Tag: MTB

2022.01.06 – Kielce – ŚLR

Mimo, że sezon przełajowy jeszcze się nie zakończył to rok 2022 rozpoczynam od wyścigu MTB. Nie jest to pierwsza zimowa edycja ŚLR w Kielcach, poprzednia odbyła się w styczniu 2020 i wygrałem ją po naprawdę trudnym wyścigu i walce do samego końca. Zależało mi bardzo, żeby powtórzyć ten sukces i w nowy rok wjechać zwycięsko, ale prawie cztery tygodnie bez ścigania i mała liczba treningów w grudniu wybiły mnie z rytmu. Zazwyczaj o tej porze roku jestem w niezłej kondycji z racji sezonu przełajowego, ale tym razem zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać i do startu podchodziłem ze sporymi obawami.

Bardzo lubię maratony MTB w śnieżnej aurze, ale od kilku dni temperatura była na plusie, śnieg stopniał i w lesie było lekkie błoto, takie warunki też są ok, tylko po prostu później trzeba pozbyć się błota ze stroju i roweru. Na rozgrzewce zapoznaję się z początkiem i końcem trasy, po czym rozstawiam rolkę i właściwą rozgrzewkę wykonuję już stacjonarnie. Dopiero 5 minut przed startem wjeżdżam do sektora. Jest zimno, ale na szczęście startujemy punktualnie i udaje mi się nie zamarznąć.

Na okrążeniu po bieżni przebijam się do przodu i przy wyjeździe ze stadionu jestem już w samym czubie. Trzy minuty po starcie mocniej staję w korby i odjeżdżam. Chłopaki za mną gonią, ale nie idzie im to zbyt sprawnie. Póki co jeszcze jadę ostrożnie i pierwszy podjazd wjeżdżam z przodu, ale nie forsuję tempa, czekam na rozwój wydarzeń. Podkręcam dopiero chwilę później i na dobre odjeżdżam od reszty grupy. Po 15 minutach jazdy nie widzę już nikogo za sobą, jadę równo i mocno, na pewno znane tereny ułatwiają mi nieco jazdę. Po ok. 11km rozpoczyna się jeden z moich ulubionych podjazdów w tym lesie – Biesak, tzw. Kielecki Mt. Everest (320m, 61m. w górę, 19%). Podjazd nie tylko stromy, ale też trudny technicznie, wjeżdżam go spokojnie i jest to moment, w którym prawdopodobnie po raz ostatni któryś z rywali widzi mnie przed sobą. Zjazd z Biesaka daje dużo radości z jazdy, zawsze dobrze bawię się na tym odcinku.

Później kieruję się w stronę Góry Kolejowej, ten zjazd jest poza moim zasięgiem, zbiegam go więc szybko i wskakuję na rower, rozpoczynając drugą połówkę wyścigu. Organizm pracuje na naprawdę wysokich obrotach, a ja czuję się zaskakująco dobrze. Mijam bufet, łykam żela i skupiam się na trzymaniu mocnego tempa. Po 22km rozpoczyna się najdłuższy podjazd na trasie – pod Górę Kamienną. Dwa lata temu wjechałem tutaj naprawdę szybko i na szczycie złapałem Maćka Ścigę. Tym razem mam sporą przewagę i nie forsuję takiego tempa. Zjazd z Kamiennej poezja :) Zostaje ostatni podjazd, kolejny z moich ulubionych – odcinek po kamienistej grani, bardzo techniczny z dużą liczbą kamieni. Dwa lata temu był to decydujący moment wyścigu, gdzie trzeba było cierpieć żeby odjechać od rywala, tym razem wjeżdżam go z uśmiechem na twarzy, bo wiem, że wygrana jest w kieszeni. Bezpieczny zjazd i zostają dwa kilometry do mety, szybką, łatwą technicznie ścieżką prowadzącą lekko w dół.

 

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez Grzegorz Mazur (@grzegorzmazurpl)

Mój wjazd na Stadion Leśny i na metę z czasem 1:27:25 okazuje się niespodzianką dla organizatorów, Mirka nawet myśli, że pogubiłem trasę, albo zjechałem z niej przez jakiś defekt. Nie spodziewali się nikogo tak szybko, zabawna sytuacja :D Na mecie zakładam szybko ciepłe ciuchy, pozuję do fotek i po ponad czterech minutach przybijam piątkę drugiemu zawodnikowi :) Fajna przewaga, zupełnie się czegoś takiego nie spodziewałem. Co prawda zimowe wyścig są trochę jak letnie Grand Prix w skokach narciarskich – mało ważne i liczy się przede wszystkim sezon właściwy, ale jednak zwycięstwo zawsze cieszy :) Trzecie i czwarte miejsce (Maciek i Marcin) też należy do teamu MetroBikes.pl, więc prawie idealnie wstrzeliliśmy się w Trzech Króli ;)

Na koniec należy się kilka słów uznania dla Organizatorów. Przez wiele lat nic na to nie wskazywało, ale w końcu ŚLR zaczyna się dobrze kojarzyć uczestnikom nie tylko dzięki świetnym trasom, ale także dzięki dobrej organizacji. Już w sezonie letnim prezentowało się to bardzo przyzwoicie i wygląda na to, że poziom organizacyjny podniósł się na dobre. Od siebie muszę też napisać, że statuetka diabła, którą dostałem za pierwsze miejsce open jest naprawdę oryginalna i w niczym nie przypomina tandetnych, drewnianych medali, z przyklejaną butaprenem naklejką, które rozdawane były w poprzednich sezonach. Tak trzymać!

2021.10.02 – Zwierzyniec – Ultraroztocze

O Ultraroztoczu MTB usłyszałem w ubiegłym roku kilkanaście godzin przed startem. Do późnego wieczora zastanawiałem się nad pojechaniem w nocy z Kielc do Zwierzyńca i nad startem, ale niestety zamiast się po prostu zebrać i pojechać zacząłem sobie racjonalizować, że za późno, że na wariata, że tak bez sensu itd. Chyba robię się stary, bo kilka lat temu po prostu wsiadłbym w auto i pojechał. Jak zwykle w tego typu sytuacjach bywa zamiast żałować, że pojechałem w ostatniej chwili i coś tam nie poszło do końca tak jak trzeba to żałowałem, że nie pojechałem. Postanowiłem więc od razu, że kolejnej edycji już nie odpuszczę i jak tylko sezon wyścigowy ruszył to wpisałem Ultraroztocze do kalendarza startowego.

Do wyścigu nie przygotowywałem się jakoś szczególnie, przystąpiłem do niego właściwie z marszu. Moim zdaniem na tego typu maratony ważne jest raczej wypracowana na przez lata wytrzymałość i doświadczenie oraz porządna logistyka. W związku z tym dzień przed wyścigiem pojechałem z Anetą na przejażdżkę zaliczając pierwsze 21km i ostatnie 4km, dzięki czemu znałem sporą część trasy, a zwłaszcza przez pierwszą godzinę mogłem jechać mocno i pewnie, co miało pozwolić na zbudowanie odpowiedniej przewagi nad resztą stawki oraz ułożenie sobie taktyki na ewentualny finisz.

W dzień wyścigu po szybkim śniadaniu jadę na start, który jest o 7 rano. W związku z tym decyduję się na jazdę w spodenkach 3/4 a na górę w ostatniej chwili dodaję kamizelkę. Rękawiczki oczywiście jesienne – w moim przypadku lepiej mocno zapocić ręce niż pozwolić im zmarznąć. Chwilę po 7 startujemy. Pierwsze kilka kilometrów prowadzi asfaltem, nie forsujemy tam tempa, ale już widać jakiś mały zarys czołówki. Gdy wjeżdżamy w teren od razu jest dosyć mocno pod górę. Długa droga przed nami, więc staram się wjeżdżać spokojnie. O dziwo zostaje za mną tylko Darek Paszczyk, który także zaskoczony jest taką sytuacją. No cóż, można powiedzieć, że po czterech kilometrach wyścig z grubsza jest rozstrzygnięty. Kontrolnie podkręcam tempo żeby utwierdzić się w przekonaniu, że nikt groźny w grupie za nami nie jedzie. Widzę, że Darek też niekoniecznie będzie w stanie trzymać moje tempo, ale nie za bardzo uśmiecha mi się jazda samemu na tak długim dystansie, więc nie szastam nadmiernie siłami.

Pierwsza godzina mija szybko, mimo, że trasa jest oznaczona dosyć przeciętnie to dzięki wcześniejszemu objazdowi ten fragment jadę płynnie, jedyne na co muszę uważać to żeby nie zerwać zbyt wcześnie Darka. We dwóch jedzie nam się dobrze, można powiedzieć, że jak za dawnych lat, kiedy to na maratonach wielokrotnie kręciliśmy się w tych samych okolicach na liście wyników. Po 22km jest rozjazd, w którym strażak kieruje nas w lewo. Obydwaj mamy wgranego tracka i jasno wychodzi, że powinniśmy jechać prosto. W tym miejscu trasa biegowa i rowerowa chwilowo się rozmijają. Mimo, że oznaczenia na asfalcie są niejasne to jesteśmy świadomi tych różnic, jedziemy więc zgodnie z wskazaniami Garminów.

Już od dawna nikogo nie widzimy za sobą, więc nie podpalamy się na super mocne tempo. Od kilku kilometrów zaczynamy już wyprzedzać biegaczy, którzy wystartowali wcześniej. W pewnym momencie dostrzegamy przed nami dwóch gości na rowerach. Ewidentnie wyglądają na turystów, ale gdy do nich dojeżdżamy okazuje się, że mają numery startowe. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że przed nami jest co najmniej kilku zawodników. Wychodzi na to, że strażak, który chciał nas zmylić źle pokierował pozostałych zawodników i nieświadomie skrócili trasę. Jesteśmy w plecy jakieś 7-8km. Nie pozostaje nic innego jak gonić.

Zwiększamy więc tempo, ale nie jest to szaleńcza pogoń. Nie wiem za bardzo co zrobić w tej sytuacji. Z jednej strony mam chęć olać wspólną jazdę i spróbować jechać na fulla byle tylko dojść zawodników przed mną, z drugiej czuję, że nie jest to niezbędne i staram się trzymać nerwy na wodzy. Co chwilę dopytuję biegaczy ilu zawodników przed nami. W końcu zaczynamy doganiać kolejnych kolarzy, ale gdy pada liczba, że przed nami jest pięciu i dochodzimy kolejnych trzech to kolejne info jest, że z przodu jest siedmiu. Załamka po całości.

Po drodze na słynnych torfowiskach wyprzedzamy kolejną kilkuosobową grupkę. To miejsce, którego wszyscy bali się przed startem, chodziły opowieści, że jest pół kilometra brodzenia po kolana w wodzie, ale jak zwykle okazało się, że historia mocno ubarwiona. Finalnie było kilka minut spaceru, czasem może po kostki jak źle postawiło się nogę, ogólnie rzecz biorąc – luzik :) Gdy wyprzedziliśmy już grubo ponad dziesięć osób dojeżdżamy do punktu kontrolnego w Suścu. Tam zostawiam kamizelkę i tankuję bidon. Dostajemy info od ludzi na punkcie, że jesteśmy pierwsi, ale jeden z zawodników twierdzi, że jednak z przodu ktoś jeszcze jedzie. Gdy wyprzedzamy kolejnych biegaczy tuż za Suścem to opinie także są podzielone. Zupełnie nie wiem co się tutaj odwala :D

Po kolejnych kilku kilometrach zaczynamy kombinować, że może ktoś jedzie trasą rajdu przed nami. I rzeczywiście trop okazuje się słuszny. W końcu doganiamy jakąś dziewczynę na przełajówce, która potwierdza, że od kilkunastu kilometrów jedzie po trasie i że przed nami nikogo nie ma. Do mety zostało niecałe 40km, znowu można trochę odpuścić z tempem, chociaż tak naprawdę jakoś specjalnie mocno go nie podkręcaliśmy.

Dojeżdżamy do Rezerwatu Święty Roch, który znajduje się około 25km przed metą. Tutaj czeka na nas bardzo długie i strome podejście po schodach. Z rowerami na plecach i ponad 80km w nogach nie jest to przyjemna wspinaczka, ale powoli wdrapujemy się na górę. Szybki zjazd do Krasnobrodu i stąd już tylko kilkanaście kilometrów po płaskim w kierunku mety. Postanawiam poruszyć z Darkiem temat ewentualnego finiszu. Wspólny wjazd na metę w tym przypadku mnie nie interesuje i jestem gotów się pościgać, ale w końcu ustalamy, że skoro dużo więcej pracowałem z przodu to uczciwie będzie jak wjadę pierwszy. Gdy mamy już jasność w zakresie finiszu i wyjeżdżamy z Guciowa (103,5km) jest ponad 5km odcinek asfaltem. Jadę go w całości na zmianie, gdyż nie ma już sensu jakiekolwiek oszczędzanie się, a lepiej skończyć wyścig wcześniej i zacząć odpoczywać niż się ociągać i jechać do nocy ;)

Jakieś 3,5km przed metą, przy zjeździe z asfaltu, jest ostatni punkt kontrolny, ale jesteśmy tak rozpędzeni, że nawet go nie zauważamy i przejeżdżamy obok :D Dopiero gdy zobaczyłem wyniki i brak naszych międzyczasów zacząłem się zastanawiać o co chodzi i po dłuższej chwili zaczaiłem, że tam były maty z pomiarem czasu. Ostatnie kilometry prowadzą przez las, w pewnym momencie mocno dotknięty wycinką i nieuprzątniętymi gałęziami, w dodatku trochę podmokły. Konieczne jest noszenie roweru, ale znam już ten fragment i jestem na to przygotowany. Ostatnie 1,5km to już asfalty w Zwierzyńcu. Kilometr przed metą, zgodnie z ustaleniami przyspieszam, ale w taki sposób żeby nie było żadnych wątpliwości.

 

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez Grzegorz Mazur (@grzegorzmazurpl)

Na metę wpadam kilka sekund przed Darkiem. 112,5km i 5h48min jazdy za nami. To był bardzo sympatyczny poranek na roztoczańskich trasach, zakończony moim drugim zwycięstwem Open w tym sezonie i drugim na Roztoczu. Dzięki Darek za wspólną jazdę, razem szybko zleciało! :) Polecam wszystkim ten wyścig ze względu na rodzinną atmosferę i bardzo dobrą organizację. Mocną stroną imprezy są kapitalne zdjęcia, gdyż Organizator jak co roku opłacił i umieścił na trasie kilku profesjonalnych fotografów. To naprawdę kapitalny ruch i za to wielkie brawa dla ekipy Tour de Zbój! Na tych fotografiach nie tylko widać trudy i piękno rywalizacji, ale także piękno Roztocza. To uroczy i bardzo niedoceniany region, przez co też jeszcze niezadeptany jak chociażby Bieszczady. Z jednej strony fajnie jakby zyskał na popularności, ale z drugiej strony może lepiej żeby pozostał taki nieznany i dziki, bo to jedna z największych zalet Roztocza.

Sam wyścig to było takie trochę The Best of jeśli chodzi o Roztocze Środkowe i bardzo cieszę się, że mogłem tam trochę pokręcić, zwłaszcza, że pogoda wybitnie dopisała. Aneta także jest zachwycona i o ile co roku w ostatniej chwili wybieramy miejscówkę na urlop, który trwa w porywach tydzień za jednym zamachem to na przyszły rok na pewno meldujemy się na Roztoczu i nie sądzę, że skończy się na tygodniu :)

2021.08.22 – Karpacz – Uphill Race Śnieżka

Są wyścigi ważne i mniej ważne, ale są też takie, na których trzeba być i koniec. Dla mnie takim wyścigiem od dwóch lat jest Uphill Race Śnieżka. Miałem wielu znajomych, którzy w nim startowali i nigdy nie rozumiałem sensu podróżowania ponad 600km żeby wjechać na jakąś (zresztą wcale nie tak wysoką) górę. Sytuacja zmieniła się w 2019 roku, gdy podczas urlopu wchodziłem tam z buta. Już w połowie drogi wiedziałem, że muszę tam wjechać rowerem. Nie zamierzałem czekać całego roku i już po miesiącu byłem zdobywcą Śnieżki na rowerze. Co prawda zapisy na wyścig są na wiosnę i po 30 sekundach limit uczestników jest osiągnięty, ale jak to mówią „dla chcącego nic trudnego” ;)

Pierwszy wjazd był typowym rekonesansem (na 10,5kg rowerze trudno nastawiać się na dobry wynik), więc 19. miejsce i czas 1:03:15 były do zaakceptowania. Na kolejny sezon postanowiłem się jednak lepiej przygotować i specjalnie w tym celu kupiłem najnowszego Epica HT na bardzo lekkiej i pięknej ramie, w dodatku w najszybszym, czerwonym kolorze. Miała to być baza Śnieżkowozu, który finalnie zaważył 7,85kg. Oczywiście sam sprzęt bez treningu nie jeździ, ale sama świadomość, że rower jest lekki już dodaje +10 do szybkości :) Na 2020 rok celem było zejście poniżej godziny i zrobiłem to ze sporym okładem (57:50), zajmując w dodatku 10. miejsce Open. Po tym wjeździe mój apetyt urósł jeszcze bardziej, bo wiedziałem, że jestem w stanie tak się przygotować żeby poprawić swoją pozycję.

Oczekiwania to jednak jedno a rzeczywistość drugie. Forma w obecnym sezonie jest niezła, ale tygodnie leciały a ja mimo coraz bliższego terminu wyścigu na Śnieżkę nie podejmowałem specjalistycznego treningu, standardowo jeździłem przejażdżki i skupiałem się na czerpaniu przyjemności z jazdy. Tak było aż do połowy lipca, kiedy to nastąpiła lekka zadyszka, właściwie bardziej mentalna niż fizyczna. Dobrze znam swój organizm i czułem, że pod względem objętości też odrobinę przeginam i warto nieco odpuścić. Miesiąc przed zawodami jeździłem sporo mniej, bez zmuszania się do regularnego treningu za wszelką cenę. Zrobiłem też kilka dłuższych, ponad 200km przejażdżek, a jedynym wyścigiem w jakim wystartowałem w miesiącu poprzedzającym Śnieżkę był ultramaraton gravelowy, który był miłą odmianą w stosunku do typowych wyścigów MTB.

Po miesiącu odpuszczenia reżimu treningowo-wyścigowego nie wiedziałem zupełnie czego się spodziewać, ale byłem umiarkowanym optymistą. Plan minimum zakładał więc zejście poniżej godziny żeby nie było wstydu. Zupełnie nie myślałem o miejscu, bo to zależne jest nie tylko ode mnie, ale nie spodziewałem się zbyt dobrej pozycji, byłem prawie pewny, że czeka mnie druga dziesiątka.

W dzień zawodów zjadłem dosyć późne, a w związku z tym mikre śniadanie. Późno wyjechałem na rozgrzewkę i zupełnie zapomniałem, że bagaż, który jest zawożony na metę zdaje się do 8:30. Spóźniłem się dwie minuty, ale udało się zostawić plecak GOPRowcom. Kolejny raz na farcie ;) Pora na wjechanie do sektora. Rok temu nie przeciskałem się jakoś przesadnie do przodu, ale w tym roku już nie zamierzałem odpuszczać dobrej pozycji startowej. Bez problemów i w przyjaznej atmosferze przeszedłem sobie aż do drugiej linii startowej. Do pierwszej jakoś się nie ośmieliłem, ale za rok jak będzie miejsce…

W sektorze atmosfera luźna, gawędzimy sobie o naszych śnieżkowozach (mój w tym roku jest odrobinę cięższy – 8,15kg), o tym jak to było przed rokiem i takie tam głupoty. Jest ciepło, słońce świeci, oby tak co najmniej do szczytu ;) Przed godziną 9 końcowe odliczanie i startujemy. Od razu zajmuję strategiczną pozycję prawie na samym przedzie. „Prawie”, oczywiście żeby nie zbierać całego wiatru na siebie, gdyż podczas wjazdu niestety wieje w twarz. Na asfaltowym odcinku tego nie czuć. Większość czasu jadę za Przemysławem Niemcem, chyba przez każdego uważanym za faworyta tego wyścigu. Od czasu do czasu kontrolnie patrzę na miernik mocy, który ciągle pokazuje powyżej 300W. To za dużo jak na mnie, ale w ogóle tego nie czuć. Mam nawet podejrzenie, że znowu ta biedna elektronika musiała się poddać, ale jak się później okaże wygląda na to, że wszystko działało dobrze.

Gdy zaczynają się agrafki na asfalcie nie mogę sobie odmówić ścinania zakrętów. Tym sposobem wychodzę nawet na prowadzenie i jadę tak przez kilka minut. Tempo nie jest zawrotne, więc zupełnie mi to nie przeszkadza. Z perspektywy czasu stwierdzam, że było to dobre posunięcie, gdyż dzięki temu pakiet zdjęć z wyścigu mam naprawdę pokaźny ;) Dzień dziecka kończy się po 3,5km po wjeździe na bruk. Nie zamierzam kozaczyć i przechodzę w tryb tempomatu żeby jechać swoje i nie zagotować nóg. Odcinek przy Świątyni Wang jest bardzo stromy, ale o ile przed rokiem naprawdę poczułem tam mięśnie, tak tym razem kończy się na strachu. Jadę swoje w okolicach pozycji 9-11. Czołówka odjeżdża, a z tyłu robi się całkiem bezpiecznie.

Po kilku początkowych wypłaszczeniach zadomawiam się na 9. pozycji i jadę równym tempem w stronę szczytu. Zaczynam zbliżać się do zawodnika przede mną. Na szczęście nie podpalam się ani trochę i nie zrywam tempa. Jesteśmy coraz bliżej punktu pomiaru czasu za Strzechą Akademicką (8,3km). Mam tam czas gorszy o 46 sekund niż w 2020, ale jestem świadomy, że jest to spowodowane niesprzyjającym wiatrem. Szybka kalkulacja i wychodzi na to, że jest spora szansa na spełnienie celu minimum i zejście poniżej godziny.

Na długiej prostej za pomiarem czasu w końcu przechodzę swojego rywala i wskakuję na 8. miejsce. Ciągle jadę swoje, droga bardzo się dłuży, podłoże staje się coraz bardziej nierówne i trudno znaleźć optymalny tor jazdy, ale gdy tylko się wypłaszcza to nawierzchnia poprawia się i rozkręcam. Szybki zjazd w kierunku Domu Śląskiego i rozpoczynam finałową wspinaczkę. Nogi pochłonięte są pedałowaniem, za to w głowie nieustanne przeliczanie. Przede mną pusto, wiem, że nie dogonię już nikogo, gra toczy się o zejście poniżej godziny i utrzymanie ósmego miejsca. Zawodnik z tyłu nie poddaje się, dzięki czemu muszę mocno kręcić i kontrolować bezpieczną przewagę. Na Drodze Jubileuszowej widzę Anetę, która idzie z aparatem na szczyt. Robi mi fotki, dopinguje. Biorę kilka ostatnich łyków z bidonu i rzucam go na bok, przekonany, że Aneta to widziała i zabierze go na górę. Trzeba zbijać masę na finałowe metry ;)

 

 

Wyświetl ten post na Instagramie.

 

Post udostępniony przez Grzegorz Mazur (@grzegorzmazurpl)

Jakieś 200m przed metą jestem już pewien, że dowiozę ósme miejsce do mety i zejdę poniżej godziny, więc nie muszę już przeprowadzać żadnej szarży w końcówce. Jestem na szczycie po 59:21 jazdy (8. Open, 5. M3). Zadowolony z czasu, jeszcze bardziej zadowolony z miejsca i jeszcze bez kołaczących w głowie pytań „Co by było gdyby [rower był jeszcze lżejszy, trening dużo bardziej sprofilowany pod wyścig]?” Na górze kilka pamiątkowych fotek, po czym biorę od Anety kurtkę i zjeżdżam do Domu Śląskiego, gdzie czekają na mnie ciepłe ubrania oraz przedni hamulec i tarcza ;) Po drodze uświadamiam sobie, że Aneta jednak nie zabrała bidonu, na szczęście udaje się go znaleźć, pisałem już coś o farcie? ;)

Po dociążeniu mojego roweru o 300 gramów czekam na zjazd, który wcale nie jest taki przyjemny, bo na sztywnym widelcu trzepie niesamowicie po łapach. Trzeba robić postoje żeby dać rękom odpocząć oraz trafić na większą lukę w grupie zjeżdżających i móc się swobodnie rozpędzić zamiast trzymać palce na klamkach i gotować hamulce. Całość zjazdu netto trwa około pół godziny. Na dole dowiaduję się, że dekorowane są pierwsze piątki w kategoriach wiekowych, co oznacza, że w tym roku załapałem się nawet na jakieś nagrody.

I tak przygodą ze Śnieżką AD 2021 się zakończyła. W tym miejscu powinienem powklejać linki do moich sponsorów, podziękować trenerowi, dietetykowi itp., ale tego nie zrobię, bo wyjazd został sfinansowany z portfela z napisem „Bad Motherfucker”, czyli z mojego. Podziękowania dla Najukochańszej Anety za wspólny wyjazd i w ogóle za wszystko oraz dla ojców dyrektorów: Kordiana i Jacka z MetroBikes za wsparcie sprzętowe oraz błogosławieństwo ;) Trzy Uphille za mną i za rok wjeżdżam po raz czwarty. Wiem, że mam jeszcze duże rezerwy i stać mnie na więcej i w przyszłym roku zamierzam zrobić życiówkę! :)

PS. W oczekiwaniu na dekorację zauważyłem mały szczegół, który dał mi do myślenia. Przemek Niemiec ma niezwykle chude łydki, chyba jeszcze bardziej niż moje (zresztą w ogóle jest bardzo wycieniowany, a przecież zakończył już zawodową karierę). Skoro z takimi nogami jak patyki można się dobrze wspinać to chyba jest dla mnie nadzieja :D

2021.04.24 – Jabłonna – Puchar Mazowsza XCO

Podobnie jak przed rokiem sezon MTB zacząłem Pucharem Mazowsza w Jabłonnej. Tym razem także był to drugi wyścig sezonu (na PP w Krynicy-Zdrój nie pojechałem, gdyż regulamin sobie, a sędziowie sobie, ale zostawmy to). Jedyne co się zmieniło, to fakt, że sezon zaczął się dwa miesiące wcześniej, czyli mniej więcej o normalnej porze. Średnio się tym przejmuje i całe to ściganie mało mnie teraz obchodzi, z drugiej strony wiadomo jak jest – coś tam jeżdżę, a do rywalizacji ciągnie, więc jak jest szansa to wsiadam w auto i jadę, akurat ta choroba jest rzeczywiście nieuleczalna…

Na miejsce dojeżdżam około godziny 10 i ku mojemu zdziwieniu spotykam tam ekipę chłopaków ze Skarżyska, dobrze ujrzeć znowu znajome twarze gdzieś w Polsce na ściganiu. Maratony póki co nie są organizowane, więc może parę nowych osób może wciągnie się w XCO, fajnie :) Na parkingu tłumy, a w biurze zawodów kolejka w jakiej dawno już nie stałem, na szczęście idzie w miarę sprawnie. Większość ludzi bez kagańców, dobrze zobaczyć w końcu uśmiechnięte oblicza, taki lekki powiew normalności :)

Po dopełnieniu formalności siedzę sobie w aucie i łapię promienie słońca. Odczuwalna +35st C. Aż nie chce się wychodzić na rozgrzewkę. Odwlekam rozgrzewkę jak tylko się da, ale w końcu przebieram się i wyjeżdżam na trasę. Początkowo oglądam wyścig, a gdy tylko można robię dwie zapoznawcze rundki. Trasa jak przed rokiem, chyba tylko nieznacznie zmieniona. Lubię bardzo interwałowe trasy, natomiast nie lubię żadnych sztucznych udziwnień i pewnie dlatego Jabłonna leży mi idealnie.

Po objeździe rundy znowu zalegam na słońcu i ładuję naturalną witaminę D. Gdy przychodzi czas rozgrzewki próbuję rozłożyć rolkę i chwilę pokręcić, ale okazuje się, że jest za krótka, nie wyregulowałem jej do górala, a w warunkach polowych nie chce mi się z tym bawić. Walić to, decyduję się pokręcić trochę w kółko jak to zwykle bywało. Na końcu i tak stygnę, gdyż start się opóźnia, a wyczytywanie kategorii junior i Masters I trwa całe wieki. Niestety stoję prawie na samym końcu stawki. Na 46 osób ponad 30 stoi przede mną. Nie spalam się tym, chociaż już wiem, że o czołówkę nie powalczę nie tylko z braku formy, ale także z powodu beznadziejnego ustawienia na starcie.

Sygnał i jedziemy. Staram się przebić do przodu, ale na prostej startowej jest ciasno i zyskuję niewiele. Dalsza część rundy też wąska i dopiero na podjazdach udaje mi się co chwila zyskać jakąś pozycję. Po pierwszej rundzie jestem 21. Na drugiej jest już trochę luźniej, ale ciągle, gdy utknie się za kimś na technicznym odcinku to jest problem z wyprzedzeniem. Na trzecią rundę wjeżdżam 15 a kończę ją 11. Teraz trzeba przechodzić już nie tylko Mastersów, ale także wolniejszych juniorów.

 

 

Wyświetl ten post na Instagramie.

 

Post udostępniony przez Grzegorz Mazur (@grzegorzmazurpl)

Na czwartej rundzie nachodzę Marcela, który też jedzie w teamie MetroBikes.pl Jedzie całkiem nieźle, szkoda, że później przydarza mu się defekt. Na ostatnie okrążenie wjeżdżam 10. Strata do zawodnika przede mną jest spora, przewaga nad tymi z tyłu bezpieczna i podświadomie jadę trochę luźniej, a nad najtrudniejszą przeszkodą (kłodą na zjeździe) dla pewności przebiegam. Nie chcę skończyć połamany w karetce z przyklejonym śmiertelnym wirusem. Pod koniec wyścigu nachodzę jeszcze jednego juniora i dla sportu (śmiesznie to brzmi w opisie wyścigu, ale tak to było) walczę z nim na kresce, z powodzeniem :) Jestem 10 w Masters I.

Na mecie szybko dochodzę do siebie. Nie wiem czy to dobrze, może za bardzo się oszczędzałem. Według własnego odczucia pojechałem nieźle i jestem w miarę zadowolony. Ciekawe co powiedziałyby liczby, ale przy zakładaniu miernika dzień wcześniej wyszły jaja, a opaski tętna zapomniałem, więc nie ma co analizować.

Fajnie, że WKK potrafiło zorganizować wyścig w czasie, gdy wszyscy dla własnego dobra mają rzucane kłody pod nogi. Tak trzymać, takim ludziom zawsze będę kibicował! Wkrótce ruszą pewnie pozostałe zawody, dostaniemy kilka miesięcy oddechu, więc trzeba się bawić i ładować akumulatory przed kolejną falą kłamstw i pozornej troski o wspólne dobro. Jak to mój serdeczny kolega ostatnio powiedział: „Dobrze, że mamy te rowery to przynajmniej możemy wyjść do ludzi a nie gnić zamknięci w czterech ścianach”.