Tag: Maraton

2017.07.16 – Morawica – ŚLR

Wakacyjny maraton w Morawicy miał być kaszką z mleczkiem dla ludzi, którzy twierdzą, że jak nie ma stromo pod górę i szybko w dół to już jest wycieczka, Mazovia i w ogóle wyścig szosowy. Kto ma trochę pojęcia (tak, za takiego się uważam) wie, że na płaskim też trzeba zapier…, tzn. mocno kręcić i że czasem jest to sporo trudniejsze, bo nie można pozwolić sobie na chwilę oddechu podczas zjazdu. Raz puścisz koło i cię nie ma.

Taki właśnie w rzeczywistości miał być wyścig w Morawicy. Szybki i bezlitosny. Dwa dni wcześniej objechałem część trasy (połowa pokrywała się z rundą dystansu Family, którą miała jechać Aneta). Wiedziałem, że trzeba być od początku czujnym i zabrać się w odjazd, bo jazda w drugiej grupie będzie przynosić straty.

Po starcie jechałem z przodu i gdy tylko Marcin Jabłoński ode mnie z teamu Metrobikes.pl mocniej pociągnął już siedziałem mu na kole. Po kilku minutach zostało nas siedmiu. Ja, Marcin, Szymon Zacharski, Paweł Chrząszcz, Paweł Bukalski, Boguś Ostrowski i Maciej Krysztoforski. Oprócz mnie wszyscy na fullach – takie trendy. Po trzydziestu z lekkim okładem kilometrach strzelam z tej grupy jako pierwszy. No cóż, chciałbym sobie to tłumaczyć brakiem wspomnianego fulla, ale chyba jednak brakuje po prostu mocy.

 

Gdy odpadam jestem już tak ujechany, że zawodnicy, którzy mnie dościgają przejeżdżają obok mnie jak kolarz na treningu obok baby wiozącej mleko w bańce na swoim starym składaku. Kiepskie uczucie. Próby złapania koła w najlepszym razie kończą się odpadnięciem z pociągu po kilku minutach walki o utrzymanie. Jest źle. Motywuję się jednak do tego, żeby pozostać na trasie i ukończyć wyścig tracąc jak najmniej, bo walczymy w drużynówce, a w Morawicy jesteśmy w osłabionym składzie.

Ostatecznie na metę wjeżdżam z czasem 3:19:48 (17. open i 3. w elicie). Mimo najłatwiejszej w sezonie trasy jestem mocno ujechany i zły, że tak się to potoczyło, bo apetyt miałem na więcej. Na szczęście reszta chłopaków pojechała dobrze i w drużynówce znowu umocniliśmy się na prowadzeniu :) No i debiut Anety wypadł także udanie – na dystansie Family wygrała kategorię kobiet! Kolejny wyścig to zagnańska odsłona ŚLR. Także będzie szybko, oby tym razem efekt końcowy był lepszy :)

2017.06.25 – Kielce – ŚLR

Piąta odsłona Metrobikes.pl MTB Cross Maraton w tym sezonie to wyścig w Kielcach. Na start mam około 2km, czyli blisko jak jeszcze nigdy na żaden wyścig. Z tej okazji objeżdżam sobie nawet dwa razy pierwsze kilkanaście kilometrów wyścigu, zaliczając (po raz pierwszy odkąd mieszkam w Kielcach) legendarny Telegraf :)

W dzień wyścigu wstaję rano żeby zjeść odpowiednio wcześnie śniadanie, po czym wracam do łóżka. Tyle lat jeżdżę na ŚLR i przeważnie wyglądało to tak, że śniadanie jadłem w drodze na wyścig, a ta do najkrótszych nie należała, bo te 170 km między Kielcami a Lublinem to jednak trochę dłużej niż godzinka jazdy.

Trudno się zebrać i w ogóle jakiś jestem senny, rozleniwiony i się nie chce. Patrząc na ostatnie starty, ale także sięgając pamięcią w przeszłość wróży to dobrze ;) Jakieś 40 minut przed startem podjeżdżam pod Geopark, kręcę się po okolicy i witam z ludźmi.

W końcu nadchodzi czas startu i jedziemy! Początek na ŚLR to często odcinek przyjaźni, zupełnie inaczej niż na przykład na Poland Bike. Tak jest też tym razem, mi to odpowiada, bo można spokojnie wejść w wyścig. Jadę czujnie i przed wjazdem w las wychodzę na czoło. Dyktuję spokojne tempo, m.in na pierwszej wspinaczce. Dopiero na kolejnych podjazdach chłopaki podkręcają i na dobre zaczyna się wyścig. Formują się dwie grupki – pierwsza piątka i kolejna czwórka, w której ja jadę. Na szczyt Telegrafu wjeżdżam siódmy, za Darkiem, którego wyprzedzam tuż przed zjazdem. W dół lecę całkiem sprawnie, później trochę płaskiego, małe hopki i z lasu wyjeżdżam ze stosunkowo dużą przewagą. Na długiej asfaltowej prostej widzę, że chłopaki mają około minutę straty.

Za rzeczką, rozpoczynającą pętlę, którą będziemy pokonywać dwukrotnie jadę swoje i wydaje mi się, że kwestią czasu jest aż mnie dojdą. Nic takiego jednak się dzieje i co najmniej utrzymuję przewagę. Na długich prostych oglądam się za siebie, zostałem sam. Cisnę zatem pilnując dobrego tempa, bo gdy jadę sam to często trudno mi złapać dobry rytm. Tym razem jest inaczej, jadę szybko, ale zarazem oszczędnie. Na podjeździe w Niestachowie widzę jak rywale zjeżdżają. Podjazd nie przypomina w ogóle tego, co było w ostatnich latach. Trawa wysoka i wydaje się, że jest mniej stromo. Wjeżdżam bez większego zmęczenia.

Przewaga jest bezpieczna, na pozostałej części pętli noga kręci dobrze, dojeżdżam do rzeczki i rozpoczynam drugą pętlę. Nie ma się co rozpisywać, jest podobnie jak na pierwszej. Jadę płynnie, jem, piję, nic szczególnego się nie dzieje. Aż do czasu, bo na jednym ze zjazdów przestrzeliwuję zakręt. i nadrabiam, wychodzi łącznie jakieś 350m. Wydaje mi się, że nikt mnie w tym czasie nie mógł wyprzedzić, ale po kilku kilometrach widzę, że Darek jest przede mną. Przechodzę go dosyć łatwo, chyba nie ma dnia. Wydaje się, że straty odrobione, ale gdy zaczynam drugi podjazd pod Niestachów przede mną wspina się jeszcze Janusz i Tomek ode mnie z drużyny. Nie podpalam się, widzę, że jestem szybszy i ciągle jadę swoje. Dopadam ich przy drugim na pętli (a czwartym w ogóle) przejazdem przez rzeczkę. Podkręcam i odjeżdżam.

Noga kręci rewelacyjnie, do mety jest już tylko 8km i zapowiada się, że spokojnie doturlam się do mety na szóstym miejscu (chłopaki z pierwszej piątki są póki co poza moim zasięgiem). Podczas dublowania jednego z zawodników krótszego dystansu uderzam mocno tyłkiem w siodełko i trach! Pręty szlag trafił i ostatnie 7km trzeba dydłać na stojaka. Nie zamierzam stracić pozycji, na którą tego dnia tak ciężko pracowałem, zaciskam zęby i trzymam tempo. Jest ciężko, taka jazda bardzo męczy nogi, a przysiąść na niewielkiej powierzchni siodełka mogę tylko na względnie równych odcinkach, w dodatku na niezbyt długo, bo taka pozycja też nie jest zbyt wygodna.

Dzięki chłodnej głowie i mocnym tego dnia nogom dowożę szóste miejsce open do mety oraz jestem trzeci w elicie. Przed startem obstawiałem około 4h jazdy, skończyło się na 3:52:24 :) Forma idzie w górę, chociaż ostatnio nie robię wiele żeby tak było, ale widocznie startami w weekend i w miarę regularnymi przejażdżkami na tygodniu da się jeszcze trzymać przyzwoity poziom. Pytanie tylko: czy rzeczywiście przyzwoity? Jak na ŚLR chyba tak, ale jak na możliwości i chęci zdecydowanie nie. Póki co jednak miejsce w top 6 na Lidze biorę w ciemno, bo jak wspomniałem wyżej: pierwsza piątka jest nie do ruszenia.

Na koniec gratuluję reszcie drużyny Metrobikes.pl dobrej jazdy: Marcin Jabłoński przyjechał na metę razem ze zwycięzcą Mariuszem Marszałkiem i był drugi (pierwszy w M4), Tomek Posadzy 8. (3 w M4), a Maciek Wierzbowicz 11. (4. w M3). Na dystansie Fan Jakub Okła był 9. open i 4. w M2, Konrad Czajewicz 54 (6. w M1), Damian Kowalczyk 72. open, a Renata Batrzyk 3. w M4. Na dystansie Family Sylwia Janeczek była druga spośród kobiet i pierwsza w K2. Drużynowo powiększyliśmy przewagę na pozycji lidera. Cieszę się, że zebrała się taka fajna maratonowa paczka :)

2017.06.18 – Nowiny – Poland Bike

Dzień po triathlonie w Białce kolejna odsłona Poland Bike’a, można powiedzieć, że tym razem także maraton w domu, bo koło Kielc, w kultowych Nowinach :) Bardzo zależało mi żeby dobrze na nim wypaść i parząc na profil była na to większa szansa niż na płaskiej trasie w Lublinie.

W Nowinach pojawiłem się bardzo wcześnie i zacząłem leniwe przygotowania do startu. O tym, że wyścig startuje o 12:30, a nie o 12 przypomniałem sobie dopiero podczas rozgrzewki. Tym razem pilnowałem już wejścia do pierwszego sektora, żeby nie popełnić błędu z Lublina, gdzie stałem daleko i już na początku niepotrzebnie straciłem wiele sił na przebijanie się do czuba. Skończyło się na pierwszej linii, więc na fotkę też się załapałem.

I stoję tak sobie w tym sektorze, smażę się na słońcu i myślę sobie: „po co ci to?” :) Łeb mnie boli od rana, może nie jakoś bardzo, ale coś jest jednak nie tak. W dodatku zaczyna mi się robić jakoś słabo, nie przejechałem jeszcze ani metra, a już jestem zmęczony. No jak w Dniu Świra zaraz po przebudzeniu. K*** mać. Szybka analiza samopoczucia: raczej nie padnę, więc trzeba jechać, jak wyścig ruszy to będzie lepiej.

Start, organizm się rozkręca, będę żył. Na pierwszym, asfaltowym podjeździe jest ciężko, ale na singiel prowadzący na górę Trupień wjeżdżam niedaleko za pierwszą dychą. Wszyscy grzecznie, nikt nie próbuje wyprzedzać po krzakach. Mielimy. Na pierwszych kilometrach szału nie ma, staram się trzymać fason, ale wymaga to sporo wysiłku. Długo jadę z Tomkiem Posadzy. Tomek jak kopara, ma zdrowie, ja trzymam mu koło, czasami daję krótkie zmiany. Stawka jest rozciągnięta, oprócz nas w grupce w porywach do trzech osób. Po kilkudziesięciu minutach dochodzimy na jednym ze sztywnych i piaszczystych podjazdów kilku zawodników, którzy muszą skapitulować. Wyprzedzamy, przy trasach ŚLR takie sztajfy nie robią na nas wrażenia :D

 

Kilka kilometrów przed rozjazdem zaczyna kusić mnie zjechanie na krótszy dystans i łatwe podium Open. Średnio czuję się na siłach dymać drugie kółko. Na szczęście nie pękam i ambicja bierze górę. Lecę planowo na najdłuższy dystans. I tutaj niespodzianka: z kilometra na kilometr zaczynam się wkręcać. Noga podaje coraz lepiej. Dochodzimy grupkę z Łukaszem Góralewskim. Kolejne mocne i silne chłopaki muszą stawić czoła grawitacji, co sprawia, że szanse nieco się wyrównują :) Tomek strzela, jeden z zawodników na podjeździe odjeżdża i na ostatnie kilometry zostaję sam z Łukaszem.

5km przed metą zaczynam zostawać i Łukasz też odjeżdża. Do ostatniego zjazdu dowożę bezpiecznie swoją przewagę na kolejnymi zawodnikami, później już praktycznie tylko zjazd do mety, runda po stadionie i wpadam na metę z czasem 2:14:47. Jestem 10. open i 3. w M3. O ile open można powiedzieć, że plan minimum został wykonany, tak M3 jest tak silnie obsadzona, że w ogóle nie liczyłem na pudło, a tutaj taka niespodzianka. Było warto zostać na trasie zamiast zjeżdżać na krótki dystans :)

Podsumowując: nie zapowiadało się, że pojadę tak dobrze, ale trasa w Nowinach po raz kolejny okazała się szczęśliwa. To mój trzeci maraton Poland Bike w tym sezonie i jestem pod wrażeniem jak profesjonalnie jest to zorganizowana impreza. Ogromne brawa dla Grześka Wajsa i całej ekipy, wasze maratony to prawdziwe kolarskie święto dla całych rodzin. Można dyskutować czy trasy nie są zbyt łatwe (nawet ta w Nowinach) i czy to prawdziwe MTB, ale ja rozumiem, że jest to robione dla określonej grupy docelowej. Ja wolę jak jest trochę trudniej, ale profesjonalizm tego przedsięwzięcia i atmosfera sprawiają, że i tak chce się na Poland Bike przyjeżdżać. Na końcu i tak wygrywa najlepszy :)

2017.01.15 – Janów Lubelski – Biały Kruk MTB

Od kilku lat kalendarz zawodowców staje się coraz bardziej napięty także w okresie zimowym, który tradycyjnie przeznaczony był na odpoczynek i budowanie formy przed nowym sezonem. Amatorskie wyścigi także idą tym tropem i mimo mrozu i śniegu wyścigowa karuzela trwa w najlepsze. Przy dalekich wyjazdach na przełaje maraton w Janowie Lubelskim to praktycznie impreza pod domem.

Na wyścig jadę z Damianem, z którym pracuję na co dzień w MetroBikes.pl. Na miejscu liczne grono naszych klientów z Janowa, którzy nam zaufali i postawili na rowery Speca :) Rozpoznajemy się i jest bardzo miło. Tym bardziej chcę się pokazać z dobrej strony i wygrać ten wyścig. Objeżdżamy początek i koniec trasy, miejscami śniegu jest tyle, że trzeba biegać. Trochę stresuje mnie fakt, że nie zmieniłem opon na agresywniejsze, ale i tak jestem dobrej myśli.

Na starcie obok kilku mocnych zawodników z Lublina staje też zwycięzca Tour de Pologne z 2003 roku i szef Mazovii – Cezary Zamana. Daleko mu do dziadka, który po zakończeniu kariery nie wsiada na rower – widać, że gość regularnie jeździ i będzie się dzisiaj liczył. Na pewno wszyscy (ja także) są ciekawi jak wypadną w porównaniu z takim zawodnikiem.

Ustawiam się w pierwszej linii, start punktualnie, ciśniemy. Od razu wychodzę na czoło, bo wiem, że chwilę po starcie będzie stromy podjazd, a raczej podbieg. Na górze jestem pierwszy, ale problemy z wpięciem w pedały sprawiają, że na zjeździe wyprzedza mnie kilka osób i formuje się pierwsza ucieczka z Robertem Sawą i Jerzym Rostkiem na czele. Ja na kolejnym podbiegu wyprzedzam Damiana i Zamanę, później Emila Jońskiego i wraz z Andrzejem Miszczukiem tasujemy się w pogoni za uciekającą dwójką. Na śliskim zakręcie przewracam się i od tej chwili postanawiam jechać bardzo uważnie, bo każde wypięcie z pedałów to kilkadziesiąt sekund straty. Śnieg momentalnie przymarza i zapycha bloki, które trzeba solidnie ostukać o pedał zanim się w nim zakleszczą.

 

Chwilę późnij wyprzedzam Andrzeja i kolejny raz rzucam się w pogoń. Jedziemy już po trochę bardziej przejezdnej drodze, więc można się bezpieczniej rozpędzić. Szybko dochodzę liderów, ale zamiast usiąść im na koło jadę swoim torem obok nich i obserwuję. Prędkość nie jest powalająca, więc postanawiam lekko podkręcić tempo. Oglądam się za siebie i widzę, że zaczynają zostawać co jeszcze bardziej mobilizuje mnie do żwawszej jazdy. Ku mojemu zaskoczeniu po kilku minutach mam już na tyle sporą przewagę, że ledwo widzę ich za sobą. Od tego momentu zaczyna się już naprawdę mocna jazda, bo nie zamierzam dać się doścignąć. Przewaga jest na tyle duża, że mam szansę zupełnie zniknąć im z zasięgu wzroku co zresztą szybko mi się udaje.

Jadę mocno, ale przede wszystkim skupiam się na płynnej jeździe i unikaniu błędów. Na długich prostych upewniam się, że mnie nie widzą i dokładam do pieca, na technicznych fragmentach skupiam się na utrzymaniu w siodle. W międzyczasie mijam trochę osób, które wybrały się na spacer. Odnoszę wrażenie, że wszyscy wiedzą o imprezie, dopingują, gratulują prowadzenia. Mijam też kilku fotografów. Bardzo fajnie, że organizatorzy zadbali o to, żebyśmy mieli pamiątkę z takiego wyścigu. A fotki na pewno będą super, bo malowniczo, biało, pięknie. Temperatura poniżej zera, ale słońce i zero wiatru. Wspaniała pogoda na rower! W nogi jest mi nawet za ciepło, bo okazuje się, że przed startem zapomniałem zdjąć spodni rozgrzewkowych :D

Około dwudziestego kilometra jazda robi się mniej płynna, przepycham korby byle jechać dalej, ale wszystko jakby w miejscu. Trudniejsze fragmenty muszę nawet przebiegać, bo jak już się zatrzymam to nie sposób ruszyć. Przytrzymuję się drzew żeby obstukać bloki, ale gdy ruszam znowu grzęznę. Pojawia się lekki stres i obawy, że za chwilę mnie dojdą. Biorę się jednak w garść i zaczynam znowu jechać płynnie. Dojeżdżam do miejsca, które już widziałem na rozgrzewce, co oznacza, że do mety mam trzy kilometry. Pokonuję mostek, jeszcze jeden krótki kawałek z buta i spotykam kulig. Ci ludzie też wiedzą o wyścigu, dziwią się, że już jest pierwszy zawodnik. Ja po raz kolejny oczyszczam bloki ze śniegu i ogień na metę. Na długiej prostej nie widzę nikogo za sobą i już wiem, że zwycięstwo mam w kieszeni. Ostatni podbieg, płaski odcinek w kopnym śniegu i zjazd do mety.

Na kreskę wjeżdżam z rękami uniesionymi do góry, plan wykonany, zwyciężyłem w całym wyścigu. 1:22:05 – tyle zajęło mi pokonanie 26km śnieżnej, malowniczej trasy w lasach janowskich. Na mecie dostaję pamiątkowy medal i pozuję przez chwilę do zdjęć (jest fejm!), bo kolejny zawodnicy przyjeżdżają dopiero po ok. 5 minutach :) To naprawdę świetne uczucie zwyciężyć i to w dodatku po solowym odjeździe. Super sprawa na początek roku!

Na koniec muszę koniecznie napisać kilka słów o organizacji tego wyścigu i będą to słowa jak najbardziej pochlebne. Bike Club Janów Lubelski pokazał jak się robi wyścigi – od początku do końca wszystko było zapięte na ostatni guzik. Porządna reklama w sklepach rowerowych i na fejsbooku – to podstawa. Wpisowe dychę, za którą w pakiecie banan, baton, kubek i trwały, solidny numer na kierę. Dobrze oznakowana trasa, obfity bufet na mecie (był nawet grzaniec!) i co najważniejsze bardzo życzliwi i pomocni ludzie. Właśnie tacy pasjonaci robią najfajniejsze imprezy, gratulacje! :)