Tag: Maraton

2019.01.26 – ŚLR – Mostki

Zimowe ściganie trwa w najlepsze. Ledwo co skończyły się przełaje, a już rozpoczęła się karuzela maratonów. Po Kruku wyścig bliżej Kielc – zimowa edycja ŚLR w Mostkach. Z tym wyścigiem także mam pewne porachunki, bo rok temu pewnie prowadziłem od startu, mimo, że ponad połowę jechałem na kapciu i ostatecznie nie dałem tak rady dojechać do mety. W tym roku o zwycięstwo miało być trudniej, bo na liście startowej lider naszej drużyny – Marcin Jabłoński. Do tego Rafał Oleś ze Skarżyska, co prawda szosowiec, ale duża część maratonu po szutrach, więc nie ma się co łudzić, że nie będzie się liczyć. Cel minimum to podium, ale nie byłbym sobą jakbym nie liczył po cichu na zwycięstwo.

Do Mostków jadę z Andrzejem „Atmosfericem”, a jak razem jedziemy na zawody to wracam ze zwycięstwem, więc rokowania są dobre ;) Trasa w większości identyczna jak rok temu, wydłużona w jednym miejscu o kilka kilometrów. Temperatura ma być sporo na minusie, więc już w domu wysmarowuję się końską maścią, a także kupuję ocieplacze do rękawic. Bez nich mogłoby być nieciekawie, a tak mam komfort psychiczny, że mi ręce nie zamarzną w środku lasu.

Ustawiamy się na starcie, jak najpóźniej zdejmuje rozgrzewkowe ciuchy żeby się nie wychłodzić. Nie zwykłem grubo ubierać się na wyścig, nawet jeśli ma trwać prawie 2h i jest -6st. C, bo jechałbym zbyt wolno w obawie żeby się nie zapocić. Zakładam spodnie bez membrany, letnie skarpety i buty, a na nie ochraniacze. Na górę tylko koszulka termo i lekka bluza z membraną. Najgrubsze rękawiczki to sprawa obowiązkowa, ale już na głowę (i na szyję) tylko cienki buff. Niestety start opóźnia się 2-3 minuty. Ruszam szybko i już na pierwszym, lekkim podjeździe staram się uciec żeby bezpiecznie pokonać pierwszy zjazd. Później bardzo śliski odcinek, który sprawdziłem na rozgrzewce. Jadę tutaj pierwszy, trochę mną miota, ale wiem co robić – zero paniki i płynna jazda to jedyny sposób żeby uniknąć wywrotki.

Pierwsze kilometry przejeżdżam solo, ale widzą całkiem blisko za sobą Marcina i Rafała jak stopniowo się zbliżają. Jadę swoje, w końcu do mnie dojeżdżają i jedziemy we trójkę po szutrach. Na pierwsze single wjeżdżam trzeci, nie wybrałem idealnej ścieżki i trochę zostaję. Chłopaki momentalnie odjeżdżają. Po Marcinie się tego spodziewałem, ale że Rafał się za nim utrzymuje to jestem w szoku. Gonię, ale strata rośnie. Gdy wypadamy na kolejne szutry widzę ich w oddali, mam co najmniej minutę straty. Muszę się sprężać, bo widzę, że dwójka zawodników mnie goni.

O dziwo na szutrach powiększam nad nimi przewagę, a w lesie przez jednak zachowawczą jazdę trochę tracę. O dziwo Rafał strzela Marcinowi na szutrówce. Stopniowo zbliżam się do niego i w końcu jedziemy razem. Tempo jest komfortowe, nie do końca mi to odpowiada, więc pod górę jadę swoje nie próbując wieźć się za Rafałem, na szybkich zjazdach dosyć ostrożnie. Poganiam, bo z tyłu ciągle widać rywali. Bufet mijamy razem, ale widzimy Marcina przed sobą. Gdy wjeżdżamy na single trasa robi się bardziej techniczna i wiedzie lekko pod górkę. Kręcę mocno, tutaj technika też ma znaczenie, bo trudno utrzymać równowagę. Zaczynam się trochę oddalać od Rafała i o dziwo widzę, że zbliżam się do Marcina. Rozsądnie podkręcam i przed wypłaszczeniem jedziemy już razem. Jestem ciekaw jak długo dam radę utrzymać jego tempo, ale na płaskim jest ok i nie mam problemów.

Gdy rozpoczyna się najstromszy podjazd w lesie po twardym śniegu, koło Kamienia MIchniowskiego Marcin zrywa łańcuch. Zostaję sam, nie da się jechać, kawałek podbiegam. Gdy jestem znowu na szutrze myślę tylko o tym żeby dać z siebie wszystko, bo zwycięstwo jest na wyciągnięcie ręki. Po pewnym czasie widzę Rafała za sobą, ale na kolejnych singlach znikam mu na dobre. Jadę jak w transie i z niecierpliwością wyczekując jeziora, bo wzdłuż niego prowadzi ostatni odcinek do mety. Trasa trochę się dłuży, ale zaczynam kojarzyć teren z poprzedniego roku, kiedy to nie tylko organizowany był maraton, ale także duathlon i biegłem tą trasą. W końcu jest jezioro, gdy jadę wokół niego co chwilę spoglądam na miejsce, z którego wyjeżdża się z lasu. Ciągle nikogo nie ma. Do mety mam jakieś 2km, tego już nie da się przegrać!

Na metę wjeżdżam samotnie po 1:52:37 jazdy, z przewagą prawie 5,5 minuty nad drugim zawodnikiem – Maćkiem Ścigą. Marcin wjeżdża trzeci, 6,5 minuty za mną i tym samym mamy na podium dwóch zawodników z Teamu MetroBikes.pl :) Szybko skuł ten łańcuch, ja bym tam zamarzł w taką pogodę! Jestem szczęśliwy ze zwycięstwa, jest tylko lekki niedosyt, że przez defekt Marcina nie mogliśmy rywalizować do samego końca. Z drugiej strony po ubiegłorocznym pechu, tym razem z kolei dopisało mi szczęście :) Czwarte zwycięstwo z rzędu. Mam nadzieję, że nie wyczerpałem limitu pierwszych miejsc na ten rok i w docelowym, letnim sezonie będzie pod nogą na tyle, że wystarczy żeby też coś wygrać. Inaczej te zimowe zwycięstwa nie będą miały żadnej wartości. Póki co jednak dobra passa trwa i morale jest wysokie.

Kolejne starty najprawdopodobniej na wiosnę. Póki co wygląda na to, że czekają mnie dwa miesiące przerwy od ścigania. Od początku kwietnia ścigałem się praktycznie co weekend i pod tym względem potrzebuję trochę oddechu żeby nie wypalić się po kilku pierwszych wiosennych maratonach. Pod względem fizycznym czuję się w porządku, zmęczenie mi w ogóle nie doskwiera, ostatnie dwa miesiące jeździłem bardzo mało i kondycję utrzymywałem praktycznie tylko dzięki wyścigom. Czas w końcu solidnie potrenować żeby zbudować wysoką formę na nowy sezon :)

2019.01.13 – Janów Lubelski – Biały Kruk MTB

Biały Kruk w Janowie to maraton, który darzę szczególnym sentymentem ze względu na to, że organizuje go fajna ekipa, wkładająca dużo serca żeby impreza stała na wysokim poziomie oraz dlatego, że zwyciężyłem w pierwszej, bardzo zimowej edycji, która była dla mnie debiutem w barwach MetroBikes.pl :)

Ubiegłoroczny maraton odbył się w warunkach mroźnych, ale bezśniegowych, a ja odwaliłem taką akcję na rozgrzewce, że ostatecznie nie stanąłem na starcie i zły wróciłem do domu. W tym roku miał nastąpić rewanż. Organizatorzy zaklepali mi nawet startowy numer 1, co było mega miłym gestem.

Tydzień przed zawodami wracałem z wyścigu w Kurowie i zajechałem na grupowy objazd trasy. Poszło gładko na przełaju, ale stwierdziłem, że jeśli mam walczyć o zwycięstwo to muszę sięgnąć po nowiutkiego górala na sezon 2019. Rower stał już od kilku tygodni złożony, wymagał jedynie zalania kół mlekiem. Nie obyło się bez nerwówki w wieczór poprzedzający start, kiedy to okazało się, że używana opona z ubiegłego sezonu, która miała wylądować na tylnym kole jest rozcięta. Tutaj ogromne podziękowania dla Ryśka, który namierzył wadę i znakomicie sobie z nią poradził :)

Na miejscu pobieram numer, zapoznaję się z początkiem i końcówką trasy. Maraton zapowiada się świetnie, bo jest pełno śniegu, ale nie jest ślisko. Na starcie dużo znajomych: zarówno z Lubelszczyzny jak i grupa z Kielc. Wielu ludzi zagaduje, bo pamięta zwycięstwo sprzed roku, albo inne dobre starty i traktują mnie jako faworyta, mówiąc, że pewnie ja wygram. To miłe i sam bardzo chce zwyciężyć, ale rola faworyta nie jest łatwa i na pewno nie daje komfortu psychicznego na starcie. Zdaję sobie jednak sprawę, że tylko zwycięstwo sprawi, że będę mógł ten wyścig zaliczyć na plus.

Ustawiam się w pierwszej linii z prostym planem: ogień od startu i niech mnie gonią :D Startujemy! Od razu wprowadzam plan w życie, wychodzę na prowadzenie i uciekam. Kilkadziesiąt metrów za sobą widzę Andrzeja, po kilku minutach popełniam błąd i wjeżdżam w śnieg. Ten mnie prawie dogania, ale wracam na właściwy tor jazdy i znowu się oddalam. Kilka kilometrów dalej przewaga robi się już spora, a później już nie widzę za sobą nikogo.

Odjeżdżam jak na pierwszej edycji. Tym razem trasa jest chyba bardziej przejezdna, bo całość da się pokonać bez potrzeby biegania. Skupiam się na płynnej jeździe, ale przez całą trasę daję mocno do pieca, co widać po tętnie (średnio 181 uderzeń na minutę co jest wartością wysoką jak na temperaturę w okolicach zera stopni C.). Udaje się przejechać trasę zaliczając tylko jedną glebę, która wynikła bardziej z dekoncentracji. Na szczęście szybciej się podniosłem niż upadałem.

 

Na ostatnich sześciu kilometrach pojawia się jedna z większych trudności na trasie, czyli wyprzedzanie najwolniejszych zawodników z krótszego dystansu. Wymaga to czasami jazdy nieoptymalnym torem jazdy, ale na szczęście bardzo nie spowalnia, a większość wyprzedzanych zjeżdża wcześniej na bok. Gdy mam jakieś trzy kilometry do mety jestem prawie pewien, że jeśli nie przydarzy się jakiś defekt to zwycięstwo mam w kieszeni. Oczywiście nie zamierzam zwalniać i do samego końca jadę dosyć mocno. Na metę wjeżdżam z czasem 1:10:29 z przewagą prawie czterech minut nad Andrzejem, który jest drugi. To moje trzecie zwycięstwo z rzędu, takiej passy nie miałem nigdy!

Dziękuję Bike Clubowi Janów Lubelski za super wyścig. Po maratonie rozmawiałem z wieloma osobami i każdy bardzo chwalił wysoki poziom organizacyjny i świetną, rodzinną atmosferę. To wyróżnia takie lokalne wyścigi, że tutaj organizatorom się po prostu chce żeby wszystko wypadło dobrze i starają się podwójnie. 166 osób na starcie wyścigu głównego i kolejne kilkadziesiąt na krótkim dystansie to wynik świetny, świadczący o tym, że ten maraton ma spore grono fanów, do którego oczywiście także należę i należałbym nawet gdybym zajął dalsze miejsce! Do zobaczenia za rok, z przyjemnością przyjadę walczyć o kolejne zwycięstwo! :)

2018.05.01 – Puławy – Mazovia MTB

Pierwszy regularny maraton Mazovii od dziewięciu lat. Od tych maratonów zaczynałem przygodę z XCM ale było to tylko kilka wyścigów w 2008 i 2009 roku. Później jeździłem inne cykle i tylko w 2013 wziąłem udział w etapówce Gwiazda Mazurska (3. w M2) a w 2014 w Mazovii 24h (2. open). Reszta maratonów z tej serii mnie kompletnie nie interesowała aż do tego roku. Dwie edycje w długi weekend majowy odbywały się dosyć blisko i z powodu tras zapowiadały się bardzo atrakcyjnie. Pierwsza z nich to Puławy. Lessowe wąwozy, spore przewyższenia i wyścig na swoim podwórku z dużą liczbą znajomych zrobiły swoje i nie mogło mnie tym razem zabraknąć.

Od startu jadę czujnie, blisko czuba, dojazd do rundy jest bardzo długi i głównie asfaltowy, trzeba się pilnować żeby nie spłynąć w dół sektora. Do lasu wjeżdżam w pierwszej grupie, wysoko. Podjazd pod wyciąg narciarski w Parchatce kozak, Wojtas robi tutaj foty i wraz z innymi kibicami zagrzewa do walki, Eagle robi swoje i wjeżdżam bez ugniatania kapusty. Gdy zaczynają się podjazdy w wąwozach o dziwo wiele osób nie jest w stanie ich podjechać. Pierwszy sektor, hellou! :D Wyprzedzam, jadę równo i mocno. Trasa jest super, początkowo jadę w grupie, ale po około 20km wszystko się rwie na tyle, że zostaję sam. Oprócz pięknych wąwozów trafiają się niestety długie szutrowe a nawet asfaltowe łączniki. Gdy jest z wiatrem to nawet dobrze się jedzie, gorzej gdy wieje w twarz.

Przed rozjazdem dochodzi mnie jeden z zawodników, lecimy chwilę po zmianach, tempo jest równe, myślę sobie, że będzie miło. Niestety nie jest, kolega skręca w prawo na 1/2 pro, a ja w prawo na drugą pętlę. Wiem, że jadę w pierwszej dyszce, ale jeszcze daleka droga przede mną żeby to utrzymać. W jednym z wąwozów podczas szybkiego i krętego zjazdu o mało nie wpadam na… spychacz. WOW. W wąwozie ktoś sobie jeździ spychaczem, tylko dzięki temu, że jestem w czepku urodzony daję radę go ominąć. Po kilku minutach na podjeździe wyprzedza mnie jeden z rywali, obaj patrzymy się na siebie i pytamy „co to było?”. No szok, serio!

Resztę trasy jadę już bez podobnych przygód do mety, pod koniec dystansu zaczyna się dochodzenie najwolniejszych  zawodników z krótszego dystansu, na szczęście nie utrudnia to jazdy. Ostatnie kilometry to powrót asfaltową drogą, którą dojeżdżaliśmy do rund, tutaj już pełen gaz bez żadnych kalkulacji. Na metę wpadam z czasem 2:45:22, 8. Open i 5. w M3. Wynik OK, mam wrażenie, choć mam wrażenie, że konkurencja trochę słabsza niż na konkurencyjnym cyklu z Mazowsza ;) Teraz akcja regeneracja i atakujemy Janów Lubelski!

2018.04.08 – Chęciny – ŚLR

Sezon 2018 w końcu się rozpoczął. Start na wariackich papierach. Sprzętowo w ostatniej chwili udało się poskładać nową zabawkę – Specialized Epic Expert 2018 w jadowitym krwisto-złotym malowaniu. Barwy? Przypadek, koroniarzem nie jestem ;) Wielkie dzięki dla Adama, który po całym dniu miał jeszcze na to siłę i cierpliwość. Rower czeka jeszcze kilka przeróbek, ale tekst nie o tym :)

Poza sprzętem ostatnie tygodnie i ostatnie dni to czyste wariactwo. W sklepie kocioł, całe dnie na nogach, aż wieczorami zmęczone mięśnie dają znać o sobie. Staram się krótko, ale regularnie wychodzić z rana na rower, żeby cokolwiek pokręcić. Po zwariowanej sobocie (10-23) w sklepie po głowie krążą myśli „jechać czy nie jechać – oto jest pytanie”. Pogoda ma być super, nowy rower jest, trasa zapowiada się wyśmienicie. Decyduję się umrzeć na polu bitwy niż rzucić biały ręcznik jeszcze przed walką. W razie czego alibi mam całkiem dobre ;)

Na maraton blisko, pakuję się z Adamem do Metrowozu, na pace rowery i namiot, nie pokażemy się na podium to przynajmniej polansujemy się na chęcińskim rynku. Na miejscu słońce, ludzie wypakowują rowery, atmosfera gęstnieje, wkrótce karuzela ruszy. W biurze pobieramy pakiety, rozstawiamy czerwony namiot i robimy sesję foto z rowerami. Epic czystszy już nigdy nie będzie, więc te kilka zdjęć mu się należy. Mam lekkie obawy, bo będzie to jego pierwsza jazda. Ja szybko przyzwyczajam się do dobrego, ale jak zareaguje sprzęt rzucony od razu na głęboką wodą tego nie wie nikt.

W sektorze mnóstwo znajomych twarzy, trzeba było czekać kilka miesięcy żeby poczuć znowu tę atmosferę. Z Marcinem i Tomkiem z teamu ustawiamy się w pierwszej linii, co ma zaowocować paroma fajnymi fotkami, przynajmniej tyle…  Chwilę po 10:30 startujemy. Początek po asfalcie ale gdy wyjeżdżamy z centrum i wjeżdżamy na szuterek już kumam o co chodzi z tymi fullami. Po 200m wiem, że nie ma powrotu do sztywnego górala. Zawieszenie pięknie pokonuje nierówności, siedzę jak na kanapie i zastanawiam się dlaczego byłem taki głupi, że dopiero teraz przesiadłem się na Epica. Nieważne. Jedziemy, trzymam się czujnie w czubie, idą pierwsze zaciągi. Tym razem nie napalam się na zabranie się z czołówką za wszelką cenę i jadę swoje. Taki jest pomysł na ten maraton. Jedynie słuszny. To początek sezonu, nogi są zmęczone, nie mogę szarpać, muszę wybadać grunt. Po kilku kilometrach stawka się rozciąga, jadę w drugiej połowie drugiej dychy i taką pozycję brałbym w ciemno.

 

Czuję się zaskakująco dobrze, kilometry upływają, a organizm się trzyma. To wielka pokusa do podkręcenia tempa, ale wiem, że sam na siebie ukręciłbym bata, więc w trybie kierowcy PKSu trzymam równe i ekonomiczne tempo. Trasa jest świetna, sucha i różnorodna. Na sztywnych podjazdach Eagle nie raz ratuje mi tyłek. Zjazdy wszystkie moje, buzia sama się uśmiecha, jest gładko i przyjemnie. Boost i przednia opona 2.3 robią swoje, zjeżdża się jak na „moturze”. Są ze trzy miejsca na trasie, gdzie trzeba ładować z buta, przyjmuję to z pokorą, cudów nie ma, a nawet jeśli są to w obecnej formie i tak nie ma co na nie liczyć. Moje 58kg nie daje dużego zasięgu przy tak intensywnym wysiłku, więc regularnie jem i piję żeby w pewnym momencie nie rozłączyło mi nóg od mózgu (a może na odwrót, zależy…).

Końcowe kilometry trochę się dłużą, walka z trasą trwa do końca, ale jest to mimo wszystko walka przyjemna, bo trasa z górnej półki. Za trasy kocha się ŚLR, a miłość jak wiadomo jest ślepa niestety. Na ostatnim podjeździe kibicuje Waldek, więc podkręcam. Metę osiągam jako 14 na 81 startujących (7 w M3). Wynik stosunkowo dobry, obecna dyspozycja na pewno nie pozwala na więcej. Cieszy mnie bardzo, że obyło się bez skurczów i kryzysów. Na pewno pomógł w tym rower, bo jechało się komfortowo i nie wytłukło mnie tak jak na hardtailu. Może to dlatego na trasie obyło się bez typowego zgonu, a może nie dałem z siebie wszystkiego? Raczej dałem, tak, dałem! :)

Z nadzieją patrzę na kolejne tygodnie. Do nadrobienia jest dużo, ale najważniejsze imprezy sezonu w lipcu i wtedy noga ma kręcić. Póki co zwiększam kilometraż i zaangażowanie, bo 14 miejsce dla mnie nic nie znaczy, a dobrych wyników bez potu i bólu nie będzie, trzymajcie kciuki! :)