Tag: ŚLR

2012.09.23 – Kielce – ŚLR

Kielce to miejsce, w którym we wrześniu 2009 zaczęła się moja przygoda z ŚLR. Był to pierwszy poważny maraton, w którym wystartowałem i już wtedy stwierdziłem, że warto regularnie startować w świętokrzyskim cyklu. Nie licząc przygody w Daleszycach w 2010, tegoroczny sezon był moim powrotem na trasy Ligi a jego zakończenie w Kielcach miało być ukoronowaniem pierwszego sezonu po powrocie do ścigania. Jako, że forma pod koniec sezonu idzie do góry to liczyłem na dobry występ i chciałem spróbować zawalczyć o wyprzedzenie Karcera w klasyfikacji generalnej ŚLR.

Na wyścig jadę ze sprawdzoną ekipą: Luckiem, Qulą, Mrozem i U1. Wyjeżdżamy o 6:20 i jak zwykle dosyć wcześnie jesteśmy na miejscu, a tam oczywiście zimno jak w Kieleckiem ;) Pogoda nie nastraja zbyt dobrze, średnio chce mi się jechać, podobne nastroje daje się zaobserwować u wielu zawodników (na pewno wpływ na to ma także zmęczenie sezonem). Szybko podjeżdżam do sklepu po tradycyjną bułkę z bananem na drugie śniadanie. Słońce powoli wychodzi zza chmur, ale ciągle zimno. Nie chce mi się jak nigdy, przebieram się późno, w dodatku dopada mnie spalara jak na początku sezonu. Na rozgrzewkę wyjeżdżam 20 minut przed startem, do sektora wchodzę zupełnie nie rozgrzany, bo większość czasu stałem w kolejce do łazienki. Nie mogę się zdecydować co do stroju, w bluzie będzie za gorąco, w bezrękawniku za zimno. Jeśli chodzi o dół to patrzę po ludziach: szeroka gama spodenek, od krótkich, przez 3/4 aż po długie nogawki. Postanawiam nie ryzykować zdrowiem i wystartować na długo, chociaż zazwyczaj bardzo mi to zamula nogę.

Startujemy! Pierwsze metry i nie pamiętam już, że w ogóle nie chciało mi się jechać. Pierwszy podjazd, jeszcze na rozjazdówce i już żałuję, że jadę w nogawkach. Przód sektora idzie jak z procy, tym razem nawet nie próbuję ich gonić, jadę swoje żeby nie zapiec się na samym początku. Po trzech kilometrach i kamienistym zjeździe dwóch zawodników już pompuje koła, w tym Darek z MayDaya. Daje mi to do myślenia i zwracam szczególną uwagę na tor jazdy na zjazdach, ale nie oznacza to, że na nich zwalniam. Już na początku zauważam, że moje Rubeny mogłyby być odrobinę słabiej napompowane (jest 2,7), mimo to zjeżdża się w porządku i co chwilę kogoś wyprzedzam. Przed pierwszym strumykiem w pierwszej chwili automatycznie skręcam za gościem jadącym na objazd mostkiem, ale w ostatniej chwili zmieniam decyzję i jadę przez wodę. Na szczęście buty suche, ale przez moje zawahanie wyprzedza mnie trzech zawodników. Tuż za rzeczką odzyskuję pozycję, łapię izo na bufecie i pędzę goniąc pozostałych zawodników. Zaczynają się pierwsze poważne podjazdy, pamiętam je z 2009 roku. Tym razem wjeżdżam o niebo szybciej, jest mniej błota niż wtedy, w dodatku „noga podaje”. Co kilka minut doganiam kolejnych kolarzy. Na jednym z podjazdów przejeżdżamy przez maty z pomiarem czasu. Na moje pytanie, dostaję informację, że jestem trzydziesty. Całkiem nieźle, to dodaje mi skrzydeł :)

Dojeżdżam do stoku narciarskiego, rozkręcam mocno i ponad 60 km/h pędzę w dół. Nawrót 180 stopni i na młynku pod górę. Tym razem prędkość oscyluje w okolicach 8 km/h. Widzę przed sobą Andrzeja i Filipa z MayDaya, nie zaginam się jednak, żeby ich dojść za wszelką cenę na tym podjeździe. Jadę swoje a po prawej mam obraz kolarzy zjeżdżających ze stoku z zawrotną prędkością. Istny demotywator, dzieli nas co prawda ładnych kilka minut, ale przez kontakt wzrokowy czuć już ich oddech na plecach. Stok się kończy, widzę, że Karcer dopiero będzie zjeżdżał, odpalam całą naprzód i wjeżdżam w las. Gonię i jednocześnie uciekam. Na zjazdach dochodzi mnie zawodnik na fullu, ale pod górę mu uciekam, w końcu na tyle skutecznie, że ta przeplatanka kończy się na moją korzyść. Na długim podjeździe dopadam Andrzeja, który postanawia się wycofać. Wyjeżdżam z lasu, zjazd po polach i w końcu długa łąka, ją także pamiętam sprzed trzech lat. Otwarta przestrzeń, mocny wiatr, dochodzę grupkę z Filipem. Kawałek wiozę się na kole aż w końcu wyprzedzam, wjeżdżam na asfalt i rozkręcam do prawie 50 km/h. Kładę się na kierze i ciągnę wagon, wjeżdżamy na drugą pętlę. Pod górę odpuszczam i schodzę ze zmiany, nawet trochę zostaje, ale puszczam się ze zjazdu i ponownie wychodzę na czoło grupy, przejeżdżam przez rzeczkę i cisnę ile sił. Jedzie się świetnie, chłopaki stopniowo tracą. Na dłużej na kole zostaje tylko jeden zawodnik, ale i jego w końcu urywam. Zjazdy na drugiej pętli pokonuję zdecydowanie szybciej i pewniej. Amor robi robotę i wprost frunę w dół po nierównościach. Wyrabiam sobie dużą przewagę. Znowu stok, tym razem zjeżdżam jeszcze szybciej, licznik pokazuje 67,3 km/h, chyba nigdy nie miałem tyle w terenie :D

Podjazd po stoku masakra. Jest chyba minimalnie wolniej niż za pierwszym razem, ale tym razem nikogo przede mną nie ma i trudniej trzymać solidne tempo. W lesie znowu ogień, jadę jak w transie, zarówno z góry jak i pod górę jest zdecydowanie szybciej niż na pierwszej pętli. Dopiero po ostatnim podjeździe czuję, że niedługo zacznie brakować sił. Wjeżdżam na łąkę, na której wyprzedzam kolejnych dwóch zawodników, później asfalt i zostaje 7 km do mety. Kręcę mocno, żeby uciec rywalom na bezpieczną odległość, z moich wyliczeń wychodzi, że jadę na około 20 pozycji, zdecydowanie zamierzam ją utrzymać. Droga do mety zaczyna się jednak strasznie dłużyć. Nie wiadomo skąd wyrastają kolejne podjazdy. Dzielnie je podjeżdżam, coraz częściej wstając na pedały, m.in dlatego, że pozycja w siodle nie jest już zbyt komfortowa. „Jesień średniowiecza” to chyba najtrafniejsze określenie, które przychodzi mi do opisania stanu mojego tyłka. Co chwilę oglądam się za siebie patrząc gdzie są rywale, na szczęście nikogo nie widać aż do ostatniego kilometra do mety. Tam jest jednak z góry, więc cisnę ile sił i na metę wjeżdżam z czasem 2:58:38 jako 17! zawodnik open i 11 w kategorii.

Jestem przezadowolony, z przebiegu maratonu, świetnej trasy i pozycji na mecie. To chyba mój najlepszy maraton w tym sezonie, a może i najlepszy w życiu. Wystarczy napisać, że w tym roku na ŚLR zajmowałem kolejno miejsca 69, 34, 35, 33 i 36, więc różnica jest spora :) Cieszy także to, że przez cały maraton nie dałem się nikomu wyprzedzić i ciągle piąłem się w górę, to także rzadko spotykany scenariusz w moich tegorocznych występach w ŚLR. Mimo, że nie zabrałem na trasę magnezu, udało się uniknąć skurczy. No i dzięki świetnej, jak na moje obecne możliwości, postawie w ostatnim maratonie sezonu, rzutem na taśmę objechałem Karcera w generalce i skończyłem na 13 miejscu w Elicie. Jeśli chodzi o podsumowanie tegorocznej SLR to mogę spokojnie napisać, że jest to świetny cykl i z przyjemnością wystartuję w nim w przyszłym roku. Bardzo dobra organizacja przez cały sezon, ciekawe trasy (chociaż mam nadzieję, że najbardziej płaskie etapy zostaną zastąpione przez np. Bieliny) i świetna atmosfera sprawiają, że trudno mi wyobrazić sobie sezon bez Ligi. Na podsumowanie całego sezonu przyjdzie jeszcze czas po ostatnim Grand Prix Puław (13 października), a tymczasem zaczynam lekkie jesienne kręcenie, bardziej niż na budowanie formy nastawione na zabawę i miłe spędzanie czasu ze znajomymi z Rowerowego Lublina. Do zobaczenia na ustawkach!

2012.08.12 – Suchedniów – ŚLR

Mój piąty tegoroczny start w ŚLR przypadł na Suchedniów. Wstaję o 5:30, staję na wagę (61,2 kg, coś mnie mało) ubieram się i wsiadam do samochodu, do którego już wieczorem spakowałem rower i wszystkie graty. Jadę po Mroza na drugi koniec Miasta i o 6:15 jesteśmy już na wylotówce. Droga mija szybko, na miejsce dojeżdżamy ponad dwie godziny przed startem, chwilę po ekipie Dawida. Z czasem dojeżdżają kolejni znajomi, zaczynam czuć atmosferę wyścigu. Przygotowanie do startu mija bardzo spokojnie. Jest dosyć chłodno, robię długą rozgrzewkę, m.in. przejeżdżam ostatni kilometr trasy. Wjeżdżam do pierwszego sektora, jeszcze w bluzie i nogawkach, które ściągam tuż przed planowaną godziną startu.

Wyruszamy z kilkuminutowym opóźnieniem, więc jest mi trochę zimno, ale dzięki dosyć szybkiemu tempu na starcie szybko się rozgrzewam i wiem, że jazda w bezrękawniku to był jednak dobry pomysł. Przez większość asfaltu trzymam się w peletonie, dosyć wysoko i nieco z lewej, żeby nie dać się zamknąć. Z tyłu Tomek krzyczy do mnie, żeby przesunąć się do przodu, bo zaraz się zacznie ostra jazda. Chwilę później mnie wyprzedza, ja dalej spokojnie i dopiero tuż przed wjazdem w teren wyskakuję z lewej i dochodzę do czuba. W terenie jak to zwykle bywa, zbyt długo nie trzymam się z przodu, co nie oznacza, że spadam jakoś daleko. Jadę gdzieś pod koniec pierwszej grupy, kilka razy zostaję i doganiam, aż w końcu odpuszczam i postanawiam jechać swoim tempem, żeby się nie zajechać już na samym początku. Niewiele jednak z tego wychodzi, bo zaraz dopada do mnie Andrzej, któremu siadam na koło, a na zjeździe wyprzedzam i bezsensownie cisnę, próbując jednak złapać pierwszą grupę. Do tego momentu tętno chyba nie spada poniżej 190. Jadę z Andrzejem, po kilku kilometrach doganiamy Tomka, zaczyna się jednak błotny, techniczny odcinek i ja zostaję.

Przez kilka minut jadę sam, po czym wyprzedza mnie Darek. Jest sporo kolein, wysokich na kilkadziesiąt centymetrów, często podpieram się nogą, żeby nie wylądować w błocie. Gdy kończą się te odcinki przyspieszam. Na pierwszym punkcie kontrolnym dostaję informację, że jestem 34. W zasięgu wzroku mam chyba dwóch zawodników, których szybko wyprzedzam. Strome podjazdy dają mocno w kość, ale w porównaniu do odcinków błotnych jedzie się świetnie. Po ponad 20 km Polar odmawia posłuszeństwa i przestaje zliczać prędkość i dystans. Próbuję coś na to zaradzić, ale nie daję rady. Jadę więc kolejny maraton, w którym nie znam swojej prędkości ani nie wiem ile pozostało do mety. Super ;/ Dojeżdżam to epickiego podjazdu po łące, który zarówno fizycznie i psychologicznie daje mocno w kość. Oprócz długości i nachylenia, dużą trudnością są na nim „schodki”, które pojawiają się co kilkanaście metrów i wymagają przyspieszenia, żeby je pokonać. Później całkiem przyjemny zjazd, na początku także po trawie. Na jednym z dalszych podjazdów, po kamienistej, szerokiej drodze dogania mnie Tomek, który wcześniej złapał gumę. Wspinam się tuż za nim, po czym na zjeździe przyspieszam i wyprzedzam jego oraz kolejnego zawodnika. Znowu się zjeżdżamy i na kolejnym podjeździe wyprzedzamy następnych zawodników, dochodzimy Bartka. Z tego co liczę, jadę 27 open. Tomek w końcu odjeżdża, widać, że noga mu dziś szczególnie dobrze podaje. Ja długi odcinek jadę z Bartkiem, który narzuca mocne tempo, kilka razy zostaję, ale udaje mi się go doganiać.

Dojeżdżamy do najtrudniejszego na trasie zjazdu, koło Kamienia Michniowskiego, który będę pokonywał już drugi raz. Odcinek, który go poprzedza jest bardzo ciekawy i techniczny, ale nie sprawia mi problemów. Na zjeździe za pierwszym razem sprowadzałem środek i końcówkę, tym razem zjeżdżam i końcówkę. Ciągle trzymam się za Bartkiem, który zjeżdża bardzo szybko, ale udaje mi się dotrzymywać mu koła. Niestety po kilku kolejnych podjazdach Bartek krzyczy do mnie z tyłu, że odpuszcza. Zostaję sam, a sił coraz mniej. Co jakiś czas widzę w oddali za mną kolejnych zawodników, ale jeszcze długo mnie nie mogą dojść. Tuż przed drugą pętlą na morderczej łące oglądam się za siebie i widzę za mną czterech zawodników. Wśród nich Cytryna, Karcer i Filip. O ile za pierwszym razem pokonałem łąkę bez większych problemów, tak tym razem każdy „schodek” to prawdziwa walka o utrzymanie się na rowerze. Chłopaki mnie wyprzedzają, ale na jednym z „załamań” także nie dają rady. Schodzimy wszyscy, a gdy z powrotem wsiadamy na rowery widzę jak tyłki chłopaków stają się coraz mniejsze i mniejsze, aż w końcu znikają. Podobnie jest z moimi siłami, ale jakoś staram się jechać. Około 33 km do mety przeżywam szok. Chwilę przed bufetem dogania mnie Kaśka Galewicz. Jadę za nią, ale muszę zatankować bidon na bufecie. Mimo wzorowej obsługi (śmiało mogę ją porównać do tankowania w F1) tracę dystans, Kaśka odjeżdża i jeszcze tylko przez chwilę widzą ją gdzieś między drzewami.

Druga pętla niesamowicie się dłuży. Pamiętam, że odcinek koło kamienia mamy jechać trzy razy, ale nie ma go tak długo, że w końcu uznaję, że coś mi się pomyliło. Gdy wydaje mi się, że do mety pozostało już tylko kilka kilometrów widzę znajomy odcinek i już wiem, że najtrudniejszy zjazd na trasie jednak przede mną. Początek i końcówkę znowu zjeżdżam, ale podczas schodzenia środkowego odcinka wyprzedza mnie trzech gości. Jednego później doganiam, ale pierwszy dwaj są za szybcy. Meta już coraz bliżej, mijam ostatni bufet i wjeżdżam na drogę prowadzącą prosto do mety, przede mną ostatnie 10 kilometrów. Kilkadziesiąt metrów za mną kolejny zawodnik. Nie mam zamiaru tracić kolejnych pozycji na trasie i spadać gdzieś na 40 miejsce. W myślach powtarzam, że miejsce, na którym jadę należy się właśnie mnie i mobilizuję ostatnie siły. Co chwilę spoglądam za siebie. Na szutrowej drodze wzdłuż torów przyspieszam ile sił w nogach, patrzę do tyłu i wiem, że powinno się udać. W końcu przejeżdżam pod mostem kolejowym i wiem, że do mety pozostał kilometr. Wiem, że nie dam się już wyprzedzić, jadę odważnie i z czasem 4:41.18 przekraczam metę 36 Open i 20 w Elicie. Czas prawie identyczny jak w Daleszycach. Całe szczęście, że to jedyne podobieństwo do tamtego maratonu a miejsce open i w kategorii jest podobne do tego w Sandomierzu, Sielpii i Zagnańsku. Szału nie ma, ale tragedii także.

To, że był to bardzo wymagający maraton pokazuje także moja waga, która po powrocie do domu wskazała tyle samo, co przed wyścigiem, ale już dzień później jeden kilogram się gdzieś zgubił ;) Mam nadzieję, że ok 4500 kcal, które spaliłem, szybko wróci na swoje miejsce. Jeśli zaś chodzi o podsumowanie maratonu od strony organizacyjnej to trasa świetna (mimo błota, którego nie lubię, ale jak na pogodę raczej nie mogło być lepiej), oznakowanie bardzo dobre, start prawie punktualny, atmosfera i postawa organizatorów jak zwykle świetna. Mam niewielkie zastrzeżenia jedynie co do zielonych bananów i rozmieszczenia bufetów, które były w szybkich miejscach i nieco za bardzo z boku i po zewnętrznej (zwłaszcza ten na końcu rundy, wymuszało to podjechanie do nich i uniemożliwiało złapanie banana/batona w locie). Pomarańcze, ciastka i makaron na mecie to już klasyka – Lubię to! Duży plus należy się także za zaplecze sanitarne – kilka łazienek a do tego prysznice to coś, co zdecydowanie ułatwia przygotowanie do startu i późniejsze ogarnięcie się po nim. Fajnie jak by tak było za każdym razem. Do zobaczenia w Kielcach!

2012.07.22 – Zagnańsk – ŚLR

Od weekendu w Sielpi minął ponad miesiąc i zniecierpliwiony jechałem na kolejny maraton ŚLR w Zagnańsku. Zniecierpliwieniu towarzyszyła ciekawość tego w jakiej jestem formie. Od kilku tygodni właściwie w ogóle nie trenowałem, ale wyniki ostatnich wyścigów pozwalały z umiarkowanym optymizmem podchodzić do maratonu w Zagnańsku i dać mi wiarę, że jestem w stanie przejechać Mastera i nie umrzeć na mecie. Z drugiej strony, startowałem głównie w lokalnych wyścigach XC, a to zupełnie inna bajka, dużo krótsza ;)

Do Zagnańska jedzie dosyć duża ekipa z Lublina, w tym siedem osób z Rowerowego Lublina. Ode mnie wyjeżdżamy o 6. (dobrze mieszkać przy wylocie na Kielce, można sobie pospać te kilka minut dłużej :D). W aucie Lucek, Qula, u1, Mrozo i ja, za autem przyczepka z rowerami, przed autem 190km do Zagnańska. W wesołym samochodzie czas mija szybko i po 9 jesteśmy na miejscu. Mimo, że nie muszę to i tak udaję się z chłopakami do biura zawodów przywitać się z organizatorami. Humor mi wybitnie dopisuje, godzinę przed startem zjadam późne śniadanie i leniwie przygotowuję się do wyścigu. Na rozgrzewkę wyjeżdżam dosyć późno, bo 20 minut przed startem. Wjazd do sektora, końcowe odliczanie i startujemy. Po trzech obrotach korby słyszę jeszcze tylko krzyk Lucka: „Grzesiu, nie ma lipy!”. To kontynuacja żartów z podróży i parkingu, więc automatycznie morda mi się cieszy i pozytywnie nastawiony zaczynam wyścig.

Na początku spokojnie, długi odcinek asfaltu, trzymam się nieco z tyłu i nie za bardzo mam ciśnienie żeby pchać się do przodu. Skręcamy w lewo, zaczyna się pierwszy, w miarę lekki podjazd. Peleton dalej jedzie raczej cały, tempo spokojne, ja przeskakuję stopniowo do przodu. Na szutrze jestem już w czołowej 10-15. Tempo mi się podoba, będę mógł się spokojnie rozgrzać i wdrożyć w wyścig. Powoli się rozpędzamy, ale póki co wyścig przypomina bardziej kabaret. Najpierw jeden z zawodników zalicza piękny lot, którego nie powstydziłby się nawet Małysz. Przy prędkości 30-40km/h przelatuje przez kierę, wpada do rowu, ale w taki sposób, że od razu ląduje na proste nogi i wydaje się być gotowy do jazdy. W pierwszej chwili masakra, ale widząc jego telemark o mało co nie pękam ze śmiechu. Jedziemy dalej i widzę, że komuś w zboże lecą narzędzia. „Biedak” myślę, lecz po chwili, ktoś uświadamia mi, że zostałem pozbawiony nowiutkiej dętki i kluczy. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, rower w kilka sekund odchudza się o 300 gramów :D Gdyby to był jakiś późniejszy fragment wyścigu to może i bym się zatrzymał, ale szkoda było tracić kontakt z czołówką i gonić już na pierwszych kilometrach. Zatem jedziemy dalej, zaczyna się błoto i kałuże, jest ślisko, tył mi czasem tańczy, ale się nie daję. Pech za to dopada gościa o nicku Punktxtr, który ryje centralnie w błotną kałużę. Mocno po hamplach i jakoś obywa się bez efektu domina. Gość szybko dochodzi czołówkę, ale do końca wyścigu jedzie z darmową błotną maseczką na całym ciele. W międzyczasie rzucam jeszcze do Andrzeja z MayDaya, że jak na kreskę dojdzie grupa to go będę rozprowadzał. Widać, że tekst robi wrażenie, bo na twarzach kilku gości pojawia się dodatkowy banan.

Pędzimy dalej dużą grupą, zaczyna się w końcu trochę bardziej wymagający teren, szybki zjazd po koleinach, trochę piachu. Stawka się rozciąga, momentami trochę zostaję, ale szybko dociągam do głównej grupy i jadę za Andrzejem, Darkiem i Bartkiem. Wjeżdżamy w las, trochę trawy trochę błota, jest coraz bardziej technicznie i ciągle szybko. Aż nagle to ja ryję pięknego klina w glebie i kabaret definitywnie się kończy. Czołówka odjeżdża, ja podnoszę swoje szczątki z błota i pierwszą myślą na temat zaistniałej sytuacji jest ewakuacja najkrótszą możliwą drogą do miasteczka kolarskiego. Kilka metrów za mną leży kolejny zawodnik, wymieniamy wrażenia, przy okazji pyta mnie czy znalazłem klucze i w razie czego oferuje swoje :D Ja oceniam zniszczenia. Podobnie jak w Sandomierzu upadłem na prawy bark. Jednak najbardziej czuję stłuczone biodro i nogi. Oglądam rower: oprócz pionowo sterczącego prawego roga wszystko jest ok. Wsiadam na rower i przez chwilę toczę się powoli, jakoś da się jechać. Mijają mnie kolejni zawodnicy, m.in Kaśka Galewicz. W tym momencie zdaję sobie sprawę z tego, że właściwie to nic mi nie jest i załączam pełną moc :D Szybko dochodzę dwóch zawodników i zawodniczkę. Na zjeździe chłopaki trochę się „trzepią”, ale nie za bardzo mam jeszcze chęci do wyprzedzania, więc kawałek jadę za całą trójką. W końcu Kaśka ich wyprzedza i zaczyna uciekać. Gdy robi się bezpieczniej  i ja przechodzę do przodu, na szybkim zjeździe wyprzedzam Kaśkę, i gonię kolejnych ludzi. Na jednym z łagodnych podjazdów w lesie tracę równowagę na prostej drodze i podpieram się. Ponownie liderka wśród kobiet mnie wyprzedza. Przed przejazdem pod kamieniem odzyskuję pozycję, łykam jeszcze kilku gości i ścigam kolejnych.

Przed pierwszym bufetem widzę dwóch kolarzy, którzy jak mi się wydaje zajeżdżają do stolika na „poczęstunek”. Ja nie mam takiej potrzeby, więc pędzę asfaltem. Ale nie ma lekko, zbyt cwany chciałem być, okazuje się, że trasa skręca tam, gdzie pojechali chłopaki przede mną. Ktoś z obsługi krzyczy za mną groźnym tonem. Odpowiadam z uśmiechem, żeby mnie dodatkowo nie opieprzał, skoro sam sobie zrobiłem źle :D Przez ten manewr tracę kilkanaście sekund, ale w końcu na podjeździe doganiam i wyprzedzam. Robi się coraz trudniej, ale póki co cieszę się z tego. Zjadam banana i jadę swoje. Siadam na kole i wiozę się za szybkim zawodnikiem po szutrowej drodze. Po chwili dochodzimy kolejną grupę. W pociągu jedzie się dobrze, daję długą i mocną zmianę, po której ledwo żyję. Mimo to zostajemy we dwóch, reszta póki co odpada. Długie szutrowe podjazdy wjeżdżam na zagięciu, ale na piekielnie  szybkich zjazdach wychodzę na prowadzenie, mam wrażenie, że jestem na nich szybszy od towarzysza, poza tym tak czuję się bezpieczniej. W końcu strzelam, ale i tak póki co jest nieźle. Długi odcinek jadę solo. Jeszcze przed drugim bufetem wciągam żela. Skutek zerowy, więc jego zakup to był kiepski interes. Za drugim bufetem widzę pościg z tyłu. Mimo to długi czas się nie daję. Mijam jakiegoś dziadka, który liczy ludzi i krzyczy, że jestem 29 open. Wow, jest całkiem nieźle, ale wiem, że najlepsze momenty wyścigu mam już za sobą. Zawodnik za mną momentami jest naprawdę blisko, ale kilka razy mu uciekam. W końcu mnie dopada, siadam na koło, bardzo długo jedziemy razem.

Zaczynają się odcinki przez jeżyny, muldy i tym podobne upierdliwe elementy. Średnio mi to przypada do gustu, ale nie puszczam koła. Po kolejnych kilku kilometrach dochodzi nas pociąg z Kaśką Galewicz. Jest długi i wyboisty podjazd w lesie, przypomina mi się Przesieka (oczywiście wszystko z zachowaniem odpowiednich proporcji). Kobita jest najmocniejsza i zaczyna budować przewagę. Jedziemy w kilkumetrowych odstępach. Przednia przerzutka odmawia wrzucenia najmniejszej tarczy, mięśnie odmawiają posłuszeństwa, jestem bliski skurczów, jest źle. Stopniowo tracę dystans a nie mam nawet jak wyciągnąć magnezu. Grupa odjeżdża, dogania mnie kolejny zawodnik, wiozę się za nim długo, bo jedzie dosyć spokojnym tempem. Krzaczory ogromne, sam chyba miałbym problem ze znalezieniem ścieżki (oczywiście trasa oznaczona ok, ale po prostu „nie zjeżdżona”). Dochodzimy człowieka przed nami i jedziemy we trójkę. Ciągle wyboje, w końcu wyciągam fiolkę z magnezem i jakoś udaje mi się ją otworzyć i wypić. Przed nami bardzo długi, szutrowy podjazd. Widzę przed sobą kilkoro zawodników i próbuję ich gonić, jednocześnie próbując zgubić coraz większy ogon. Udaje się, tuż przed szczytem łapię ostatniego gościa i jest to moja ostatnia zmiana pozycji w tym wyścigu. Później szybko w dół po szutrze i dalej po asfalcie, dwa kilometry do mety, oglądam się za siebie, przewaga jest bezpieczna, kręcę mocno, krótki odcinek terenu, ostatnia prosta i z czasem 3:38:32 wpadam na metę 33. Open i 17. w Elicie.

Uczucia mam bardzo mieszane. Z jednej strony udaje się zająć najlepsze miejsce w tegorocznym sezonie ŚLR, z drugiej strony ostatnie 20km jechałem już na oparach. W dodatku drugi raz w tym sezonie objechała mnie kobieta. Niby nic wielkiego, ale jednak nie jest to powód do dumy. Oprócz miejsca na mecie, do pozytywów tego startu z pewnością zaliczę to, że po raz kolejny udawało mi się walczyć i nie odpuszczać. Kilka razy solidnie się zagiąłem i chyba tylko siłą woli trzymałem koło i wjeżdżałem pod górę. Oby co najmniej tak samo dobrze było pod tym względem na kolejnym maratonie. Co do samej organizacji ŚLR to po raz kolejny z ręką na sercu chwalę organizatorów. Świetna organizacja, na którą składała się bardzo dobrze oznaczona trasa, dobre bufety i tradycyjnie wyborny makaron na mecie. Jedyny minus według mnie to przedłużająca się dekoracja. A chyba zacznę się przyzwyczajać do zostawania na nią, bo Patrycja z Rowerowego Lublina, która debiutowała w ŚLR oczywiście znowu wskoczyła na podium, zajmując drugie miejsce w Elicie kobiet :) Gratulacje! Co do poprowadzenia trasy, do której jak zwykle wiele ludzi ma zastrzeżenia to powiem tak: mimo, ze może nie tak górzyście jak na najbardziej wymagających maratonach z tego cyklu to i tak można się było mocno zmachać, poza tym wszyscy mieli tak samo, więc wygrał i tak najlepszy.

Teraz, ciekaw swojej postawy na trasie z dużo większymi przewyższeniami, czekam już na Suchedniów. Sam nie wiem czy będzie to dla mnie przewaga, czy jednak biorąc pod uwagę słabszą niż zwykle wytrzymałość, będzie to strata. W końcu mniejsza liczba odcinków, na którym można odpocząć na kole, może sprawić, że wystrzelam się jeszcze szybciej i zamiast o sensowne miejsce będę walczył o ukończenie. Póki co największym zmartwieniem jest dla mnie stan barku. Na mecie, gdy byłem w szoku, wydawało się nawet, że jest lepiej niż przed upadkiem. Niestety teraz łapę podnoszę z wielkim bólem i oprócz jazdy na rowerze nie nadaję się ona zbytnio do życia. Na szczęście pozostałe obrażenia nie są tak poważne i gdyby nie strupy to pewnie bym już o nich zapomniał :)

2012.06.16-17 – Sielpia – ŚLR

Kolejny start w tym sezonie to dwudniowy etap ŚLR w Sielpi. Powrót na trasy Świętokrzyskiej Ligi Rowerowej, po opuszczeniu maratonu w Nowinach, to przede wszystkim chrzest bojowy nowo złożonego roweru. W piątek wieczorem, razem z Pawłem, przystąpiłem do składania do kupy wszystkich części. Wiedziałem, że taka akcja dzień przed wyścigiem to nie jest dobry pomysł, ale sytuacja wymusiła to rozwiązanie, wcześniej się nie dało i tyle. Nie spodziewałem się jedynie, że wyjedziemy z serwisu aż o 3 w nocy.

Z Lublina wystartowałem z Pawłem i Sebastianem ok. 7:30. Dosyć późno, ale pierwsi zawodnicy na sobotniej czasówce mieli wyruszyć o 12, więc obyło się bez jakiejś specjalnej nerwówki. Po dojeździe na miejsce okazało się zresztą, że w miasteczku sportowym wyjątkowo piknikowa, wręcz leniwa atmosfera. Przygotowania do startu niestety średnio profesjonalne, gdyby nie wcześnie otwarty bufet to jechałbym na głodnego, rozgrzewka też niemrawa, ogólnie rzecz biorąc klimat wakacyjnego miasteczka bardzo się udzielił i jakoś dużo mniej niż zwykle przejmowałem się wyścigiem. No i wyszedł pierwszy mankament roweru: amortyzator nie zawsze się odblokowuje, postanawiam zatem jechać całą czasówkę bez blokady.

Startowaliśmy co 30 sekund, z Lublinian wyruszałem ostatni, więc podczas rozgrzewki dopingowałem chłopaków jadących przede mną. Mimo, że już kilka minut przed moim startem kręciłem się w okolicy to trochę się zagapiłem i mało brakowało a spóźniłbym się na swoją próbę. Widząc, że nikt nie stoi na starcie podjechałem pod linię, spokojnie się zameldowałem i oczywiście okazało się, że teraz moja kolej i za 15 sekund jadę. Pełen luz, końcowe odliczanie i ogień!

Wyruszam ostro, amor trochę pompuje na twardym, ale po rozpędzeniu już nie stanowi to problemu. Trasa łatwa, jadę mocno, po chwili doganiam dziewczynę, która startowała przede mną, później chyba jeszcze jedną osobę. I nagle czuję, że sztyca się zapada. Muszę się zatrzymać, próbuję jakoś naprawić te rzecz, kręcę szybkozamykaczem, ale śruba jest zbyt słabo ściśnięta i nic to nie daje. Mija mnie kilku zawodników, w końcu ktoś pożycza mi klucze, dokręcam zacisk i ruszam w pogoń. Doganiam kolegę, który pożyczył mi klucze, oddaję w locie, dziękuję i cisnę dalej. Doganiam kolejnych zawodników, jestem zły na siebie, na rower, wiem, że straciłem dużo, ale staram się walczyć o każdą sekundę i każdą pozycję w końcowym rozrachunku.

Trasa łatwa, płaska, trochę piachu, ale idzie wszystko przejechać. W końcu dojeżdżam do jedynej na trasie poważnej przeszkody: krótki, stromy podjazd i techniczny zjazd po kamieniach. Nie zdążam zredukować i końcówkę podjazdu walę z buta. Nie ryzykuję zjazdu po kamieniach i sprowadzam rower. Mknę szybko do mety, ale staram się oszczędzić trochę sił na końcówkę. Ku mojemu zdziwieniu nagle widzę znajome tereny i technicznych kierujących do mety. To już? Cisnę końcówkę ile wlezie i wpadam na metę. Spodziewałem się, że będzie dużo dłużej. Czas 1:09:30, 89 miejsce open i 37 w Elicie. Przez historię ze sztycą straciłem ok. 30 pozycji i jestem bardzo niezadowolony, tym bardziej, że to mój błąd i powinienem był go uniknąć. Jeszcze raz odradzam składanie roweru tuż przed startem.

Ciąg dalszy w sobotę to spacer na plażę, kwaterunek, kolacja oraz oczywiście przygotowania do meczu Polska – Czechy. Mimo, że średnio mnie on obchodzi, ulegam zbiorowemu szałowi i biorę udział we wspólnym oglądaniu. Na terenie obozu mieliśmy dwie „strefy kibica” – w obu telewizory były wystawione na balkonach a kibice gromadzili się przed tymi balkonami. Po jednej połowie w każdej strefie, z tym, że o ile pierwszą nawet obejrzałem to na drugiej więcej było przysypiania ;) Co do wyniku to cóż, piłka nożna to bardzo trudny sport, nawet najsłabszy piłkarz jest wciąż wielkim sportowcem hehe.

W niedzielę wstaję rano, wyspany jak nigdy przed maratonem. Śniadanie na stołówce, podobnie jak kolacja, niezbyt kolarskie, w dodatku zbyt wczesne, więc ponownie start nieco na pusto. Ale w Sielpi w końcu jadę z pierwszego sektora, w dodatku ustawiłem się z chłopakami prawie na samym przodzie, więc jest bardzo pro ;) Ruszamy punktualnie. Od samego początku ogień, szybki wjazd do lasu, ale podłoże dosyć twarde, więc prędkość ciągle duża. Tym razem na rozjazdówce wyprzedza mnie trochę osób, w końcu łapię się na koło Andrzejowi z Inżynierii i dobrych kilka minut jadę za nim. Po chwili słyszę soczyste k… i widzę jak Andrzej się zatrzymuje. Okazało się, że nie wytrzymała tylna przerzutka i wyścig się dla niego skończył. Jak to później żartobliwie, skomentował Tomek: „Może w końcu przerzuci się na Srama”.

Cisnę dalej mocno, robi się mała grupka i z czasem coraz większy piach. Dalej jednak płasko. Jeszcze przed pierwszym bufetem dogania mnie Karcer i na asfalcie daje bardzo mocną zmianę. Od razu siadam na koło i wiozę się aż do wjazdu w las.  Tam kilka osób wbija się między nas po czym grzęzną w piachu. Lipa, ja też muszę zejść, podobnie jednak prowadzący Seba. Całą grupą prowadzimy rowery przez kilkanaście metrów, po czym łapiemy trochę twardego i zaczynamy znowu kręcić. Robią się małe odstępy, ale niweluję je przed ogromnym nasypem. Tam całą grupą podprowadzamy rowery. Po grani także nie jedziemy, gdyż po obu stronach przepaść. Na końcu bardzo stromy zjazd. Większą część sprowadzam, co także nie jest takie łatwe, a końcówkę zjeżdżam z tyłkiem za siodełkiem i tuż nad tylnym kołem. Właśnie w takich momentach docenia się rower, ja ze swojego jestem bardzo zadowolony, rama i amor to były strzały w dziesiątkę! Dalej odcinek leśny i na asfalt wjeżdżam razem z jakimś gościem na Meridzie, z którym już do końca wyścigu będziemy się zjeżdżać. Ciągnie mocno pod górę, ja się zaginam, siedzę na kole i nie puszczam. Wyprzedzamy kilka osób, cieszę się, że dałem radę i nie straciłem na podjeździe.

Na pierwszym bufecie łapię tylko banana i batona i cisnę dalej sam. Jedzie mi się świetnie, bardzo szybki odcinek i po bufecie sił jakby więcej. Dojeżdżam do rzeczki, z roweru niestety schodzę dopiero w połowie i kilka metrów go przenoszę, wody jest po kolana. Szkoda, że nie zsiadłem wcześniej, zostałoby trochę smaru, zwłaszcza, że za chwilę robi się piaszczyście. Jadę dalej, ale już nie tak szybko jak do rzeczki. Zjeżdżam się z kolejnymi kolarzami. Tym razem, nie tylko jak to zazwyczaj w tej części wyścigu, jestem wyprzedzany, ale także i ja wyprzedzam. Wyprzedza mnie jakiś szybki zawodnik, siadam mu na koło i wiozę się kilka kilometrów. Na drugim bufecie zatrzymuję się, uzupełniam szybko bidon i biorę banany i batony.

Na kolejnym odcinku znowu dojeżdża do mnie dwóch kolarzy, m.in znowu kolega na Meridzie, a ja znowu siadam mu na koło. Jedziemy kilka kilometrów, dojeżdżamy do drzewa leżącego w poprzek drogi, przenosimy rowery i wtedy ni stąd ni zowąd łapie mnie skurcz. Reaguję natychmiastowym krzykiem a kolega na Meridzie reaguje natychmiastowym podaniem fiolki z magnezem. Dzięki wielkie! Wypijam i od razu wsiadam na rower. Chłopaków mam jeszcze w zasięgu wzroku i staram się dogonić, ale są dla mnie za szybcy.

Końcowe kilometry to wyprzedzanie zawodników z dystansu Fan a później także Family. Już na asfalcie mijam m.in. Tomka z rodzinką (niestety słabo się rano czuł i postanowił odpuścić Master). Przede mną nie widzę nikogo, za mną bezpiecznie, więc ze spokojem, ale dalej dosyć mocno kręcąc korbą, wjeżdżam na metę na 35 pozycji Open (20 w Elicie) z czasem 3:19:01. Trzy minuty za Sebastianem i niecałe dwie za Darkiem z MayDaya. Jestem umiarkowanie zadowolony, bo miejsce jest w miarę przyzwoite, rower dał radę (amor robi robotę!) a mi udało się podjąć na trasie walkę :) Niestety miejsce dalej jest kiepskie i czeka mnie dużo pracy żeby przyjeżdżać wyżej.

Podsumowując maraton w Sielpii można mieć mieszane uczucia co do trasy. Z jednej strony płasko i nudno, z drugiej wcale nie tak łatwo jakby się mogło wydawać, gdyż piachy zrobiły swoje i kto chciał, zostawił tam sporo zdrowia. Poza tym organizacja, jak zwykle w tym roku na ŚLR, wzorowa. Świetna atmosfera w miasteczku kolarskim, przemiła obsługa, punktualność, dobre bufety i nieźle oznaczona trasa sprawiają, że zdecydowanie chce się wracać na maratony ŚLR. Ogromne brawa dla Maziego i Mirry oraz pozostałych organizatorów za profesjonalne podejście. Mimo, ze w Lublinie równolegle była rozgrywana Mazovia to ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, w którym maratonie startować. Cieszę się także ze złożenia nowego roweru, który mam nadzieję będzie mi służył długo i udanie. Póki co jestem bardzo zadowolony.

Na koniec ogromne podziękowania kieruję w stronę Pawła Kulpy z Centrali Rowerowej, który bardzo przyczynił się do powstania mojego ściagacza. Rady odnośnie do doboru komponentów, jak zwykle niezawodne zaplecenie i przygotowanie kół, doprowadzenie do ładu uszkodzonej ramy oraz pozawieszanie na niej wszystkich części to jego ogromny wkład w to, żebym na wyścigach zajmował coraz lepsze miejsca. Taki mechanik to skarb. Kolejny test Canyona w niedzielę na Maratonie Kresowym w Chełmie. Będzie ostro!