Tag: Maraton

2015.06.20 – Zwoleń – RM Maraton MTB

2015.06.20Powrót do ścigania po dwutygodniowej przerwie i od razu dwa wyścigi dzień po dniu. W sobotę druga edycja RM Maraton w tym roku, tym razem w Zwoleniu. Pogoda zachęcała do ścigania, w miasteczku dobra atmosfera, z głośników płyną przyjemne, energetyczne dźwięki ACDC i innych rockowych kapel, jest lepiej niż dobrze. Po dosyć krótkiej rozgrzewce ustawiam się na linii startu. Obok mnie stali bywalcy: Darek i Oskar, jest też Łukasz, łącznie 38 osób, czyli już całkiem przyzwoita frekwencja jak na taki wyścig.

Przed nami 47km, czyli około 1:30. Będzie szybko :) 3..2..1.. jedziemy! Początek po asfalcie, tempo bardzo spokojne, więc grupa się trzyma. Po wjeździe w teren zaczyna mi to trochę przeszkadzać, więc podkręcam tempo, żeby rozciągnąć stawkę. Później na czoło wychodzi Oskar i po kilku odcinkach, wymagających nieco więcej techniki niż jazda po asfalcie odjeżdżamy we czterech. Wyścig składa się z dwóch pętli, pierwszą jedziemy dosyć mocno, nie licząc kilku ataków Oskara i Łukasz, dosyć równym tempem. Widać, że ewidentnie Oskar chce odjechać z Łukaszem na plecach, ale ja nie zamierzam na to pozwolić i za każdym razem siadam im na koło. Darek także doskakuje.

Na początku drugiej rundy Oskar atakuje i odjeżdża. Chwilę później Łukasz próbuje doskoczyć, ale kasuję atak. Zostajemy we trzech. Średnio mi pasuje taka jazda, bo nie chcę na finishu wjechać czwarty open, więc postanawiam za wszelką cenę urwać kogoś z naszej grupy. Na trasie jest kilka odcinków piaszczystych i widziałem na pierwszej rundzie, że zwłaszcza Łukasz miał na nich problemy. Gdy zbliżamy się do krótkiego podjazdu po piachu wychodzę na czoło naszej grupki i atakuję. Na szczycie widzę, że chłopaki zostali, ale Darkowi poszło trochę lepiej i jak zaraz do mnie doskoczy to pojedziemy. Dokładnie tak się dzieje i mocno bierzemy się za robotę. Po kilku minutach mamy już sporą przewagę. Pracuję bardzo mocno, mimo, że Oskar jest daleko, a Darkowi powinno bardziej zależeć na objechaniu Łukasza, bo walczy o zwycięstwo w kategorii. Czuję się bardzo dobrze i bez problemu daję długie, mocne zmiany.

Trzy kilometry do mety wiemy już, że walka o drugie miejsce rozstrzygnie się między nami. Ociągam się jednak z atakiem. Kilometr do mety w końcu atakuję, ale na zakręcie cudem udaje mi się nie zaliczyć klina, bo w przednim kole prawie nie mam powietrza. Darek doskakuje i tuż przed ostatnim zakrętem decyduje się na atak. Ja wchodzę w łuk asekuracyjnie, żeby nie zaliczyć gleby. Niestety meta jest 30 metrów dalej, co nie pozwala mi już dogonić mojego Rywala, z którym przegrywam o pół długości koła. Jestem trzeci open i drugi w elicie. Wyścig miał być szybki i taki był, bo jego przejechanie zajęło mi 1:34:17, co dało średnią prędkość 29,8 km/h.

Bardzo podobało mi się ściganie w Zwoleniu. Trasa szybka, ale były ze 2-3 krótkie, sztywne podjazdy, które wymagały zrzucania na małą tarczę. Najważniejsze jednak, że trasa była dobrze oznaczona, o wiele lepiej niż ta w Lublinie. Noga podawała całkiem dobrze i mimo lekkiego niedosytu z przegranego finishu muszę zaliczyć ten wyścig do udanych, bo cel minimum (podium open) został osiągnięty. Dziękuję organizatorom za przygotowanie  wyścigu, bo było znacznie lepiej niż w Lublinie, ale proszę o puchary bądź medale dla wszystkich z podium i o wypełnienie wielkiej torby, wręczanej podczas dekoracji, jakimiś nagrodami, a nie tylko bidonem, który chyba zamiast pucharku mam postawić sobie na półce z trofeami… Wtedy będzie już naprawdę całkiem sympatycznie :)

2015.06.04 – Lublin – RM Maraton MTB

2015.06.04Na długi weekend czerwcowy zaplanowałem tylko jeden wyścig i to w Lublinie. Pogoda dopisała i z domu na start dojechałem rowerem (11km). Odebrałem numer i chipa i w przerwach na rozmowy ze znajomymi przeprowadziłem rozgrzewkę :) Już podczas niej zdałem sobie sprawę, że dzisiaj raczej nie wygram, bo zdecydowanym faworytem jest Oskar, ale gdy stanąłem na starcie zobaczyłem, że pozostali rywale są na pewno w moim zasięgu.

Start w tym roku zdecydowanie inny niż ten jesienią, spokojny. Pierwszy podjazd, zaraz po starcie wjechałem tuż za Oskarem, który dopiero po wjechaniu w teren podkręcił tempo. Trzymałem się za nim w sumie ze trzy kilometry, ale szybko odpuściłem, bo różnica klas była widoczna gołym okiem. Ponieważ do pokonania był dosyć spory dystans to nie było najmniejszego sensu samemu się z nim szarpać i szybko zostać wchłoniętym przez pościg. Poczekałem więc aż dojedzie do mnie Darek Paszczyk i razem odjechaliśmy od pozostałych zawodników, wśród których była m.in. Magdalena Sadłecka, wicemistrzyni świata w maratonie MTB z 2003r. Początkowo dosyć blisko za nami jechał jeszcze Janusz Kędzierski, ale współpraca z Darkiem układała się bardzo dobrze i szybko wyrobiliśmy bezpieczną przewagę. Jechaliśmy mocno, ale nie na maksa, bo lidera wyścigu też nie widzieliśmy przed sobą i wiedzieliśmy, że jak nie stanie się nic nieoczekiwanego to spotkamy się dopiero na mecie.

Do pokonania tym razem było 84km rozłożone na dwie pętle. W połowie drugiego kółka dołączył do nas Mateusz, który też jechał długi dystans. Jak się okazało zgubił trasę i przejechał o 10km mniej od nas. Utrzymywał on naszą prędkość i przez kilka kilometrów jechaliśmy razem. Gdy jechaliśmy wzdłuż Starego Gaju i droga nieco się wznosiła postanowiłem trochę podkręcić tempo żeby urwać ogon… Gdy spojrzałem do tyłu okazało się, że Darek też puścił koło. Zawahałem się w tym momencie i nie wiedziałem czy czekać na niego czy wykorzystać tę sytuację i odjechać. Do mety było 10km, więc było to trochę sporo, ale odcinek w Starym Gaju na pierwszej pętli jechało mi się przyjemnie i postanowiłem zaryzykować ucieczkę. W końcu to idealny wyścig na takie sprawdziany, na tych najważniejszych imprezach nie będzie już miejsca na improwizację. Ryzyko się opłaciło i na leśnych ścieżkach zniknąłem z wzroku Darka. Przewagę powiększałem aż do wyjazdu na asfalt, skąd miałem już tylko 2-3km do mety. Do szczytu ostatniego podjazdu na ulicy Żeglarskiej cisnąłem ile sił, dopiero zjeżdżając w dół do mety do mety ulicą Osmolicką nieco zbastowałem i na metę wjechałem drugi open. Czas 3:02:29, 7:16 za zwycięzcą i 59 s. przed Darkiem.

Pod względem sportowym to był dobry i przyjemny wyścig, szkoda, że na długim dystansie frekwencja nie była przynajmniej w połowie taka jak na krótkim. Dziękuję wszystkim Rywalom za walkę i gratuluję Zwycięzcy. Co do organizacji to dziękuję organizatorom za inicjatywę, ale jej realizację przemilczę, żeby nie rozpętywać kolejnej nikomu niepotrzebnej, jałowej dyskusji (zainteresowanych tematem odsyłam na facebookową stronę wydarzenia). Mam nadzieję, że na kolejnej edycji (20 czerwca w Zwoleniu) będzie pod każdym względem lepiej, bo przed sezonem wpisałem cykl do kalendarza i zamierzam powalczyć o generalkę.

2014.10.11 – Lublin – Maraton MTB

2014.10.11Oba cykle MTB, w których startowałem zakończone, dwie docelowe imprezy sezonu także, więc teraz już tylko „dokrętka” na lokalnych ogórach. Pierwszy z nich to lubelski maraton MTB „Urodzeni by walczyć”. Impreza, na którą w pełni sezonu nigdy bym się nie wybrał, bo wiedziałem jakie problemy były w ubiegłorocznej edycji. Mam też świeżo w pamięci dwie imprezy ostatnio „organizowane” przez tę samą ekipę, które w ostatniej chwili były odwoływane.  Tym razem wyjątkowo postanowiłem zaryzykować, bo noga podaje i była spora szansa na zwycięstwo „na własnym podwórku”. W środę przed maratonem objechałem trasę, żeby na samym wyścigu nie napotkać żadnej niespodzianki. Pozwoliło mi to też na ustalenie odpowiedniej taktyki i dało więcej pewności siebie.

W dniu startu pierwszy kontakt z radosną twórczością organizatorów nastąpił już w biurze zawodów, gdzie pomimo elektronicznych zapisów nie obyło się bez ślinienia palca i wyszukiwania mojego zgłoszenia w pliku kartek. Następnie czekała wszystkich zawodników dwukrotna pielgrzymka po sektorach, bo organizatorzy nie mogli dojść do porozumienia w którą stronę mamy startować. Kolejnym znakomitym elementem tego „profesjonalnego” wyścigu było zabezpieczenie trasy. Podczas maratonu trzykrotnie o mało nie wjechaliśmy pod samochód, do tego dwa razy przejeżdżaliśmy przez miejsce, w którym trwała wycinka drzew i poruszał się ciężki sprzęt. Trasy nie pogubiliśmy chyba tylko dlatego, że wcześniej ją objechałem. Mimo to, mieliśmy sporo szczęścia, niestety nie miało go szerokie grono zawodników ze wszystkich dystansów, którzy albo nie widzieli strzałek (bo ich nie było), albo zostali źle pokierowani przez funkcyjnych, obstawiających skrzyżowania. Opinie na temat organizacji maratonu znajdziecie na facebookowej stronie tego „wyścigu”.

Co do samego przebiegu rywalizacji to wyglądało to tak, że Ładi zaciągnął już na samym początku i tyle go było widać. Później oderwał się jeszcze Krawiec. Jako, że jechał on na przełaju to przewagę zrobił bez problemu, bo 10 z pierwszych 15 km prowadziło asfaltami. W trzeciej grupie jechałem z Darkiem Paszczykiem i Januszem Kędzierskim z Baran Cycling i Wieśkiem Wójtowiczem z Obst Chełm. Chłopaki od razu odpuścili gonienie Ładiego i pomimo moich zachęt nie byli skorzy do zaryzykowania pogoni. Rozumiem tę postawę, ale trochę za mało w niej pasji, bo ostatecznie pierwsze miejsce oddaliśmy bez walki. Podobnie zresztą było z miejscem drugim, tyle, że jak się później okazało przez problemy techniczne początkowy wicelider się wycofał. W czteroosobowej grupie jechaliśmy prawie cały wyścig i mimo dosyć mocnego tempa widać było, że każdy nastawia się na finish. Podobnie było ze mną, cisnąłem całość z blatu, chciałem zmieścić się na podium w open i czułem, że tym razem końcówka będzie należeć do mnie. Na pierwszej rundzie, w nadziei na dogonienie Krawca podłączyłem za Grześkiem Tomasiakiem, liderem krótkiego dystansu (startowali tylko 5 minut po nas, mimo próśb kierowanych do orgów o wprowadzenie większego odstępu). Niestety chłopaki zostali z tyłu, a ja szybko zdałem sobie sprawę z tego, że w ten sposób tylko upalę nogę i jedyna opcja żeby przejechać pozostałe 40km to grzeczny powrót do jazdy w grupie.

Około 10km przed metą podkręciłem z Darkiem tempo, ale na nic się to zdało, bo grupa się nie rozerwała. 4km przed metą Darek, któremu zależało na urwaniu Wieśka jeszcze raz zaatakował. Było mi to bardzo na rękę, gdyż po objeździe trasy sam planowałem w tym miejscu zgubić rywali. Tym razem akcja się udała i zyskaliśmy kilka sekund nad Wieśkiem i Januszem. 2km do mety poprawiłem i przewaga zrobiła się już bezpieczna – dobre kilkanaście sekund. Pod koniec technicznego odcinka terenowego zdecydowałem się na atak i długi finish. Odskoczyłem Darkowi na kilka metrów, poszedłem „w trupa” na asfaltowym zjeździe i gdy się obejrzałem miałem ładnych kilkadziesiąt metrów przewagi i 300m do mety. Na kreskę wpadłem już na spokojnie z czasem 2:31:20, 4 sekundy przed Darkiem, ale 10 minut po Ładim, zajmując drugie miejsce open i drugie w kategorii wiekowej. Pod względem sportowym wyścig dla mnie udany, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że o 8 rano wróciłem z niezłej imprezy i trochę obawiałem się o swoją kondycję. Morał z tego taki, że nieważne co robisz w nocy, jeśli niepotrzebny ci do tego alkohol to wszystko będzie dobrze :D

Co do podsumowania całego maratonu to po raz kolejny okazałem się naiwny, ale cóż, człowiek uczy się całe życie. Organizacja zawodów na poziomie katastrofalnym, oznaczenie i zabezpieczenie trasy było wręcz żenująco słabe, no bo jak wytłumaczyć to, że większość zawodników gubiła trasę, w dodatku często po kilka razy? Jestem pewien, że gdyby nie objazd to sam bym zabłądził. Współczuję wszystkim, dla których był to pierwszy maraton. Mam nadzieję, że nie zniechęcą się i jeszcze nie raz wystartują w zawodach kolarskich. Organizatorom proponuję natomiast przeprosić zawodników, oddać pieniądze i wybrać się na jakiś wyścig po naukę, najlepiej w charakterze zawodnika. Tyle ode mnie na temat tego żenującego „eventu”, teraz pora na relaks i zakończenie sezonu za tydzień na lubelskich przełajach.

2014.07.26-27 – Mazovia 24h

2014.07.26Jednym z dwóch najważniejszych startów tym sezonie miała być Mazovia 24h. Wyścig, na który chciałem pojechać odkąd ukończyłem swój pierwszy 24h maraton w 2008 roku. Tym razem wszystko zagrało i zmotywowany pojechałem do Wieliszewa, a właściwie do Krubina, gdzie była baza maratonu. Przez cały sezon byłem świadomy swoich możliwości na tego typu zawodach, dlatego od dawna nastawiłem się na walkę o czołowe pozycje. Celem minimum było podium w kategorii M2 solo, a po przejrzeniu wyników z dwóch ostatnich sezonów bardzo chciałem tę kategorię wygrać. Celowałem też w podium solowej klasyfikacji open.

Rozdział I – ostatnie godziny przed maratonem

Jak to często w życiu bywa – teoria swoje, a praktyka swoje. Każdy wie, że trzeba zadbać wcześnie o każdy szczegół, żeby w ostatniej chwili nic nie wypadło. W praktyce wygląda to tak, że zawsze na tę ostatnią chwilę coś jednak zostanie. Wyczerpane baterie do pulsometru, zapasowe baterie do lampki, serwis martwego amora, ustawienie hampli, zaklepanie noclegu, zakup koksu (keep chill, izo, magnez, banany i takie takie). W myśl zasady „Nie potrzebuję terminów, potrzebuję deadline’ów” ogarniam wszystko i w piątek wieczorem wyjeżdżam z Lublina w drogę do Krubina. A właściwie wyjeżdżamy, gdyż do osiągnięcia celów niezbędna jest dobra ekipa techniczna, która będzie czuwać podczas maratonu i dbać o to, żebym mógł skupić się przede wszystkim na jeździe. Ekipy oczywiście nie ma, jest „tylko” osamotniona Aneta, która rezygnuje ze swoich zawodów, żebym mógł pocisnąć Mazovię.

Do miasteczka zawodów docieramy około godz. 23. W budynku, w którym nocują zawodnicy, trwa niezwykle huczna impreza. Królują hity, które leciały na osiemnastkach jak byłem w liceum, uzupełnione o najnowsze przeboje Weekend, Donatan & Cleo itd. Miejsce dosłownie idealne żeby w nim nie być. Wyboru jednak nie mamy, cudem znajdujemy wolną szatnię, w której do 4 w nocy próbujemy usnąć. Od 4 już nawet nie próbujemy, jakoś nam się nie chce, na dokładkę po imprezie mamy kilkanaście minut wycia syren miejscowej straży pożarnej. Na bogato! „Pobudka” następuje po 8, jakoś dziwnie podejrzanie nie chce mi się spać, chociaż nie czuję jeszcze żadnej nadzwyczajnej euforii. Zwyczajnej też nie, po prostu dzień jak co dzień, okraszony dodatkowo jakimś ścigankiem. Na śniadanie wciągam pro zestaw, czyli drożdżówę, bułkę i kilka bananów. Makaron jest przereklamowany, dobry dla trzepaków, którzy spalają się już kilka dni przed staretem. Ja mam na to wykolorowane, sam ustalam dietę i taktykę ;)

Rower jest przygotowany, przykręcam uchwyt na lampkę i numer startowy (nie obyło się bez mendzenia w biurze i wybierania ulubionego – tak mam ;)) i jadę chwilę pokręcić żeby odkryć jakąś usterkę w ostatniej chwili. Na szczęście usterek brak. Teraz odprawa, nudy, wszystko albo wiadome, albo i tak nie rozumiem, ale to nie ważne. Po odprawie decyduję się zmienić chwyty na piankowe – bo mam ;) Niechlujnie przecinam na pół ostatnią część gąbki, którą kupiłem ze trzy lata temu za dychę i która wystarczyłaby do owinięcia kiery od starego Stara. Wsuwam gąbki na kierę, odsuwam do zewnątrz manetki i klamki i można jechać. Ustawiam rower i idę na start. Rozpoczynamy w stylu Le Mans, czyli biegiem do swoich rowerów. Zawsze myślałem, że to ze 100-200m i hop na rower. Nic z tych rzeczy, do przebiegnięcia mamy około kilometr. Dobrze, że się nie wycwaniłem i nie założyłem szosowych butów, bo bym się nieźle oszukał. Pewnie staję na starcie w pierwszym rzędzie, biegało się trochę w zimie, więc nie ma opcji, żebym tutaj stracił, humor zatem dopisuje.

Rozdział II – 104km non stop

Końcowe odliczanie (właściwie to nie pamiętam czy było, ale jakoś zacząć trzeba ;)) i 109 osób wyrusza na trasę. Od startu tempo jest niczego sobie, ale nie pękam, spokojnie zostawiam za sobą ponad setkę osób, wskakuję na rower i ogieeeeeń :) Tempo z „niczego sobie” wskakuje na „mam wskazówkę na czerwonym” i utrzymuje się tak przez pierwszą pętlę. Jadę naprawdę ostro, wożę się po kołach ludzi z drużyn dwu i czteroosobowych. Póki ciągną to trzeba korzystać, chociaż mam mieszane uczucia i ciągle zastanawiam się czy nie zwolnić. To zastanawianie się trwa ze trzy okrążenia, w trakcie których tętno nie spada poniżej 170bpm, a ja ciągle trzymam koło i pokonuję kółka w czasie dużo lepszym niż przewidywany. Później trochę uspokajam rytm i jadę już raczej swoje, czasami podłączając się pod jadących rozsądnym tempem zawodników. Na końcu każdej pętli łapię w locie bidon i banana od Anety, łapię międzyczas na pulsaku i pędzę dalej. Dopiero po 8. pętli (po 104km) zatrzymuję się na chwilę przy aucie, mocuję lampki, zjadam michę makaronu i po 5 minutach z powrotem wskakuję na rower. Moja taktyka na ten wyścig oprócz tego, żeby cisnąć równo i mocno polega na ograniczeniu do minimum czasu postojów. Zdecydowanie wolę toczyć się wolno i aktywnie odpoczywać niż tracić cenny czas na postojach, a do tego wybijać się z rytmu.

Rozdział III – nocne zjawy, automotywacja i SolarForce.eu w akcji

Kluczowa dla wywalczenia czołowej lokaty na takim ultramaratonie jest jazda w nocy. Wielogodzinna jazda w ciemnościach i chłodzie to ważny test charakteru zawodnika, ale także weryfikacja jego przygotowania ze strony logistycznej. W skrócie: kto śpi, ten przegrywa. Ja byłem tak podekscytowany walką i tak zmotywowany, że ani przez chwilę nie chciało mi się spać. Trochę sposobem „małyszowym” nie skupiałem się nawet na pogoni za liderem i ucieczką nad goniącymi mnie zawodnikami, co na dobrej, równej jeździe i taki plan działał świetnie. To nie XC, żeby szarpać, tutaj trzeba jechać równo i z głową, szaleńcze akcje mogą tylko obrócić się na moją niekorzyść. Równa i spokojna jazda była możliwa nie tylko dzięki odpowiedniemu nastawieniu psychicznemu, ale także dzięki znakomitej lampce SolarForce.eu, która wybornie oświetlała mi drogę. Z pełną odpowiedzialnością mogę napisać, że była to najlepsza lampka na tym wyścigu, nie spotkałem nikogo, kto świeciłby jaśniej. Komentarze wyprzedzanych w nocy zawodników „Co to za lampka? Świecisz jak TIR”, „K…, samochód za nami” bezcenne :D Żeby zapewnić sobie maksymalną moc świecenia musiałem się co 2-3 kółka zatrzymywać i szybko zmieniać baterię, ale straty czasowe, wynikające z tego faktu, szybko były nadrabiane przez szybką i bezpieczną jazdę, którą umożliwiała moja lampka.

O północy, czyli na półmetku maratonu miałem przejechane 20,5 pętli, czyli 267km. Kolejne, nocne godziny to okres naprawdę fajnej, równej jazdy. Kręciłem „na krótko”, bo noc była wyjątkowo ciepła, więc nawet bluza nie była potrzebna. Podczas jednego z mocniejszych kółek zaliczyłem wywrotkę gdzieś mniej więcej w połowie pętli. Bardziej niż lekko otarte kolano przeraził mnie złamany uchwyt na lampkę i to, że wypadłem z dobrego pociągu. Długo się nie zastanawiając, ruszyłem w dalszą drogę trzymając światełko w ręce. Nie była to zbyt komfortowa jazda, ale zdołałem dojechać do bazy, gdzie na szybko, zipami doprowadziliśmy uchwyt do stanu używalności i pojechałem dalej. Nie były to jedyne problemy techniczne na tym maratonie. Pierwszy chwyt z gąbki rozwalił się wieczorem – Aneta zakleiła go pożyczoną taśmą izolacyjną. Drugi padł w nocy. Dopiero rano była chwila żeby to ogarnąć – z powrotem założyłem oryginalnego gripa Meridy :D To jedyne, na szczęście nieznaczne problemy techniczne. Gorzej, że nad ranem zaczęły odzywać się kolana, niestety w pobliżu było sporo zbiorników wodnych i wilgoć na tych obszarach dała się we znaki. Zatrzymałem się na chwilę w bazie, poleżałem z nogami wyciągniętymi do góry i przykrytymi ręcznikiem, ale na niewiele się to zdało. W międzyczasie szybki Pit Stop i pojechałem dalej.

Jazda w nocy zawsze jest szczególna, zwłaszcza gdy jest długa. Zostajemy wtedy sami ze sobą i swoimi myślami. Mózg nie może zająć się rejestrowaniem krajobrazów czy też analizą danych z licznika (czołówkę od sąsiedniej ekipy pożyczyłem jedynie na dwa kółka nad ranem). Należy samemu wymyślać mu zajęcie żeby podtrzymać go w gotowości bojowej. Ja w pewnym momencie zacząłem coś w rodzaju automotywacji. Zacząłem sobie przypominać i odtwarzać w myślach komentarze z imprez sportowych. Najwięcej mocy dodawał komentarz Wojciecha Zieliśkiego z tie-breaka siatkarskiego finału Montreal ’76, ostatnie piłki i zachwyty nad „szarlatanem Wagnerem, którego interesowało tylko złoto”. Nogi kręciły jak oszalałe. Były też komentarze Szaranowicza (o, jak ja go nie lubię hehe), m.in. ze zwycięstwa Małysza w MŚ w Predazzo w 2003, w głowie miałem przebitki z ostatniej akcji Jordana w barwach Bulls, gole Włochów w półfinale MŚ z Niemcami w 2006, gole Bońka z meczu z Belgią, same pozytywy, które nakręcały mnie do mocnej jazdy. Gdy nie odtwarzałem sobie tych wydarzeń w głowie leciały piosenki, przeróżne. BTW: jazda na rowerze, zwłaszcza długie szosowe treningi raczej nie mogą obyć się bez muzyki. I nie chodzi mi tutaj o słuchanie MP3, ale o zasłyszaną gdzieś piosenkę, która dźwięczy w głowie, mi zdarza się to bardzo często, też tak macie? ;)

Rozdział IV – poranny kryzys, patelnia i jazda „na stojaka”

Po nocnej jeździe, która poszła mi bardzo dobrze i nawet trochę mnie odświeżyła przyszedł upragniony poranek, a wraz z nim upały, a także ból d…y i nadgarstków (chwyty nie spełniały swojej funkcji, amor był sztywny jak trup, na fotelu siadałem tylko z przyzwyczajenia). Co gorsza, na porannych pętlach narastające zmęczenie zaczynało mocno dawać się we znaki. Uwielbiam jazdę w upale, ale po kilkunastu godzinach kręcenia, gdy organizm jest już bardzo osłabiony, poranna patelnia może dobić. Ciągle kręciłem, ograniczając przerwy, które jednak były dosyć częste – co 2-3 kółka zatrzymywałem się na chwilę. Aneta wtedy na siłę pakowała we mnie jedzenie. Rano zrobiłem dodatkowo dłuższy (ok 5 min.) pit stop na wciągnięcie makaronu. Nad ranem tempo jazdy wyraźnie spadło, ale już mogłem być praktycznie pewny drugiego miejsca w M2. Nie zanosiło się na to, że dogonię lidera, ani tym bardziej, że mnie dogonią. Interesowało mnie jednak także miejsce open, o którym przez bardzo długi czas nie miałem informacji, chociaż słyszałem w nocy i nad ranem kilka razy informację, że open także jadę drugi. Dwa kółka przejechałem razem z Szymonem, który był bezpośrednio za mną w M2. O ile pierwsze przypominało jazdę, tak drugie to był bardziej piknik, którego punktem kulminacyjnym był krótki, 5 min. odpoczynek w cieniu gdzieś w połowie trasy. Po tym kółku Szymon zakończył jazdę. Ja miałem zrobić podobnie, ale podjechałem zerknąć na wyniki. Według danych z tablicy powinienem być pewny drugiego miejsca open, ale dla świętego spokoju zmusiłem się jeszcze do przejechania ostatniego kółka, bardzo leniwym tempem.

Upał był już praktycznie nie do wytrzymania, starałem się zachowywać pełną koncentrację, na wypadek jakby zaczęło się dziać ze mną coś dziwnego. To już nie były żarty, zacząłem poważnie obawiać się o swoje zdrowie. Na pierwszych kilometrach okrążenia, w pobliżu trasy były domki (w nocy było tam ognisko i miejscowi bardzo nas dopingowali). Postanowiłem zajechać tam i poprosiłem o wodę, opłukałem głowę, przemyłem twarz i wróciłem na trasę. Po tym zabiegu na chwilę poczułem się dużo lepiej, ale i tak musiałem bardzo uważać. Kilka minut później wyprzedził mnie trzeci zawodnik open, okazało się, że mam nad nim dwa kółka przewagi i wystarczyło już tylko, że dokończę swoje kółko. W połowie pętli dogoniłem Izę Pazynę z Lublina, która prowadziła w klasyfikacji kobiet. Wykrzesaliśmy z siebie ostatnie siły i kręcąc większość „na stojaka”, doturlaliśmy się do mety, gdzie przybiliśmy piątkę i rozjechaliśmy się do swoich obozów. Miałem jeszcze 1:10 zapasu i spokojnie mogłem dokręcić jedno kółko, ale nie dość, że w ogóle nie miałem na to chęci to wolałem więcej nie ryzykować i udać się na zasłużony odpoczynek. Poleżałem z 15 minut koło auta, po czym udałem się pod prysznic.

Rozdział V – OMFG, nigdy więcej!

Prysznice znajdowały się w piłkarskich szatniach i trzeba było swoje odczekać żeby móc z nich skorzystać. W międzyczasie można było pogadać z pozostałymi truposzami i wymienić wrażenia. Gdy wszedłem pod prysznic przeraziłem się. Moje dupsko nigdy nie było w tak opłakanym stanie. Myślałem, że z miesiąc nie wsiądę na rower, byłem przerażony, bo wiedziałem, że o ile Puławy za dwa tygodnie mogę odpuścić to perspektywa absencji w Łagowie strasznie mnie dołowała. Po wyjściu z kabiny zarzekałem się, że nigdy więcej takich akcji, nigdy więcej 24h solo w terenie. Za dużo zdrowia i szkoda tyłka. Gdy doczołgałem się do auta padłem żeby się przespać. Niestety nieprzespana noc przed wyścigiem i późniejszy ultramaraton to zbyt mało żeby zasnąć :D Leżałem więc i umierałem ze zmęczenia, bo mimo niewielkiego kawałka cienia skwar był nie do wytrzymania. W międzyczasie Aneta ogarnęła rzeczy w aucie, a nawet umyła rower za co byłem jej niezwykle wdzięczny, gdyż sam nie miałem ani ochoty, ani sił, żeby to zrobić. Przed 13 udaliśmy się na dekorację. Leżałem gdzieś w cieniu na trawie i czekałem na swoją kolej. W końcu doszli do kategorii M2. Wszyscy trzej wchodziliśmy na podium powłócząc nogami, jednym słowem paraolimpiada. Po odebraniu nagród i pucharu, wykrzesałem z siebie ostatnie siły na kilka uśmiechów, żeby jakoś to później wyglądało na zdjęciach. Dekoracji open już niestety nie było, dziadostwo straszne, ale już podczas jazdy o tym słyszałem, więc zdążyłem się psychicznie nastawić. Poczłapałem do auta, schowaliśmy rower, przepakowaliśmy graty i odjechaliśmy w cień, żeby odpocząć przed podróżą.

Po około 2h spania na powietrzu koło samochodu stwierdziłem, że przyjemności z jazdy tym razem nie będzie, ale trzeba startować, żeby całą drogę powrotną pokonać za dnia. Ruszyliśmy w kierunku Zalewu Zegrzyńśkiego, przed którym postaliśmy w sporym korku. Tłok przy McDonaldzie w okolicach Zalewu nie zachęcał do postoju, więc na kawę postanowiliśmy się zatrzymać w Warszawie, przy wylocie na Lublin. Przy okazji oszamałem Big Maca i frytki – mało profesjonalne żarcie, ale za to smaczne, no i należało mi się jak psu buda ;) Po kawie reszta drogi zleciała spokojnie, na szczęście nie było dużego ruchu i bezpiecznie dojechaliśmy do Lublina. W domu zjdałem szybko kolację, posiedziałem 15 minut na fejsie (każdy wie, że na to zawsze jest siła) i poszedłem w kimę.

Rozdział VI – Podsumowanie

Pierwszy z najważniejszych wyścigów w tym roku zaliczony. Na bułce z bananem można być drugim na takiej imprezie, ale nie da się jej wygrać. Mimo, że minął ponad tydzień od wyścigu trudno mi go jednoznacznie ocenić. Z jednej strony to duży sukces, powinienem się z niego cieszyć, na pewno wiele osób chętnie zamieniłoby się ze mną. Z drugiej strony nie znoszę przegrywać, w dodatku zdając sobie sprawę, że zwycięstwo było bardzo blisko. Świat jednak pamięta tylko zwycięzców, takie czasy. Tym razem zasłużenie wygrał Patryk, który był po prostu dużo mocniejszy. Moje 34 okrążenia i 444 km wystarczyły tylko na drugie miejsce, ale mimo wszystko nie przeżywam tej porażki tak bardzo jak to się zdarzało. Jestem nawet umiarkowanie zadowolony z wyniku :) Był to mój pierwszy ultramaraton od kilku lat, pierwszy w terenie i na pewno zebrałem ogromne doświadczenie. Wiem, że zaprocentuje ono w przyszłości. Czy przyda się w Mazovii 24h za rok? Nie wiem, przez pierwsze dwie doby po maratonie miałem serdecznie dość długiej jazdy w terenie i zarzekałem się, że jest to zbyt szaleńcze i niezdrowe żeby robić powtórkę. W kolejnych dniach, gdy rany zaczęły się szybko goić (w tydzień po maratonie właściwie już nie ma śladu i spokojnie można jeździć) nie byłem już tego taki pewien i nie wykluczam, że w przyszłym roku wezmę udział w Mazovii 24h. Póki co nie mam jednak ciśnienia, tym bardziej, że jest jeszcze kilka innych wyścigów, które chcę zaliczyć za rok. Jedno jest pewne: jeśli zdecyduję się na start to przygotuję się dużo lepiej i pojadę wziąć pełny rewanż za tegoroczny maraton, pojadę żeby go wygrać!

Epilog

Dziesięć dni po maratonie jeszcze nie doszedłem do siebie. Wyniki krwi poleciały na łeb na szyję, a przecież już przed startem były mocno przeciętne. Na wyścigu straciłem prawie 5kg. Normalnie ważę 62kg, w poniedziałek rano po starcie ważyłem 56,9. Obecnie waga wskazuje 60, to ciągle mało, chociaż jem wszystko, co mi podejdzie pod nóż. Ciągle chce mi się spać, jestem zmęczony, anemia, apatia, syf, kiła i mogiła ;) Z tyłkiem jest już na szczęście ok, Sudokrem czyni cuda, już w sobotę, czyli niecały tydzień po maratonie pojechałem na pierwszy trening, a po mieście dojeżdżałem rowerem już po dwóch dniach od maratonu. Nie chce mi się za bardzo trenować, chociaż jak już wyjadę to noga kręci całkiem przyzwoicie. W sobotę wyścig w Puławach, w końcu wystartuję na swoim nowym Specu. Idealny wyścig na powrót do ścigania i na test roweru. To w końcu w Puławach zaczęły się moje ultramaratony. Teraz pora nabrać trochę masy, odpocząć i za dwa tygodnie jadę do Świnoujścia walczyć w Bałtyk-Bieszczady Tourl :) Znowu będzie się działo!

Podziękowania:
– Anecie – złota dziewczyna, bardzo chciała ze mną pojechać (co zresztą na początku jej odradzałem) i wyśmienicie sprawdziła się w ogarnięciu tego całego bajzlu, dzięki niej mogłem skupić się tylko na jeździe. To nasz wspólny sukces, dziękuję :*
Wydolnosc.pl – to Tomek Bala już drugi sezon pomaga mi w planowaniu treningów, dzięki czemu są one dużo bardziej efektywne. Wyniki mówią same za siebie. Po drugie dziękuję za pożyczenie 29era. 13kg klocek, za duża rama, a jednak moja 26″ startówka i tak się chowa. Bez tego roweru zamęczyłbym się chyba na śmierć podczas tych 24 h.
Solarforce.eu – spokojnie mogę powiedzieć, że miałem zdecydowanie najlepszą lampkę na tym maratonie. Tyle w temacie, dzięki!
Metrobikes.pl – Jackowi za wsparcie sprzętowe dla mojej 24 h wycieczki. Dętki, linki itp, Luckowi za reaktywowanie amora i niezbędne regulacje, dzięki którym rower nadawał się do jazdy i bezawaryjnie mógł przejechać cały maraton
– ArtiArtowi, Karoli i Koli za pożyczenie baterii do lampki
– Ekipom, które stacjonowały po sąsiedzku, za wszelką pomoc – pożyczenie taśmy izolacyjnej, zipów, czołówki, konserwację łańcucha itd. Dzięki!

Trochę statystyki:
Czas od startu maratonu do momentu zejścia z trasy: 22:49:43
Czas jazdy 21:47:41 (do tego kilka minut biegu na początku)
13449 spalonych kcal
Tętno śr/max: 142/186 (dopiero na 8. kółku średnie tętno okrążenia spada poniżej 160bpm)
Masa przed maratonem 62 kg, w poniedziałek po maratonie 56,9 kg, obecnie 60 kg