa, ale nie mogę dospawać, odpuszczam i lecę swoim tempem. Już do samej mety prawie ciągle siedzę na zmianie i dyktuję mocne tempo. Kolega z Rzeszowa w pewnym momencie odpuszcza. Trzymam tempo i z czasem 2:24:36 wjeżdżam na Rynek i przekraczam metę 30 open i 13 w kategorii. Start całkiem niezły, cel został osiągnięty, ale i tak zostaje niedosyt, chociażby przez te nieszczęsne, twardo napompowane opony i spore straty na zjazdach.

Mam bardzo mieszane uczucia jeśli chodzi o ten maraton. Z jednej strony fajna atmosfera, cały rzeszowski Rynek opanowany przez kolarzy, dużo znajomych z Lublina i Rzeszowa, niezła pogoda i bardzo fajna trasa z wieloma stromymi i długimi podjazdami :) Jeśli chodzi o logistykę to słynny, wysoki poziom organizacji imprez przez Lang Team można włożyć między bajki. Już w Nałęczowie w 2009 roku nie zrobili na mnie wrażenia, ale to, co się działo w Rzeszowie przeszło wszelkie granice. Slalom przez miasto między samochodami i pomylenie trasy przez pilota jednego z sektorów to ogromne wpadki, które nie mogą mieć miejsca nawet podczas dużo mniej prestiżowych imprez. Jeśli dołożyć do tego kiepskie bufety (właściwie to widziałem  tylko jeden, gdybym nie miał własnego picia i jedzenia to mogłoby być kiepsko), marny posiłek po maratonie (zero owoców i izotoników, woda gazowana, mikra porcja makaronu) to organizacyjnie Skandia pozostaje w tyle nawet za Mazovią i lokalnymi ogórkami. Jedyne dobre wspomnienia jeśli chodzi o organizację związane są z uprzejmością obsługi w biurze zawodów (strasznie zamotany byłem z rana, ale z uśmiechem na twarzy wszystko dało się spokojnie załatwić), tutaj pełna profeska. No a pani Agata Lang – klasa, aż żałuję, że nie zrobiliśmy sobie z nią zdjęcia :)

2012.08.12 – Suchedniów – ŚLR

Mój piąty tegoroczny start w ŚLR przypadł na Suchedniów. Wstaję o 5:30, staję na wagę (61,2 kg, coś mnie mało) ubieram się i wsiadam do samochodu, do którego już wieczorem spakowałem rower i wszystkie graty. Jadę po Mroza na drugi koniec Miasta i o 6:15 jesteśmy już na wylotówce. Droga mija szybko, na miejsce dojeżdżamy ponad dwie godziny przed startem, chwilę po ekipie Dawida. Z czasem dojeżdżają kolejni znajomi, zaczynam czuć atmosferę wyścigu. Przygotowanie do startu mija bardzo spokojnie. Jest dosyć chłodno, robię długą rozgrzewkę, m.in. przejeżdżam ostatni kilometr trasy. Wjeżdżam do pierwszego sektora, jeszcze w bluzie i nogawkach, które ściągam tuż przed planowaną godziną startu.

Wyruszamy z kilkuminutowym opóźnieniem, więc jest mi trochę zimno, ale dzięki dosyć szybkiemu tempu na starcie szybko się rozgrzewam i wiem, że jazda w bezrękawniku to był jednak dobry pomysł. Przez większość asfaltu trzymam się w peletonie, dosyć wysoko i nieco z lewej, żeby nie dać się zamknąć. Z tyłu Tomek krzyczy do mnie, żeby przesunąć się do przodu, bo zaraz się zacznie ostra jazda. Chwilę później mnie wyprzedza, ja dalej spokojnie i dopiero tuż przed wjazdem w teren wyskakuję z lewej i dochodzę do czuba. W terenie jak to zwykle bywa, zbyt długo nie trzymam się z przodu, co nie oznacza, że spadam jakoś daleko. Jadę gdzieś pod koniec pierwszej grupy, kilka razy zostaję i doganiam, aż w końcu odpuszczam i postanawiam jechać swoim tempem, żeby się nie zajechać już na samym początku. Niewiele jednak z tego wychodzi, bo zaraz dopada do mnie Andrzej, któremu siadam na koło, a na zjeździe wyprzedzam i bezsensownie cisnę, próbując jednak złapać pierwszą grupę. Do tego momentu tętno chyba nie spada poniżej 190. Jadę z Andrzejem, po kilku kilometrach doganiamy Tomka, zaczyna się jednak błotny, techniczny odcinek i ja zostaję.

Przez kilka minut jadę sam, po czym wyprzedza mnie Darek. Jest sporo kolein, wysokich na kilkadziesiąt centymetrów, często podpieram się nogą, żeby nie wylądować w błocie. Gdy kończą się te odcinki przyspieszam. Na pierwszym punkcie kontrolnym dostaję informację, że jestem 34. W zasięgu wzroku mam chyba dwóch zawodników, których szybko wyprzedzam. Strome podjazdy dają mocno w kość, ale w porównaniu do odcinków błotnych jedzie się świetnie. Po ponad 20 km Polar odmawia posłuszeństwa i przestaje zliczać prędkość i dystans. Próbuję coś na to zaradzić, ale nie daję rady. Jadę więc kolejny maraton, w którym nie znam swojej prędkości ani nie wiem ile pozostało do mety. Super ;/ Dojeżdżam to epickiego podjazdu po łące, który zarówno fizycznie i psychologicznie daje mocno w kość. Oprócz długości i nachylenia, dużą trudnością są na nim „schodki”, które pojawiają się co kilkanaście metrów i wymagają przyspieszenia, żeby je pokonać. Później całkiem przyjemny zjazd, na początku także po trawie. Na jednym z dalszych podjazdów, po kamienistej, szerokiej drodze dogania mnie Tomek, który wcześniej złapał gumę. Wspinam się tuż za nim, po czym na zjeździe przyspieszam i wyprzedzam jego oraz kolejnego zawodnika. Znowu się zjeżdżamy i na kolejnym podjeździe wyprzedzamy następnych zawodników, dochodzimy Bartka. Z tego co liczę, jadę 27 open. Tomek w końcu odjeżdża, widać, że noga mu dziś szczególnie dobrze podaje. Ja długi odcinek jadę z Bartkiem, który narzuca mocne tempo, kilka razy zostaję, ale udaje mi się go doganiać.

Dojeżdżamy do najtrudniejszego na trasie zjazdu, koło Kamienia Michniowskiego, który będę pokonywał już drugi raz. Odcinek, który go poprzedza jest bardzo ciekawy i techniczny, ale nie sprawia mi problemów. Na zjeździe za pierwszym razem sprowadzałem środek i końcówkę, tym razem zjeżdżam i końcówkę. Ciągle trzymam się za Bartkiem, który zjeżdża bardzo szybko, ale udaje mi się dotrzymywać mu koła. Niestety po kilku kolejnych podjazdach Bartek krzyczy do mnie z tyłu, że odpuszcza. Zostaję sam, a sił coraz mniej. Co jakiś czas widzę w oddali za mną kolejnych zawodników, ale jeszcze długo mnie nie mogą dojść. Tuż przed drugą pętlą na morderczej łące oglądam się za siebie i widzę za mną czterech zawodników. Wśród nich Cytryna, Karcer i Filip. O ile za pierwszym razem pokonałem łąkę bez większych problemów, tak tym razem każdy „schodek” to prawdziwa walka o utrzymanie się na rowerze. Chłopaki mnie wyprzedzają, ale na jednym z „załamań” także nie dają rady. Schodzimy wszyscy, a gdy z powrotem wsiadamy na rowery widzę jak tyłki chłopaków stają się coraz mniejsze i mniejsze, aż w końcu znikają. Podobnie jest z moimi siłami, ale jakoś staram się jechać. Około 33 km do mety przeżywam szok. Chwilę przed bufetem dogania mnie Kaśka Galewicz. Jadę za nią, ale muszę zatankować bidon na bufecie. Mimo wzorowej obsługi (śmiało mogę ją porównać do tankowania w F1) tracę dystans, Kaśka odjeżdża i jeszcze tylko przez chwilę widzą ją gdzieś między drzewami.

Druga pętla niesamowicie się dłuży. Pamiętam, że odcinek koło kamienia mamy jechać trzy razy, ale nie ma go tak długo, że w końcu uznaję, że coś mi się pomyliło. Gdy wydaje mi się, że do mety pozostało już tylko kilka kilometrów widzę znajomy odcinek i już wiem, że najtrudniejszy zjazd na trasie jednak przede mną. Początek i końcówkę znowu zjeżdżam, ale podczas schodzenia środkowego odcinka wyprzedza mnie trzech gości. Jednego później doganiam, ale pierwszy dwaj są za szybcy. Meta już coraz bliżej, mijam ostatni bufet i wjeżdżam na drogę prowadzącą prosto do mety, przede mną ostatnie 10 kilometrów. Kilkadziesiąt metrów za mną kolejny zawodnik. Nie mam zamiaru tracić kolejnych pozycji na trasie i spadać gdzieś na 40 miejsce. W myślach powtarzam, że miejsce, na którym jadę należy się właśnie mnie i mobilizuję ostatnie siły. Co chwilę spoglądam za siebie. Na szutrowej drodze wzdłuż torów przyspieszam ile sił w nogach, patrzę do tyłu i wiem, że powinno się udać. W końcu przejeżdżam pod mostem kolejowym i wiem, że do mety pozostał kilometr. Wiem, że nie dam się już wyprzedzić, jadę odważnie i z czasem 4:41.18 przekraczam metę 36 Open i 20 w Elicie. Czas prawie identyczny jak w Daleszycach. Całe szczęście, że to jedyne podobieństwo do tamtego maratonu a miejsce open i w kategorii jest podobne do tego w Sandomierzu, Sielpii i Zagnańsku. Szału nie ma, ale tragedii także.

To, że był to bardzo wymagający maraton pokazuje także moja waga, która po powrocie do domu wskazała tyle samo, co przed wyścigiem, ale już dzień później jeden kilogram się gdzieś zgubił ;) Mam nadzieję, że ok 4500 kcal, które spaliłem, szybko wróci na swoje miejsce. Jeśli zaś chodzi o podsumowanie maratonu od strony organizacyjnej to trasa świetna (mimo błota, którego nie lubię, ale jak na pogodę raczej nie mogło być lepiej), oznakowanie bardzo dobre, start prawie punktualny, atmosfera i postawa organizatorów jak zwykle świetna. Mam niewielkie zastrzeżenia jedynie co do zielonych bananów i rozmieszczenia bufetów, które były w szybkich miejscach i nieco za bardzo z boku i po zewnętrznej (zwłaszcza ten na końcu rundy, wymuszało to podjechanie do nich i uniemożliwiało złapanie banana/batona w locie). Pomarańcze, ciastka i makaron na mecie to już klasyka – Lubię to! Duży plus należy się także za zaplecze sanitarne – kilka łazienek a do tego prysznice to coś, co zdecydowanie ułatwia przygotowanie do startu i późniejsze ogarnięcie się po nim. Fajnie jak by tak było za każdym razem. Do zobaczenia w Kielcach!