Tag: ŚLR

2014.05.04 – Sandomierz – ŚLR

2014.05.04Nieodłącznym elementem wyścigów rowerowych są czasochłonne dojazdy. Setki kilometrów pokonujemy tylko po to, żeby uczestniczyć w zawodach, po czym szybko wskakujemy do samochodu i udajemy się w drogę powrotną. Zazwyczaj nie ma czasu, ani nawet możliwości (trzeba się szybko zbierać, żeby wrócić o rozsądnej porze) na jakiekolwiek zwiedzanie, czy chociażby spędzenie miłego popołudnia w miejscu, którego pewnie długo nie będziemy mieli okazji odwiedzić.  O ile zawody rozgrywają się gdzieś w „Koziej Wólce” to nie stanowi to problemu, ale często wyścigi odbywają się w bardzo atrakcyjnych lokalizacjach i trochę żal, że trzeba szybko uciekać i się regenerować. Jedną z takich lokalizacji jest Sandomierz, w którym już trzeci rok z rzędu startowałem w maratonie ŚLR.

Wielu uczestników świętokrzyskiego cyklu krytykuje sandomierskie trasy, zarzucając maratonowi, że jest nudny, płaski, wręcz szosowy i odstaje od reszty. Jestem bardzo daleki od takich twierdzeń, trasa jest rzeczywiście inna niż Daleszyce, Nowiny czy Kielce, dużo bardziej interwałowa i szybsza. Taka charakterystyka sprawia, że trzeba ciągle jechać na wysokich obrotach, nie ma czasu na odpoczynek na zjazdach i trudniej złapać rytm pod górę, przez co trasa potrafi niesamowicie wymęczyć. No i ten finish na podjeździe, w dodatku w miasteczku pełnym kibiców i turystów – niesamowite przeżycie i w dodatku świetna promocja kolarstwa. Pogoda kolejny raz dopisała i było bardzo słonecznie – rodziny zawodników na pewno się nie nudziły :) Tak właśnie powinno wyglądać kolarskie święto, zresztą znakomicie przygotowane przez organizatorów!

Przechodząc do samego wyścigu to wyglądało to tak, że na starcie miałem swoje 5 minut, kiedy jechałem na czele, ale dobra passa skończyła się tym razem po pierwszym podjeździe ;) Po kilku kilometrach pierwszych, terenowych odcinków już było jasne, że dzisiaj zamiast ścigania będzie trzygodzinna walka o przetrwanie. Złapałem swoją grupkę, zgodnie przestrzeliliśmy jeden z zakrętów  – prowadzący się zagapił, na szczęście od razu zawróciliśmy, ale zdążyło nas wyprzedzić kilku wolniejszych zawodników.  Dogoniliśmy Żwirka, który jak za starych, dobrych czasów jechał jako RL, dorzucając cenne punkty do drużynówki. W połowie maratonu obaj strzeliliśmy z grupy i z trzecim kolarzem zmagaliśmy się z trasą w malowniczych sadach. Noga ewidentnie mi nie podawała, ale starałem się trzymać fason i nie pękać, żeby nie było wstydu przed teamowym kolegą. Niestety 15km przed metą, na jednym z podjazdów nie byłem w stanie utrzymać tempa, bo skurcze dawały znać o sobie i musiałem wyraźnie zwolnić i przeczekać. Gdy było już lepiej chłopaki odjechali i próby pogoni na niewiele się zdały. Po ostatnim bufecie doszedł mnie zawodnik z MyBike, z którym tasowaliśmy się już do samej mety. Na początku ostatniego podjazdu odskoczył mi na kilkanaście metrów, za późno podjąłem decyzję żeby gonić i w efekcie czego do sukcesu mojej szarży zabrakło połowę długości roweru. W tym momencie dziękuję bardzo Mirrze za żywy komentarz na finałowych metrach, opisujący mój atak, który sprawił, że rywal się spiął i nie dał się objechać ;)

Maraton skończyłem najlepszym czasem w historii startów w Sandomierzu – 3:32:13, najlepszą pozycją w elicie (8) i taką samą jak przed rokiem open (29). Marne to jednak pocieszenie, bo trasa była chyba odrobinę krótsza i na pewno bardziej sucha niż przed rokiem, do tego wtedy zgubiłem trasę, tracąc sporo czasu i sił. No i elita się nam skurczyła… Pocieszające, że mimo słabszej formy straciłem stosunkowo niewiele do czołowej 20, więc może na Nowiny zdążę przygotować nogę, bo według wielu hejterów Sandomingo dopiero tam będzie prawdziwe ściganie :)

Przypisy: (przedstawiam, bo czasem piszę o kimś, a większość ludzi może nie wiedzieć o kogo chodzi):
Żwirek – kolega z Rowerowego Lublina, obecnie w Krakowie, znowu mnie objechał
Mirra – główna organizatorka, prowadziła konferansjerkę na mecie
Zawodnik z MyBike – zawodnik z MyBike ;)

2014.04.13 – Daleszyce – ŚLR

2014.04.13

Długo wyczekiwany sezon wyścigowy 2014 rozpoczęty. Nie pamiętam kiedy ostatnio byłem tak spokojny przed maratonem jak przed startem w Daleszycach. Nie wynikało to bynajmniej z tego, że czułem się tak mocny, wręcz przeciwnie – noga wydawała się nie być jeszcze przygotowana na sezon, stąd nie było zbędnego spinania pośladów. Rower od kilku dni był w miarę ogarnięty, spakowałem wszystkie graty, zjadłem michę makaronu i poszedłem spać. Jako, że do Daleszyc mam bardzo dobre połączenie, to tylko wstałem, zrobiłem śniadanie i wyjechałem ;) W miasteczku także zero stresu, rozgrzewka na spokojnie, wszystko jak w zegarku. Nawet miejsce pod taśmą udało się zająć mimo tego, że późno podjechałem do sektora. Zresztą w I sektorze pustki, załapała się tylko garstka, „poczułem się jak ktoś zupełnie wyjątkowy” hehe.

Oczekiwanie na start tym razem mija na marznięciu i gdyby nie to, że większość startu honorowego jadę tuż za rurą wydechową pilotującego nas auta to przy 20-30km/h byłby spory problem żeby się ponownie rozgrzać. Pierwsze kilometry mijają na wiezieniu się w pierwszej grupie w komfortowym tempie, dzięki czemu mogę stopniowo złapać wysokie obroty, co odpowiada mi dużo bardziej niż gonienie od startu jak Reksio za szynką. Jak tylko czołówka przyspiesza moje morale paradoksalnie wzrasta, gdyż zdaję sobie sprawę, że wybór krótkiego rękawka zamiast bluzy był strzałem w dziesiątkę, momentami nawet brakuje mi przewiewności bezrękawnika…

W pierwszej części dystansu jadę swoim tempem, które pokrywa się z tym Brania i Darka. W przypływach euforii odskakuję im, a w słabszych momentach ledwo łapię koło, ale ogólnie poziom jest zbliżony. Po 2h jazdy odjeżdżam z Darkiem na niecałe dwie minuty. I wtedy wydarza się coś, po czym zostaję gorącym zwolennikiem publicznej chłosty. Opisując po kolei wygląda to mniej więcej tak, że strzałki kierują na skarpę, gdzie nawet wniesienie roweru jest trudne, na szczycie pole i zero oznaczeń. Chwilę tam błądzimy, z powrotem schodzimy na dół, szukamy oznaczeń i znowu wchodzimy na górę. W międzyczasie dołączają do nas kolejni zawodnicy i razem decydujemy się na jazdę w nieznane, zataczając pętlę i dojeżdżając ponownie do mat kontrolnych, które minęliśmy niecałe 15 minut wcześniej. Tam rozmawiamy z sędziami i kontynuujemy jazdę pokonywanym uprzednio szlakiem. Tuż przed feralnym miejscem, w którym gubimy się po raz drugi (tym razem w o wiele większej grupie), mijamy kilku młodocianych wandali z szelmowskimi uśmieszkami, ewidentnie zasługujących na potraktowanie batem. Po kolejnych dwóch minutach straty słyszymy z oddali krzyki zawodników, którzy znaleźli trasę. Mimo utraty wielu miejsc i dobrego rytmu postanawiam robić swoje i mimo wszystko walczyć o jak najlepszy czas.

Druga część wyścigu to już głównie walka z samym sobą i podjazdami, od czasu do czasu czuję za sobą czyjś oddech, ale do samej mety wyprzedza mnie już tylko jeden zawodnik. Przed resztą udaje mi się uciec i wyrobić bezpieczną przewagę przed asfaltową końcówką. Nie pomaga mi w tym fakt, że kilkanaście kilometrów przed metą blokuje mi się amor, na szczęście ostatnie zjazdy są łatwe i nie tracę zbyt wiele. Na ostatnich kilometrach nie widzę już nikogo za sobą i spokojnie jadę do mety, kończąc z czasem 4:09:42, o blisko 17 minut gorszym od tego sprzed roku, czyli mniej więcej o tyle ile straciłem na błądzeniu. Po porównaniu międzyczasów na ostatnim odcinku stwierdzam, że pewnie załapałbym się na 20 miejsce, góra 28, zakładając jakieś drastyczne załamanie tempa w końcówce. Tymczasem dojechałem 36. open i 12. w elicie. Dużo punktów do generalki muszę pożegnać, w Sandomierzu ich nie odrobię, ale liczę na dużo lepszy wynik. W Daleszycach miało nie być nogi, a wyszło całkiem przyzwoicie, więc punkt wyjścia jest dobry, trzeba dbać o zdrowie, a sezon będzie udany :)

2013.10.05 – Kielce – ŚLR

2013.10.05

Ostatni maraton w tym sezonie i powrót po 2,5 miesiąca na trasy ŚLR. Od Zagnańska 3h ścigałem się tylko w Kraśniczynie (2:57) i nie wiedziałem jak zachowa się mój organizm w Kielcach, które zapowiadały się na około 3:30. Domyślałem się tylko, że będzie to dla mnie jeden z trudniejszych wyścigów w tym roku, ze względu na wymagającą trasę, zmęczenie sezonem oraz wspomnianą przerwę w poważnych, górskich maratonach. Poranek w dzień wyścigu chłodny, nie nastrajał zbytnio do ścigania. Oczekiwanie w chłodnej hali na opóźniony o 20 minut start spowodowało, że trzęsąc się z zimna, w ostatniej chwili zdecydowałem, że jadę w zestawie nogawki-bluza. Zawsze po wyścigu żałowałem jazdy „na długo”, ale tym razem taka opcja wydawała mi się jedynie słuszna. I miałem rację: wydawała mi się.

Startuję spod samej taśmy i pierwsze kilka minut jadę tuż za pilotem. W pewnym momencie pilot gwałtownie przyspiesza, gość przede mną puszcza koło i muszę gonić 50km/h. Po chwili dochodzę do wniosku, że nie ma sensu bez rozgrzewki tak się zarzynać i zwalniam. Z obu stron mija mnie bezwzględny peleton. Łapię koło i próbuję utrzymać oszalałe tempo. Wiem już także, że ubrałem się zbyt grubo. Po wjeździe w teren grupa się tasuje, jadę dosyć asekuracyjnie i nie zaginam się na płaskim odcinku. W dodatku nie mogę wrzucić na blat, a przerzutka z tyłu dziwnie terkocze. Po dojeździe do hopek grupa jest już bardzo przerzedzona, znajduję jakieś towarzystwo i tak mija pierwsza część wyścigu. Jedzie ze mną m.in Gary, który prosił, żeby wspomnieć o jego pięknym locie na zjeździe. Na szczęście udało mi się w niego nie wjechać i obaj kontynuowaliśmy jazdę. Same zjazdy, jak i w ogóle cała trasa w Kielcach świetne. Nie brakuje szybkich, twardych dróg w dół, okraszonych co jakiś czas kamieniami, które utrudniają wybranie odpowiedniego toru jazdy, jak też technicznych singli, podczas których tyłek niemalże szura po tylnej oponie. Przyznam się bez bicia: dwa razy sprowadzam, za pierwszym jest po prostu mega stromo i technicznie (tam Gary odjeżdża mi ostatecznie), drugi pewnie bym zjechał, ale jestem już tak styrany, że wolę nie ryzykować. Na pozostałych zjazdach bez problemów (a na zdjęciach widziałem, że nawet wielu zawodników, którzy przyjechali przede mną schodzili z rowerów, także na fullach).

Do około 40km jedzie mi się kiepsko, ale przynajmniej mam towarzystwo, więc jakoś się spinam. Później na bardzo długi czas zostaję sam. Przypominam sobie Strzyżów i Nowiny, gdzie zaczęło się podobnie, a później nastąpił cudowny przypływ sił, jednak tym razem nic podobnego nie nadchodzi. Co gorsza, na ostatnim bufecie nie udaje mi się złapać żadnego banana. Dziewczyny trochę przysnęły, a ja nie chcę się zatrzymywać, co okazuje się później grubym błędem. Dochodzi mnie Przemek Juszkiewicz z Gatty, któremu łapię koło i za wszelką cenę staram się dotrzymać kroku. Na zjazdach nie jest to trudne, nawet mnie trochę spowalnia, ale na podjazdach utrzymuję się ostatkiem sił. Od dawna jadę bez jedzenia, w dodatku 10km przed metą kończy mi się picie. Tutaj z pomocą przychodzi napotkany Tomek Czapla, który wybrał się na rekreację w rodzinne strony. Pożyczam od niego bidon z wodą, co pozwala mi przetrwać końcówkę. Kilka minut później łapią mnie skurcze, puszczam koło i wyraźnie zwalniam. Kilometr jazdy zajmuje mi dojście do siebie.

Jestem już bardzo wyjechany ale po kolejnych kilometrach i szybkim zjeździe łapię trochę wiatru w żagle i zaczynam kręcić wyraźnie szybciej. Ku mojemu zaskoczeniu w oddali widzę zawodnika Gatty, którego doganiam. Odcinki techniczne zaczynają przeplatać się z szutrami, rywal wciąga żela i częstuje mnie batonikiem, prawdziwa sportowa postawa, dzięki :) Jakieś 3-4km do mety wydaje nam się, że zgubiliśmy trasę, zawracamy około 100m, okazuje się, że jechaliśmy dobrze, po prostu zmęczeni nie zauważyliśmy oznaczeń. Ten incydent wybija mnie z rytmu i znowu ledwo łapię koło Przemka, który po chwili odjeżdża. 1,5km przed metą wyprzeda mnie jeszcze jeden zawodnik. Do mety cisnę już na głębokiej rezerwie. Widzę za sobą jednoosobowy pościg, ale rozkazuję nogom pełną mobilizację na ostatni kilometr i oddalając od siebie ból dojeżdżam do mety 38. open i 16. w elicie z czasem 3:52:54. Jak widać przeliczyłem się aż o 20 minut w swoich prognozach, a czułem się jakbym jechał co najmniej 5h.

Finał na świetnej trasie w Kielcach był zdecydowanie godnym zwieńczeniem tegorocznej ŚLR. Oprócz łatwego początku i końcówki trasa była wymagająca technicznie i kondycyjnie. Na szczęście było sucho, co pozwalało czerpać niezwykłą przyjemność z jazdy (jeśli w ogóle można tak nazwać prawie 4h umierania w bólu ;)). Trzeba przyznać, że Kielczanie mają świetne warunki do uprawiania kolarstwa górskiego, po raz kolejny chylę czoło przed Mazim, który robi wszystko, żeby MTB w wydaniu Ligi Świętokrzyskiej nie było tylko pustym sloganem. Brawo! Co do podsumowania mojej postawy to pojechałem najsłabszy maraton w sezonie. Nie usprawiedliwia tego brak blatu (okazało się, że rozwarstwiła się linka od przedniej przerzutki) ani zablokowane dolne kółeczko w przerzutce tylnej (podczas maratonu rozwaliło się łożysko, na szczęście zębów już od dawna tam nie było, dzięki czemu łańcuch zamiast się blokować – ślizgał się i trochę jak na zaciągniętym hamulcu, ale dało się jechać).

Fajnie, że finał ŚLR połączony był z targami Bike Expo, to naprawdę świetny pomysł, bo na ceremonię i naprawdę bogatą tombolę można było poczekać w cywilizowanych warunkach. Niestety po maratonie nie było już zbyt wiele do oglądania na samych targach, bo wystawcy zwinęli się dosyć wcześnie, a ja zamiast prosto z trasy biec żeby „llizać lody przez szybę” wolałem ogarnąć sprzęt oraz zjeść i odpocząć. Na przyszły rok warto pomyśleć nad przedłużeniem czasu otwarcia stoisk do 19, żeby każdy mógł na spokojnie pooglądać rowerowe nowości. Niestety dekoracja zwycięzców i tombola znowu miały sporą obsuwę i z hali Targów wyjechaliśmy przed 23, na szczęście nie z pustymi rękami :)

To był mój drugi, pełny sezon ŚLR, dużo lepszy niż poprzedni, mimo, że w generalce Elity awansowałem tylko o jedną lokatę (na 12 miejsce). W większości startów plasowałem się w trzeciej dziesiątce open (24, 29, 16, 23, 23, 38) i drugiej w elicie (15, 18, 9, 15, 12, 16), czyli zamierzony plan nie został zrealizowany. Patrząc jednak na ogromny wzrost poziomu konkurencji mogę być umiarkowanie zadowolony z postawy na świętokrzyskich trasach. Przyjeżdżałem około 10 pozycji wyżej niż rok temu i nawiązałem walkę z wieloma zawodnikami, którzy w ubiegłym sezonie byli poza zasięgiem. Zwyżka formy widoczna była gołym okiem. Sama ŚLR, za całokształt dostaje mocną piątkę, trasy były jeszcze ciekawsze i bardziej wymagające, a organizacja na wysokim poziomie. Oczywiście zawsze znajdą się jakieś minusy, ale w tym przypadku nie były one w stanie wpłynąć na postrzeganie przeze mnie ŚLR jako profesjonalnie organizowanych Maratonów MTB i dlatego wpisuję ten cykl do przyszłorocznego kalendarza :)

2013.07.21 – Zagnańsk – ŚLR

2013.07.21

Zagnańsk to najszybsza i najłatwiejsza edycja tegorocznej ŚLR. Trasa w znacznej mierze składała się z szutrów, jednak poprowadzonych po raczej pofałdowanym terenie. Na szczęście, jak przystało na ŚLR, nie mogło zabraknąć technicznych singli, trudnych, leśnych podjazdów i przejazdów przez rzeczkę, dzięki czemu nie może być mowy o idiotycznych porównaniach do Mazovii. Na szczęście nie było powtórki z Suchedniowa i na trasie panowały wyborne warunki.

Przed maratonem było trochę nerwówki, szukanie zapasowej dętki, montowanie czujnika prędkości na ostatnią chwilę itd. to rzeczy, które zdecydowanie nie powinny mieć miejsca przy profesjonalnym podejściu do ścigania. Na szczęście jak mało kto potrafię się zmobilizować w obliczu deadline’u, więc udało się ogarnąć wszystko i przeprowadzić jeszcze w miarę dobrą rozgrzewkę.

Staję w drugiej linii w sektorze, startujemy i staram pilnować się czuba, co na początku nie jest łatwe, ale w końcu znajduję trochę miejsca i sprytnym manewrem przeskakuję praktycznie na sam przód. Chwilę później wjeżdżamy w teren i tam już zaczyna decydować moc w nogach, spływam coraz niżej, ale ciągle trzymam się w pierwszej grupie. Po 7km oglądam się za siebie i w oddali nie widać już nikogo. Chłopaki coraz bardziej podkręcają tempo, kilka razy zostaję, ale ostatkami sił spawam do koła. Na singlu ponad 20 osobowy peleton się rozciąga, jadę na końcu i tracę dystans. Dochodzę kilku zawodników na szutrze, pędzimy szybko i tasujemy się między sobą.

W końcu zostaję sam na i pędzę ile sił, peleton za hopkami, przed sobą widzę tylko jednego gościa. Gdy go doganiam okazuje się, że to nie ścigant, w dodatku informuje mnie, że powinienem był kilkaset metrów wcześniej skręcić w lewo w las. Super, zawracam a w moją stronę wali kilkunastoosobowy tłum, niestety wracam na trasę, gdy większość z nich skręciła już w singla. Walę bokiem jak opętany, na szczęście przed najtrudniejszymi fragmentami wyprzedzam kilka osób, resztę dochodzę po kilku kilometrach. Wszystko co nadrobiłem nad nimi na początku poszło w cholerę, w dodatku wzrosła strata do czołówki.

Mam totalnie dosyć, ale nie pozostaje mi nic innego jak zacisnąć zęby i gonić. Noga podaje całkiem dobrze, na pewno dużo lepiej niż w pierwszej połowie ostatnich maratonów. Zbliżam się do kolejnych zawodników, ale za mną także widzę pościg, zaczyna mną miotać i po chwili ląduję na glebie. Towarzystwo mam doborowe, bo nie zdążyła mnie ominąć wicemistrzyni świata w maratonie z 2003 r., Magdalena Sadłecka, która także zaliczyła dzwona. Na szczęście od razu się podnosi i jedzie dalej. Ja przez kilkadziesiąt sekund walczę z kierą, która złożyła mi się w poprzek. Bez kluczy prostuję jakoś zapierając rower o drzewo, w tym czasie wyprzedza mnie mała grupka.

Wskakuję na rower i po raz kolejny odrabiam straty. Po kilku minutach dochodzę Magdę, przepraszam za trzepacką jazdę i robię jej koło. Jedzie z nami jeszcze zawodnik z Teamu PKO, z którym zmieniam się na prowadzeniu, aż w końcu odjeżdżamy na podjeździe, później odskakuję i doganiam Mirka z Afor Adventure, który minimalnie mnie wyprzedza w generalce ŚLR. Mówi, że to nie jego dzień i rzeczywiście po chwili zostaje.

Jadę sam, na długim i kamienistym podjeździe w lesie widzę przed sobą kolarzy, ale za mną także wspina się kilkuosobowa grupka. Naciskam więc mocniej na pedały i na szutry wyjeżdżam z bezpieczną przewagą, zbliżając się w dodatku do zawodników z przodu. Przed nami jeszcze dwa dosyć długie i strome podjazdy, na których dochodzę dwie osoby, na zjeździe kolejną i przede mną widzę Jarka Wsóła. Dojeżdżam do niego, wyprzedzam, ale ten spawa na asfalcie. Podciągam kawałek i puszczam go przodem. Na ostatnim zakręcie atakuję, odjeżdżam i finishuję 23. Open i 12. Elicie, z czasem 3:04:19. Niestety wynik zostaje skorygowany z miejsca 20. Open i 10. w Elicie dopiero kilka dni po maratonie, co jest według mnie bardzo słabe i mam nadzieję, że dzieje się tak po raz ostatni.

Gdyby udało się załapać do 20 mógłbym być umiarkowanie zadowolony z wyniku, niestety 23. miejsce traktuję jako porażkę. Na plus zaliczyć muszę równą jazdę przez cały maraton, bez kryzysów i nagłych spadków mocy. Szkoda zgubienia trasy na 20. i dzwona na 37. kilometrze, straciłem przez nie w sumie około 4 minuty, co dałoby mi 17. pozycję. Na pamiątkę po upadku w Canyonie zostało całkiem imponujące wgniecenie, mam nadzieję, że rama dociągnie do końca sezonu :)