Tag: ŚLR

2013.06.23 – Suchedniów – ŚLR

2013.06.23Czwarta w tym roku odsłona ŚLR miała miejsce w Suchedniowie. Trasę pamiętałem z ubiegłego sezonu jako wymagającą fizycznie oraz technicznie, a przez cały rok pierwszym skojarzeniem na słowo Suchedniów był niekończący się podjazd po łące, który na drugiej pętli stanowił prawdziwą drogę przez mękę. Przygotowany dużo lepiej niż w ubiegłym roku byłem pełen optymizmu w trakcie sezonu i chciałem zmierzyć się z Suchedniowem z lepszym efektem niż za pierwszym razem. Tuż przed wyścigiem sytuacja nie wyglądała jednak zbyt wesoło. Amortyzator ciągle nie działał, w dodatku dopadło mnie lekkie zmęczenie sezonem, zatem na starcie bardziej niż o poprawie pozycji z Nowin myślałem o tym, żeby przyzwoicie przejechać wyścig i przywieźć kolejne punkty do generalki.

Po niezłej rozgrzewce wjeżdżam do pierwszego sektora, dumnie staję pod samą taśmą i z Darkiem czekam na start. Ruszamy na rozbiegówkę, trzymam się w miarę z przodu, oszczędzam siły. Na asfaltowym podjeździe także bez szaleństw, najpierw w czubie, ale później spokojnie daję się wyprzedzić kilku zawodnikom. Gdy jesteśmy tuż przed lasem błyskawicznie przeskakuję na sam przód i jako jeden z pierwszych wjeżdżam w pełną kałuż leśną drogę. Jest to świetny manewr, gdyż z przodu jest dużo bezpieczniej, bezstresowo omijam wszystkie dziury i kałuże i jadę swoje. Tempo nie jest zawrotne, dopiero po pewnym czasie najlepsi zaczynają zwierać szyki i przechodzić do przodu. Jedziemy dużą grupą po szutrach. Góra-dół-góra-dół. W ubiegłym roku tutaj umierałem, teraz trzymam koło i się rozgrzewam. Wszystko idzie świetnie aż do momentu kiedy wjeżdżamy na brukową drogę. Telepie mną tutaj ogromnie, sztywny jak trup amor daje o sobie znać i zaczynam tracić kontakt z czołówką. W pewnym momencie łapię się za Przemkiem Kozą, ale błotne odcinki jeszcze bardziej wybijają mnie z rytmu i zostaję. Trasa technicznie jest bardzo trudna, opony kiepsko sobie radzą z wszechobecną mazią, brak umiejętności jazdy w błocie jest widoczny jak na dłoni . Dopiero na twardszych odcinkach zaczynam się rozkręcać i gonię. Jest dużo bardzo stromych podjazdów, jeden albo dwa muszę wprowadzać z buta. Bardzo długi odcinek jadę z Garym i Mirkiem z Afor Adventure Park. Chcę ich urwać, ale ilekroć przyspieszę na podjeździe, tyle razy dochodzą mnie na zjeździe, natomiast gdy oni urywają mnie na zjazdach ja spawam na podjazdach. W pewnym momencie udaje się na dłuższy czas oderwać, łapię się za liderem z Fana, który jakimś cudem znalazł się z nami na trasie, ale szybko odpuszczam, gdy ten przyspiesza na podjeździe.

Do 60km wszystko idzie bardzo dobrze. Nie jadę co prawda rewelacyjnie, ale trzymam poziom i noga całkiem nieźle podaje, można być zadowolonym. Na sztywno jakoś radzę sobie na szybkich zjazdach, podobnie na tych technicznych, najeżonych głazami, które jednak z powodu braku amortyzacji muszę pokonywać bardzo wolno. Jedynie przy Kamieniu Michniowskim wolę nie ryzykować i schodzę. Pełna koncentracja umożliwia bezpieczne zjeżdżanie na pozostałych odcinkach, ale jest to mało komfortowe. Na drugiej pętli przypominam sobie zimowe ćwiczenia na siłowni, dzięki którym ręce ledwo, ale dają radę i jestem w stanie panować nad rowerem. Po przejechaniu 60km zaczynają się problemy, puszczam koło na błocie, chłopaki zyskują kilkanaście metrów, próbuję się zagiąć i dospawać, ale pod nogą zero mocy. Mogę tylko obserwować jak grupa mi odjeżdża, nie jestem w stanie nic z tym zrobić, po prostu wyraźnie brakuje sił. Staram się przeczekać i jechać mądrze aż noga zacznie znowu podawać, ale jestem tak zmęczony, ze kamienie na trasie stają się coraz większe, podjazdy bardziej strome, a błoto bardziej grząskie. Męczę się tak ok. 10km, tracę na szczęście tylko jedno, może dwa miejsca. Dzięki rozsądnej jeździe udaje mi się uniknąć skurczów, które na jednym z podjazdów są już bardzo blisko. Po 70km czuję się już lepiej i próbuję wykrzesać resztki sił na końcówkę, która mimo to idzie opornie, ciężko zmusić nogi do kręcenia. Kilka kilometrów przed metą dogania mnie kolejny zawodnik, siadam mu na koło i się wiozę, tempo jest mocne, ale do wytrzymania. Niestety znowu błoto krzyżuje mi plany, popełniam błąd, który kosztuje mnie kilka sekund, rywal odjeżdża, gonię ile sił, ale jednak jestem za słaby. Na metę wjeżdżam na 23. pozycji Open i 15. w Elicie, z czasem 5:04:00. Do pierwszej 20 nie udało się wjechać, więc maratonu do udanych zaliczyć nie mogę. To było bardzo trudne 5 godzin i mogę się jedynie cieszyć z tego, że wyścig jest już za mną.

Na koniec czuję się w obowiązku napisać kilka słów o trasie i organizacji i czynię to z ogromną przyjemnością. Organizatorzy ŚLR po raz kolejny udowodnili, że jest to jeden z najlepszych cykli MTB w Polsce. Sprawnie działające biuro, zabezpieczenie i oznakowanie trasy, bogate w owoce, izotoniki i świetnie obsługiwane bufety, oraz prysznice z ciepłą wodą na mecie to rzeczy, które dają zawodnikom komfort i sprawiają, że można skupić się na sportowej rywalizacji. A sama rywalizacja, na bezkompromisowo wyznaczonej trasie, po najbardziej wymagających ścieżkach w okolicy, każdemu zawodnikowi, któremu zależy na podnoszeniu swoich umiejętności, sprawić musi ogromną satysfakcję. Poniewierające zjazdy i podjazdy, na których roi się od błota i kamieni to czynniki sprawiające, że takie trasy jak ta w Suchedniowie spokojnie mogą być uznane za esencję MTB i służyć za wzór dla organizatorów Pucharu Polski MTB, który przy ŚLR z kolarstwem górskim ma tyle wspólnego co rower z marketu z najlepszymi sprzętami światowej czołówki. Chylę czoła przed Organizatorami i cieszę się, że Mazi nie idzie w kierunku Mazovii i Skandii i stara się wyznaczać maksymalnie wymagające trasy, wyciągając jednocześnie wnioski z popełnianych w przeszłości błędów i stale doskonaląc mój ulubiony cykl maratonów MTB!

2013.05.26 – Nowiny – ŚLR

2013.05.26Każdy z nas lubi jak wyścig układa się dobrze, noga podaje od startu i leci się jak na skrzydłach. Wtedy wystarczy tylko robić swoje i na mecie odebrać nagrodę, nieważne czy to podium czy własna satysfakcja z dobrze wykonanego zadania. Dużo gorzej, gdy od samego początku wszystko idzie jak po grudzie. Mnie taki dzień próby dopadł właśnie w Nowinach. W takiej sytuacji najłatwiej odpuścić, zacząć podziwiać widoki albo w ogóle zjechać z trasy. To jednak porażka w dosyć kiepskim stylu, a ja poddawać się bez walki nie zamierzałem. Już od rana miałem przygody z żołądkiem. Do tego jakieś ogólne zdezorganizowanie zwieńczone odkryciem, że nie zabrałem bandany. Niby głupia sprawa, ale nie znoszę zakładać kasku bezpośrednio na głowę i nigdy tego nie robię. Naprędce udaje się sklecić jakąś chustkę ze starej koszulki znalezionej w bagażniku i pół godziny przed startem wyruszam na rozgrzewkę. I znowu coś nie gra, szybko zawracam dopompować koła i czym prędzej udaję się zapoznać z końcówką trasy. Gdy zjeżdżam już na stadion okazuje się, że nie mogę odblokować amora. Po wielu próbach udaje się przywrócić go do działania w obie strony, postanawiam jednak nie ryzykować i przejechać cały maraton na odblokowanym, nie byłoby fajnie jakby na którymś z wyboistych zjazdów przestał on znowu działać.

Tuż przed startem kręcę jeszcze po stadionie, gdzie spotykam Darka. Ustawiamy się w drugim rzędzie i czekamy na start. Po pięciu minutach opóźnienia wyruszamy i zaczyna się maraton, przed którym odczuwałem respekt jak jeszcze nigdy wcześniej. Początek pod górę, przeskakuję do pierwszej grupki i tak wjeżdżam do lasu, jadę na pewno w czołowej 15, kręcę dosyć spokojnie, ani mi w głowie szarżowanie. Czołówka powoli odjeżdża, mnie wyprzedza kilka osób, jadę na początku trzeciej dychy i póki co jest ok. Zaczynają się pierwsze zjazdy i nie jest dobrze, nabiłem za dużo powietrza i miota mną jak Najmanem po ringu. Co gorsza na podjazdach znowu parują mi okulary, które po kilkunastu kilometrach chowam do kieszonki. Dojeżdżamy do technicznego zjazdu po schodkach, pierwszy raz schodzę z roweru i sprowadzam. Kolejne techniczne zjazdy pełna koncentracja i zjeżdżam, ale jajkami prawie szuram po tylnym kole. Przy okazji blokuję trochę Garego, który krzyczy zza pleców żebym puścił hample. No jasne, może jeszcze mam mu coś „zaśpiewać i zatańczyć” :D Chociaż z tym drugim na takim błocie nie byłoby problemu… Na płaskim Gary wyprzedza, ja siadam na koło i gdy wychodzę na zmianę dojeżdżamy do kolejnego zjazdu. Znowu nie pomagam, sorki :D Na jednym z technicznych odcinków puszczam koło, wyjeżdżamy z lasu i już nie daję rady dospawać. Jedzie mi się potwornie, a na kole wiozę jakiegoś Orlika, który prawie nie daje zmian. Na płaskiej prostej w lesie próbuję sięgnąć po bidon, odrywam rękę od kiery i momentalnie zaliczam glebę. Jeszcze szybciej wstaję i doganiam. Wyprzedza nas zawodnik na 29″, narzuca mocne tempo, ale łapię się za nim. Tym razem to ja nie mam siły wychodzić na zmiany, ale przynajmniej przez kilka kilometrów daję radę się utrzymać, co się opłaca, gdyż wyprzedzamy m.in. Radka Kowalczyka.

Przed drugim punktem pomiaru czasu strzelam i dalej jadę sam. Staram się złapać rytm, co udaje się dopiero ok 45-50km, czyli na początku najtrudniejszego odcinka. Przeglądając profil trasy przed maratonem i mając w pamięci wypowiedzi ludzi, którzy w poprzednich latach startowali w Nowinach bardzo obawiałem się końcówki. Jednak to dopiero na niej się rozkręcam i zaczynam jechać swoje. Jadę sam, bo na jednym z technicznych odcinków zostałem trochę i nie dałem rady dospawać. Czuję, że „jest pod nogą” i wjeżdżam wszystko jak leci w całkiem niezłym tempie. Na jednym z podjazdów dochodzę Jarka Wsóła i Darka Paszczyka. Widzę, że jest stromo i podprowadzają. Wrzucam młynek, tyłek na czub siodła, klata na kierę i powoli wciągam się na górę, na wypłaszczeniu staję na pedały i jeszcze trochę dokładam, zyskuję kilkadziesiąt metrów przewagi. Jest moc, dojeżdżam do żwirowego zjazdu, na którym cudem się nie wykładam, później przeprawa przez „pustynię” (końcówka niestety z buta) i z powrotem wjeżdżam w las i zaczynam ucieczkę. Jestem przygotowany na najgorsze. Od drugiego bufetu goni mnie dwóch-trzech zawodników. Momentami widzę, że są naprawdę blisko, ale nie odpuszczam, spokojnie robię swoje pod górę i staram się nie zostawać na zjazdach.

Mijam tłumy ludzi z krótkiego dystansu, o ile mi nie udaje się podjechać w jednym czy dwóch miejscach, tak oni pod górę prawie zawsze cisną z buta. Biorąc pod uwagę, że miejscami jest naprawdę dużo błota, można śmiało powiedzieć, że dla nich to prawdziwa rzeźnia. Mimo to walczą zacięcie, dokładnie tak samo jak ja. A z każdym wzniesieniem mam na tę walkę coraz mniej sił. Jadę miękko żeby nie dać się skurczom. Podjazdy są coraz bardziej strome, na liczniku coraz więcej kilometrów, a ja mam coraz większą nadzieję, że podjazd, który właśnie pokonuję jest ostatni. Jednak za każdym razem, gdy wydaje mi się, że to już koniec widzę przed sobą kolejną wspinaczkę. Takie rzeczy potrafią strasznie wymęczyć, fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Ja jednak trzymam się planu i daję z siebie wszystko. Od pewnego czasu nie widzę już za sobą pościgu, wiem, że niewiele brakuje, żebym dowiózł miejsce w pierwszej 20 do mety. W końcu jestem na ostatnim podjeździe, to już pewne, ostry zakręt na szczycie i widzę za sobą zawodnika z Mastera. Jest zaskakująco blisko, ale już wiem, że mnie nie doścignie. Nie zamierzam mu na to pozwolić, za bardzo się napracowałem, żeby dać się wyprzedzić na finishu. Dokręcam ile się tylko da na szybkim zjeździe, wjeżdżam na stadion i przekraczam metę. 3:58:11, nie mogę uwierzyć w to, co właśnie zrobiłem. Uczucie na mecie jest nie do opisania. Psychicznie jestem totalnie wymęczony, cztery godziny maksymalnej koncentracji w takich okolicznościach przyrody to potworny wysiłek. Jednocześnie ogarnia mnie ogromna ulga, że mam to wszystko już za sobą oraz szczęście, że pojechałem dobry wyścig. Z tego wszystkiego łzy płyną mi z oczu, ale nie hamuję ich, nie mam nawet na to siły.

To jeden z nielicznych maratonów, po których na mecie jestem zadowolony ze swojej jazdy i nie czuję niedosytu. I mimo, że nie jest to mistrzostwo świata to właśnie dla takich chwil warto trenować! Ostatecznie jestem 16 open i 9 w kategorii, w końcu w tym roku jest pierwsza „20” open i pierwsza „10” w Elicie. Tym bardziej cieszę się z wyniku, bo początek nie zapowiadał niczego dobrego. Chyba potrzebny był mi taki wyścig na przełamanie, w którym musiałem przezwyciężyć samego siebie i własną niemoc. Choć daleki jestem od hurra optymizmu to myślę, że wszystko powoli zaczyna zmierzać w dobrą stronę, a doświadczenie, które zdobyłem w Nowinach jest nie do przecenienia. Na koniec ogromne podziękowania dla organizatorów za świetną trasę i organizację, do zobaczenia w Suchedniowie!

2013.05.05 – Sandomierz – ŚLR

2013.05.05Maraton w Sandomierzu to kolejny w tym sezonie wyścig, którego start/meta umiejscowione były w centrum urokliwego miasteczka. Bardzo lubię takie lokalizacje, a gdy jeszcze sprzyja im piękna, słoneczna pogoda to możemy mówić o klimacie prawdziwego kolarskiego święta, którego atmosfera udziela się nie tylko kolarzom, ale także mieszkańcom i turystom. Dodatkowo miłym akcentem była wspólna fotka z sakwiarską ekipą Rowerowego Lublina, która wybrała się na trzydniową wyprawę śladami Ojca Mateusza ;)

Po pożegnaniu ze składem Rowerowego Lublina miałem jeszcze 1,5h do startu, więc spokojnie przygotowałem sprzęt i wyruszyłem na rozgrzewkę. Po przejechaniu kilku kilometrów wjechałem do pierwszego sektora i na opóźniony o 15 minut start czekałem w towarzystwie puławian z teamu sklepmerida.pl. Start honorowy dookoła rynku w Sandomierzu, niebezpieczny przejazd przez mostek i ogień po lekko wznoszącym się bruku, tym razem na pewno mniej stromym niż rok temu… Udaje mi się kawałek pojechać chodnikiem, dzięki czemu dociągam do czuba, zeskakuję na bruk i jestem w czołowej 15. Trasa się wypłaszcza, wjeżdżamy na asfalt, peleton przyspiesza, zaczyna się lekko rwać, na płaskim przechodzę jeszcze bardziej do przodu, ale na zjeździe na szczęście trochę tracę. Na szczęście, bo kilkunastoosobowa czołówka przestrzela pierwszy ostry zakręt i gdybym jechał kilka sekund wcześniej to także musiałbym nagle zawracać.

Mija kilka minut i zaczynają się tworzyć pierwsze grupki. Tempo jest mocne i ciężko mi się jedzie nawet pod niewielkie wzniesienia, mimo to jadę na niezłej pozycji. Zaczynam się rozgrzewać, jadę w dobrym pociągu, wszystko idzie coraz lepiej aż dojeżdżamy do feralnego 16 kilometra. Intuicyjnie skręcamy na asfalt, po kilkuset metrach widzimy kolarzy jadących z naprzeciwka, w tej grupie jest m.in. Dungor. Konsternacja, nikt nie wie co robić, podobno dalej nie ma tabliczek. Mimo to wspólnie jedziemy jeszcze kawałek, pytamy mieszkańców i okazuje się, że pomyliliśmy trasę. Zawracamy a na nas jedzie trzecia grupa, która pomyliła trasę. Po 2-3 nadrobionych kilometrach z powrotem jesteśmy na szlaku. Wzajemna kolejność mniej więcej zachowana, ale nikt nie wie ilu kolarzy nas wyprzedziło, nie znamy swojej pozycji, straciliśmy ok 7-8 minut i dużo sił. Jestem strasznie zły i choć nachodzą mnie myśli, że dalsza jazda nie ma sensu to jednak szybko biorę się w garść i postanawiam odrabiać straty. Tworzy się mocna grupa, z której ostatecznie zostaję ja i Tomasz Posadzy z MTB Pruszyński Team, z którym jadę prawie do końca wyścigu.

W międzyczasie wyprzedzamy Dungora, który ma skurcze. Co jakiś czas towarzyszy nam jakiś kolarz, ale dopiero w drugiej połowie trasy dołącza do nas Gary z forum ŚLR. Już nawet nie pamiętam czy to on nas czy to my jego doganiamy, w każdym razie bardzo długo jedziemy razem. Na jednym z bufetów zatrzymuję się uzupełnić bidon, chłopaki mi uciekają, ale postanawiam się zagiąć ile tylko sił i ich dojść. Nie jest to łatwe, ale się udaje, po kilku minutach tempo nieznacznie spada, co pozwala mi złapać oddech. Niestety wyprzedza nas Dungor, my za to po drugim pomiarze czasu doganiamy Radka Kowalczyka, z którym przejechałem większość wyścigu w Daleszycach. Ponad pół godziny jedziemy we czterech, na jednym z podjazdów mam już stany przedskurczowe, muszę zwolnić i zostaję trochę za grupą. Po minucie spinam się jednak jeszcze raz i znowu dochodzę chłopaków. Niestety Radek odjeżdża, natomiast jakieś 10km przed metą nie mam już siły żeby utrzymać koło pozostałej dwójce i strzelam.

Tracę jeszcze dwie pozycje, ale ostatkiem sił mknę do mety, zbliżam się do kopca z kapliczką, który pamiętam z ubiegłego roku jako morderczą wspinaczkę i tak jest też tym razem. Na szczęście kontroluję sytuację, kolejni zawodnicy są w bezpiecznej odległości za mną, więc spokojnie podbiegam i po zjeździe nieco odżywam. Cztery kilometry przed metą, tuż przed podjazdem mijam kapitalnie dopingującą grupę trójki dzieciaków z tatą, którzy krzyczą „hop, hop, hop”. Dodaje mi to sił i ostatnie kilometry jedzie mi się lżej. Już w miasteczku, kilkaset metrów przed metą, widzę za sobą zawodnika z mojego dystansu, przyspieszam, spokojnie kontroluję przewagę i 29 open i 18 w Elicie wjeżdżam na metę. Patrzę na czas i mnie zamurowuje. 3:44:48 to 29 sekund gorzej niż przed rokiem, a większość trasy noga naprawdę dobrze podawała. Straciłem kilka minut z powodu zgubienia trasy, ale rok temu na 5km zaliczyłem upadek, co też mnie kosztowało kilka minut. Biorąc więc nawet poprawkę na gorsze warunki na trasie i to, że przed rokiem ewidentnie miałem „dzień konia” to czas i tak jest poniżej oczekiwań. Jedynym pozytywnym akcentem jest o kilka pozycji lepszy wynik, zwłaszcza, że stawka była dużo mocniejsza. No i w końcu się trochę opaliłem, ale to akurat nie był mój główny cel na ten maraton.

Na koniec muszę wspomnieć o kilku sprawach organizacyjnych. Po ostatnich kiepskich Cyklokarpatach jako wzór organizacji stawiałem ŚLR i nawet pomyślałem, że warto podejść do Big_Maziego i pogratulować mu świetnie przygotowanych imprez. Przed startem jakoś się jednak nie złożyło, a po starcie już mi na to ochota przeszła. Z terenu jak zwykle było wyciśnięte maksimum, ale oznakowanie trasy, podobnie jak przed rokiem pozostawiało wiele do życzenia. Może dlatego, że kojarzyłem już te sady to jechało mi się płynnie, ale nie potrafię zrozumieć dlaczego na 16 kilometrze nie było oznaczeń w miejscu, gdzie tyle osób pomyliło trasę. Mam duży sentyment do ŚLR i brak strzałek tłumaczę sobie tym, że po prostu lokalsi złośliwie je zdjęli, bo jeśli było inaczej to naprawdę lipa. Z minusów wymienię jeszcze karygodne połączenie startu Fan i Family (tak mi przynajmniej mówiło kilka osób), co mnie ogromnie zdziwiło, oraz brak myjek. Bufet na mecie już drugi raz w tym sezonie z przestojami, ale i tak trzymał poziom, bo mimo wszystko pomarańcze były do końca. Dekoracja i tombola także słabo, powinny być dużo wcześniej. Na plus jak zwykle trasa, świetna obsługa bufetów, pyszny makaron na mecie i atmosfera zawodów. Mam nadzieję, że w Nowinach obejdzie się już bez organizacyjnych wpadek, a przynajmniej bez pomylenia trasy. Przydałby się w końcu jakiś dobry wynik, najbliższa szansa na Cyklokarpatach w Wojniczu.

2013.04.21 – Daleszyce – ŚLR

2013.04.21

Ponad trzy i pół miesiąca przygotowań, prawie 200 godzin treningów i w końcu upragnione Daleszyce. Pierwszy test formy w sezonie, do którego po raz pierwszy w życiu przygotowywałem się według przemyślanego planu, konsekwentnie wypełniając jego założenia i walcząc z najdłuższą od wielu lat zimą. A ta dawała o sobie znać jeszcze w pierwszej dekadzie kwietnia, wykopując z kalendarza kilka imprez rowerowych. Na szczęście do mojego pierwszego startu w tym roku zdążyła nadejść wiosna i na odnowionym rynku w Daleszycach kolarzy powitało słońce.

Po błyskawicznej rejestracji, spokojnym przygotowaniu do startu i rozgrzewce wjechałem do pierwszego sektora, zdjąłem bluzę i nogawki i skoncentrowany, czekałem na końcowe odliczanie. 10, 9, 8… Poszło! Wyczekiwany z utęsknieniem sezon wyścigowy 2013 otwarty! Koniec rozmyślań jak to będzie, czy trening przyniesie efekty, czy wszystko zrobiłem dobrze? Pora rozkręcać korbę i jechać po swoje. Przede mną ponad 70km i 1400m w pionie, ale na początku muszę walczyć, żeby znaleźć się na dobrej pozycji przy wjeździe do lasu. Niestety pierwsza grupa ucieka, przyjmuję to ze spokojem i kręcę swoim tempem. Po kilkuset metrach szutrówki mój bidon wypada z koszyka i leci w las. Tym samym w błyskawicznym tempie, zupełnie niezamierzenie i praktycznie za darmo odchudzam rower o ponad pół kilograma ;)

Formują się pierwsze grupy, przez pewien czas jadę sam, później dochodzę ludzi, którzy za mocno poszli na początku i teraz muszą za to zapłacić. Na podjeździe wyprzedzam kilka osób, uciekam im na błotnym zjeździe i mknę dalej. Po kilku kilometrach widzę przed sobą Darka z MayDaya, którego doganiam jeszcze przed pierwszą matą mierzącą czas. Jedzie z nami jeszcze Radek ze Świata Rowerów i tak już będzie przez cały wyścig. W międzyczasie doganiamy Jarka Wsóła, gubimy trasę, urywamy Jarka i ponownie gubimy trasę. Na szczęście w sumie straciliśmy może 1,5 minuty i nikt nas nie wyprzedził, ale podczas jazdy wydawało się to wiecznością i nie wywoływało relaksacyjnego nastroju.

Jedziemy we trójkę, każdy mocno pracuje na zmianach i „nie ma lipy”. Ku swemu zaskoczeniu wprost przefruwam przez błotne odcinki – czy to koleiny czy kałuże nie tracę równowagi i nie daję się zassać. Robota wykonana na siłowni procentuje. Mimo, że mam momenty, kiedy bardzo chętnie bym już odpuścił koło i zajął się podziwianiem widoków to czuję się bardzo dobrze i kręcę mocno. Przejeżdżamy przez matę mierzącą czas, rzucam szybkie „ilu przed nami?”, na co słyszę, że około 20. Jest nieźle, chyba nie tylko mi dodaje to skrzydeł.

Dochodzimy pierwszych (a właściwie ostatnich hehe) zawodników z dystansu Fan. Co chwilę krzyczę „miejsce!”, „puść kolego!”, „lewa, trzech!” Dojeżdżamy do Zamczyska, jadę pierwszy i czuję moc. Podjazd i przejazd granią to istna przyjemność, jadę płynnie, zaczyna się już masowe wyprzedzanie kolarzy z krótszego dystansu. Wszyscy sprawnie schodzą nam z drogi (co właściwie miało miejsce na całej trasie, wielkie dzięki za tę sportową postawę). Zjazd z Zamczyska, mimo, że trudny nie robi już na mnie takiego wrażenia jak przed rokiem, zjeżdżam pewnie i bez strachu.

Dojeżdżamy do drugiego bufetu, bidon leży w lesie, więc już z daleka krzyczę, że tankujemy bukłak. Dzięki znakomitej obsłudze nie tracę dużo czasu i szybko doganiam najpierw Darka a później drugiego współtowarzysza drogi. Długi podjazd po polnej drodze kojarzył mi się do tej pory z potwornymi skurczami z ubiegłego roku, teraz będzie mi się kojarzył z utrudnionym wyprzedzaniem (pozdro dla Mroza) i szlabanem, pod którym się jakoś zmieściłem, ale nie wszyscy mieli to szczęście (pozdro dla Pabla) ;)

Ostatnie zjazdy w lesie jadę za Darkiem, który minimalnie mnie hamuje, ale jako, że jestem zbyt wolny żeby go wyprzedzić to po prostu trzymam mu koło i oszczędzam siły na finish. Po wyjeździe na asfalt dalej solidnie pracujemy we trójkę. Na niewielkim wzniesieniu na wjeździe do Daleszyc czuję się mocny i postanawiam zaatakować. Robię to niestety jak ostatni trzepak, chwilę po wejściu na zmianę, dlatego chłopaki szybko doskakują i poprawiają. Ja niestety muszę odpuścić, bo czuję, że jak jeszcze raz mocniej nadepnę to skurcze murowane. Na metę wjeżdżam kilka sekund po nich, wyłączam stoper i zaczynam zbierać koparę z ziemi. 3:53:06 i 24 miejsce! Ponad 48 minut lepiej niż przed rokiem. 48 minut!

Mimo, że nie udało się przyjechać w pierwszej 20 to i tak postęp jest ogromny i jestem zadowolony, tym bardziej, że byłem w stanie utrzymać koło (pozdro dla Darka) zawodnikom, którzy w ubiegłym roku byli zupełnie poza moim zasięgiem, a kilku nawet udało mi się objechać (pozdro dla Arka, Maćka i Tomka). Pierwszy sprawdzian wypadł zatem udanie, ale staram się nie popadać w przesadną euforię, gdyż sezon się dopiero zaczyna i zdaję sobie sprawę, że forma pozostałych kolarzy raczej urośnie niż pójdzie w dół. Na szczęście moja forma podobno także nie osiągnęła szczytu, więc trzeba spokojnie robić swoje i pracować na wyniki :)

Na koniec tradycyjne podziękowania. Po pierwsze ekipie MTB Cross Marathon za świetne przygotowanie imprezy. Poza kilkoma drobnostkami, takimi jak opóźnienie startu o 15 minut (zwalam to na spóźnialstwo zawodników), minimalnie słabsze oznaczenia trasy w kilku miejscach, i chyba odrobinę zbyt ubogi bufet na mecie (na pewno zdarzały się przestoje, że nie było nic, albo prawie nic) to organizację oceniam jako bardzo dobrą i kolejny raz z przyjemnością wziąłem udział w maratonie ŚLR :) Dziękuję także zawodnikom, z którymi się ścigałem, zwłaszcza chłopakom z którymi jechałem większość trasy. No i na koniec najważniejsze podziękowania dla Tomka Bali, który od początku sezonu czuwał nad moimi przygotowaniami, rozpisywał treningi i dużo podpowiadał. To dzięki niemu zrobiłem taki postęp i nie zamierzam na tym poprzestać, a już w sobotę debiut w Cyklokarpatach :) Ostatecznie zdecydowałem się na dystans Mega, oby okazał się to dobry wybór…