Tag: Uphill Race

2022.08.21 – Karpacz – Uphill Race Śnieżka

Uphill Race Śnieżka to wyścig, na który czekałem cały rok. Z optymizmem patrzyłem na start gdyż w ostatnich tygodniach forma szła w górę i noga była całkiem dobra.  Dwa tygodnie przed wyścigiem zrobiłem sobie bardzo obfity w kilometraż i przewyższenia tydzień, po którym czułem się trochę zajechany, więc kilka dni poprzedzających uphill to były już tylko lekkie przejażdżki.

Trudno było powiedzieć czy zdążyłem z odświeżeniem nogi, więc przed wyścigiem towarzyszyła mi spora niepewność. Optymistycznie nie nastrajały też prognozy pogody, które zapowiadały deszcz, a to nie jest moja pogoda.

W dzień wyścigu czarny scenariusz pogodowy niestety się potwierdził. Od rana padało i nie było co liczyć, że podczas wyścigu się to zmieni. Nasmarowałem nogi maścią rozgrzewającą, założyłem kombinezon przełajowy z długim rękawem, rękawiczki z membraną i pojechałem zawieźć do biura rzeczy do odebrania na górze, po wyścigu. Padało na tyle, że zrezygnowałem z rozgrzewki i wróciłem na chwilę do hotelu żeby nie marznąć. Poważnie rozważałem wycofanie się, bo wizja hipotermii i odmrożenia sobie rąk nie była optymistyczna, ale ostatecznie zdecydowałem się nie odpuszczać bez walki. Kilka minut przed startem wjechałem do sektora, rower oparłem o bandę w drugiej linii i szybko uciekłem gdzieś pod dach.

Chwilę przed godziną zero wracam do sektora, deszcz ciągle pada, jest zimno. Zastanawiam się czy zdjąć kurtkę przeciwdeszczową, ale ostatecznie wybieram ryzyko lekkiego zagotowania się niż zmarznięcia. Startujemy, w końcu jest szansa się trochę rozgrzać. Dosyć szybko wyjeżdżam na czoło peletonu, jest mi tak zimno, że potrzebuję trochę pociągnąć z przodu żeby się dogrzać, a poza tym prowadząc nie zbieram na siebie wody spod kół. Jadę tak przez cały odcinek asfaltowy. Pozornie jest to nieco zbędna utrata sił, ale z drugiej strony nie forsuję tempa i nie biorę na siebie oprysku spod kół, więc generalnie wychodzi na plus. Po skręcie na bruk prowadzący do świątyni Wang jadę chwilę chodnikiem, oszczędzając energię, ale to są ostatnie chwile na prowadzeniu. Siedmiu zawodników mnie wyprzedza, a ja jadę swoim równym tempem tuż za tą grupką, ze sporą przewagą nad resztą.

Organizm jest już dosyć dobrze rozgrzany i jedzie mi się w miarę komfortowo, rozważam nawet zdjęcie kurtki. Pojawia się niestety inny problem. Przed startem zobaczyłem mleko na ściankach opon i postanowiłem dla pewności trochę dopompować Była to chyba zbyt pochopna decyzja, bo telepie mną straszliwie i trudno przez to jechać płynnie. Zbliżam się ciągle do siódmego zawodnika, a z tyłu mam coraz większą przewagę i biję się z myślami czy zatrzymać się i upuścić powietrza. W końcu mniej więcej w połowie wyścigu pękam, staję i upuszczam, ale tylko w tylnym kole. Kilkaset metrów później zatrzymuję się ponownie i koryguję przód. Strata się zwiększyła, przewaga zmniejszyła, ale w końcu energia nie będzie szła w powietrze a prosto w napęd.

Na punkcie pomiaru czasu przy Strzesze Akademickiej jestem ósmy (czas 36:23), rok temu byłem tam ponad minutę szybszy, a dwa lata temu, gdy wjechałem najszybciej miałem tam czas 35:05. Zważywszy, że dwa razy musiałem się zatrzymać to czas jest dobry! Ponownie odrabiam straty do siódmego miejsca, noga kręci dobrze, nie rwę tempa, wiem, że w końcu wyprzedzę zawodnika, jadącego bezpośrednio przede mną i bardziej skupiam się na złamaniu godziny. Teren robi się coraz bardziej odkryty, a to oznacza, że zaczyna wiać coraz mocniej i to niestety już drugi rok z rzędu prosto w twarz. Ciągle w głowie przeliczam prognozowany czas i szanse na wypełnienie założenia czasowego są coraz mniejsze. Od Rozdroża koło Spalonej Strażnicy podjazd nieco się wypłaszcza, jak co roku w tym miejscu staram się trochę nadgonić. Deszcz przestaje padać.

Dojeżdżam do zjazdu w kierunku Domu Śląskiego, od którego jest około 1,7km do mety. To ważny odcinek z punktu widzenia dobrego czasu na mecie. Nie można się na nim obijać, trzeba dokręcać na maksa. Mam 32 zęby na przedniej zębatce i to jest zdecydowanie za mało, za rok na pewno założę 36, bo pod górę mam spory zapas na kasecie. Mimo zbyt wolnego przełożenia zjazd idzie płynnie, chociaż ta nutka niepewności gdy leci się w dół po bruku w okolicach 50km/h na sztywnym, chińskim widelcu jednak jest ;) Za Domem Śląskim wskakuję na siódme miejsce. Perspektywa zejścia poniżej godziny wygląda obiecująco. Podjazd Drogą Jubileuszową jest trudny technicznie, bo przestrzenie między głazami, tworzącymi nawierzchnię są spore. Mając to na uwadze uważam, że moje opony 1,95 to optymalna szerokość do uzyskania dobrego wyniku. Oczywiście na cieńszych też się da wjechać, ale chociażby ryzyko rozcięcia bocznej ścianki byłoby zbyt duże.

O ile odcinek Drogi Jubileuszowej na północ od szczytu jedzie się nawet przyjemnie, bo góra dobrze osłania od wiatru tak po wschodniej stronie jest prawdziwy armagedon. Wieje tutaj niemiłosiernie, w dodatku prosto w twarz. Oprócz naduszania na pedały trzeba się skupiać na mocnym trzymaniu kiery żeby nie spaść z roweru. Na ostrym zakręcie 200m przed metą wieje tak mocno, że mam problem ze zmianą kierunku jazdy. Teraz droga do mety jest już bardzo stroma, ale czas mam pod kontrolą i po 59 minutach i 49 sekundach przecinam linię mety. Jestem zmęczony i na samą myśl o zjeździe jest mi zimno. W poprzednich latach pogoda była dużo lepsza i można było pozwolić sobie na pamiątkową sesję zdjęciową, ale tym razem jedyne o czym myślę to jak najszybciej zjechać 1700m do schroniska i przebrać się w ciepłe ciuchy. Sugestia osoby rozdającej medale żebym jechał od razu na dół mówi sama za siebie, raczej dobrze nie wyglądałem ;)

O zjeżdżaniu, przynajmniej na początku, nie ma jednak mowy. Jest stromo i ślisko, decyduję, że te najstromsze 200m sprowadzę. Jest jednak pewien mały problem – jestem w butach szosowych… Wygląda na to, że dostanie się na górę, w porównaniu do ostrożnego stawiania każdego kroku, było dziecinnie łatwe. Po pięciu minutach schodzenia stwierdzam, że w końcu trzeba skorzystać z tego, że mam rower i zacząć zjeżdżać. Gdy już stoję okrakiem nad ramą okazuje się, że nic z tego nie będzie. W przednim kole nie ma powietrza. Czeka mnie jeszcze 1500m spaceru w butach szosowych po śliskiej kostce i w niskiej temperaturze, w dodatku przy szalejącym wietrze. Gdy schodzę w dół i szczękam zębami mijam ludzi, którzy dopiero jadą na górę. Trochę mi ich żal, ale jak na nich patrzę to mają chyba podobne odczucia w stosunku do mnie.

Filmik z uphillu, na którym widać jak spaceruję sobie w dół (1:18:55).

Po około pół godziny ostrożnego schodzenia krok po kroczku, przemoczony i zziębnięty docieram w końcu do schroniska. Na szczęście w środku jest ciepło. Odnajduję swój bagaż, ale przez kilka minut nie jestem w stanie się przebrać. Wyglądam pewnie jak śmierć, bo szybko znajduje się jakiś dobry człowiek, który częstuje mnie gorącą herbatą. Powoli wracam do siebie. Przebieram się w ciepłe ubrania i dochodzę do siebie. Teraz została już tylko misja przygotowania roweru na zjazd, czyli zamontowanie przedniego hamulca i tarczy oraz napompowanie koła. Serwis załatwiam dosyć sprawnie, na szczęście organizatorzy mają pompkę stacjonarną w aucie, co znacznie ułatwia sprawę. Idealnie wyrabiam się na przyspieszoną turę zjazdu :) Zjazd ze Śnieżki na sztywnym widelcu nie należy do przyjemnych, ale najważniejsze, że już nie pada i jest mi ciepło. Jestem szczęśliwy, że przetrwałem tę pogodę, bo rano nie zapowiadało się to dobrze.

 

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez Grzegorz Mazur (@grzegorzmazurpl)

 

Patrząc na czas mojego wjazdu można by powiedzieć, że skoro jest słabszy prawie pół minuty niż przed rokiem i prawie dwie minuty niż mój rekord to tendencja jest spadkowa. Na pewno tak nie jest. Waty wykręciłem bardzo dobre (4,74/kg), po prostu pogoda była bardzo niekorzystna i w dodatku straciłem sporo czasu na upuszczanie powietrza ze zbyt mocno napompowanych kół. Na pewno jeśli brać pod uwagę miejsce był to mój najlepszy wjazd na Śnieżkę i tutaj tendencja rosnąca została podtrzymana – 2019 – 19. Open, 2020 – 10. Open, 2021 – 8. Open i w końcu w 2022 – 7. Open i 4. M3. Biorąc pod uwagę rezerwy sprzętowe (po zmianie kół rower powinien ważyć coś ok 7,6kg) oraz naprawdę spore rezerwy w moim organizmie to jest realna szansa na kolejną poprawę miejsca, a przy dobrej pogodzie także na rekord życiowy pod względem czasu wjazdu.

 

Zabawna sprawa z tą Śnieżką. Do 2019 roku śmiałem się z tego wyścigu i sensowności jechania przez całą Polskę żeby wjechać sobie 13km na jakąś górę, ale gdy pierwszy raz wchodziłem na Śnieżkę już w połowie drogi wiedziałem, że muszę tam wjechać rowerem.  Zrobiłem to dokładnie miesiąc później i spodobało mi się na tyle, że specjalnie na kolejne uphille złożyłem sobie osobny, lekki rower. W 2023 zamierzam wjechać po raz kolejny, polecam! :)

2021.08.22 – Karpacz – Uphill Race Śnieżka

Są wyścigi ważne i mniej ważne, ale są też takie, na których trzeba być i koniec. Dla mnie takim wyścigiem od dwóch lat jest Uphill Race Śnieżka. Miałem wielu znajomych, którzy w nim startowali i nigdy nie rozumiałem sensu podróżowania ponad 600km żeby wjechać na jakąś (zresztą wcale nie tak wysoką) górę. Sytuacja zmieniła się w 2019 roku, gdy podczas urlopu wchodziłem tam z buta. Już w połowie drogi wiedziałem, że muszę tam wjechać rowerem. Nie zamierzałem czekać całego roku i już po miesiącu byłem zdobywcą Śnieżki na rowerze. Co prawda zapisy na wyścig są na wiosnę i po 30 sekundach limit uczestników jest osiągnięty, ale jak to mówią „dla chcącego nic trudnego” ;)

Pierwszy wjazd był typowym rekonesansem (na 10,5kg rowerze trudno nastawiać się na dobry wynik), więc 19. miejsce i czas 1:03:15 były do zaakceptowania. Na kolejny sezon postanowiłem się jednak lepiej przygotować i specjalnie w tym celu kupiłem najnowszego Epica HT na bardzo lekkiej i pięknej ramie, w dodatku w najszybszym, czerwonym kolorze. Miała to być baza Śnieżkowozu, który finalnie zaważył 7,85kg. Oczywiście sam sprzęt bez treningu nie jeździ, ale sama świadomość, że rower jest lekki już dodaje +10 do szybkości :) Na 2020 rok celem było zejście poniżej godziny i zrobiłem to ze sporym okładem (57:50), zajmując w dodatku 10. miejsce Open. Po tym wjeździe mój apetyt urósł jeszcze bardziej, bo wiedziałem, że jestem w stanie tak się przygotować żeby poprawić swoją pozycję.

Oczekiwania to jednak jedno a rzeczywistość drugie. Forma w obecnym sezonie jest niezła, ale tygodnie leciały a ja mimo coraz bliższego terminu wyścigu na Śnieżkę nie podejmowałem specjalistycznego treningu, standardowo jeździłem przejażdżki i skupiałem się na czerpaniu przyjemności z jazdy. Tak było aż do połowy lipca, kiedy to nastąpiła lekka zadyszka, właściwie bardziej mentalna niż fizyczna. Dobrze znam swój organizm i czułem, że pod względem objętości też odrobinę przeginam i warto nieco odpuścić. Miesiąc przed zawodami jeździłem sporo mniej, bez zmuszania się do regularnego treningu za wszelką cenę. Zrobiłem też kilka dłuższych, ponad 200km przejażdżek, a jedynym wyścigiem w jakim wystartowałem w miesiącu poprzedzającym Śnieżkę był ultramaraton gravelowy, który był miłą odmianą w stosunku do typowych wyścigów MTB.

Po miesiącu odpuszczenia reżimu treningowo-wyścigowego nie wiedziałem zupełnie czego się spodziewać, ale byłem umiarkowanym optymistą. Plan minimum zakładał więc zejście poniżej godziny żeby nie było wstydu. Zupełnie nie myślałem o miejscu, bo to zależne jest nie tylko ode mnie, ale nie spodziewałem się zbyt dobrej pozycji, byłem prawie pewny, że czeka mnie druga dziesiątka.

W dzień zawodów zjadłem dosyć późne, a w związku z tym mikre śniadanie. Późno wyjechałem na rozgrzewkę i zupełnie zapomniałem, że bagaż, który jest zawożony na metę zdaje się do 8:30. Spóźniłem się dwie minuty, ale udało się zostawić plecak GOPRowcom. Kolejny raz na farcie ;) Pora na wjechanie do sektora. Rok temu nie przeciskałem się jakoś przesadnie do przodu, ale w tym roku już nie zamierzałem odpuszczać dobrej pozycji startowej. Bez problemów i w przyjaznej atmosferze przeszedłem sobie aż do drugiej linii startowej. Do pierwszej jakoś się nie ośmieliłem, ale za rok jak będzie miejsce…

W sektorze atmosfera luźna, gawędzimy sobie o naszych śnieżkowozach (mój w tym roku jest odrobinę cięższy – 8,15kg), o tym jak to było przed rokiem i takie tam głupoty. Jest ciepło, słońce świeci, oby tak co najmniej do szczytu ;) Przed godziną 9 końcowe odliczanie i startujemy. Od razu zajmuję strategiczną pozycję prawie na samym przedzie. „Prawie”, oczywiście żeby nie zbierać całego wiatru na siebie, gdyż podczas wjazdu niestety wieje w twarz. Na asfaltowym odcinku tego nie czuć. Większość czasu jadę za Przemysławem Niemcem, chyba przez każdego uważanym za faworyta tego wyścigu. Od czasu do czasu kontrolnie patrzę na miernik mocy, który ciągle pokazuje powyżej 300W. To za dużo jak na mnie, ale w ogóle tego nie czuć. Mam nawet podejrzenie, że znowu ta biedna elektronika musiała się poddać, ale jak się później okaże wygląda na to, że wszystko działało dobrze.

Gdy zaczynają się agrafki na asfalcie nie mogę sobie odmówić ścinania zakrętów. Tym sposobem wychodzę nawet na prowadzenie i jadę tak przez kilka minut. Tempo nie jest zawrotne, więc zupełnie mi to nie przeszkadza. Z perspektywy czasu stwierdzam, że było to dobre posunięcie, gdyż dzięki temu pakiet zdjęć z wyścigu mam naprawdę pokaźny ;) Dzień dziecka kończy się po 3,5km po wjeździe na bruk. Nie zamierzam kozaczyć i przechodzę w tryb tempomatu żeby jechać swoje i nie zagotować nóg. Odcinek przy Świątyni Wang jest bardzo stromy, ale o ile przed rokiem naprawdę poczułem tam mięśnie, tak tym razem kończy się na strachu. Jadę swoje w okolicach pozycji 9-11. Czołówka odjeżdża, a z tyłu robi się całkiem bezpiecznie.

Po kilku początkowych wypłaszczeniach zadomawiam się na 9. pozycji i jadę równym tempem w stronę szczytu. Zaczynam zbliżać się do zawodnika przede mną. Na szczęście nie podpalam się ani trochę i nie zrywam tempa. Jesteśmy coraz bliżej punktu pomiaru czasu za Strzechą Akademicką (8,3km). Mam tam czas gorszy o 46 sekund niż w 2020, ale jestem świadomy, że jest to spowodowane niesprzyjającym wiatrem. Szybka kalkulacja i wychodzi na to, że jest spora szansa na spełnienie celu minimum i zejście poniżej godziny.

Na długiej prostej za pomiarem czasu w końcu przechodzę swojego rywala i wskakuję na 8. miejsce. Ciągle jadę swoje, droga bardzo się dłuży, podłoże staje się coraz bardziej nierówne i trudno znaleźć optymalny tor jazdy, ale gdy tylko się wypłaszcza to nawierzchnia poprawia się i rozkręcam. Szybki zjazd w kierunku Domu Śląskiego i rozpoczynam finałową wspinaczkę. Nogi pochłonięte są pedałowaniem, za to w głowie nieustanne przeliczanie. Przede mną pusto, wiem, że nie dogonię już nikogo, gra toczy się o zejście poniżej godziny i utrzymanie ósmego miejsca. Zawodnik z tyłu nie poddaje się, dzięki czemu muszę mocno kręcić i kontrolować bezpieczną przewagę. Na Drodze Jubileuszowej widzę Anetę, która idzie z aparatem na szczyt. Robi mi fotki, dopinguje. Biorę kilka ostatnich łyków z bidonu i rzucam go na bok, przekonany, że Aneta to widziała i zabierze go na górę. Trzeba zbijać masę na finałowe metry ;)

 

 

Wyświetl ten post na Instagramie.

 

Post udostępniony przez Grzegorz Mazur (@grzegorzmazurpl)

Jakieś 200m przed metą jestem już pewien, że dowiozę ósme miejsce do mety i zejdę poniżej godziny, więc nie muszę już przeprowadzać żadnej szarży w końcówce. Jestem na szczycie po 59:21 jazdy (8. Open, 5. M3). Zadowolony z czasu, jeszcze bardziej zadowolony z miejsca i jeszcze bez kołaczących w głowie pytań „Co by było gdyby [rower był jeszcze lżejszy, trening dużo bardziej sprofilowany pod wyścig]?” Na górze kilka pamiątkowych fotek, po czym biorę od Anety kurtkę i zjeżdżam do Domu Śląskiego, gdzie czekają na mnie ciepłe ubrania oraz przedni hamulec i tarcza ;) Po drodze uświadamiam sobie, że Aneta jednak nie zabrała bidonu, na szczęście udaje się go znaleźć, pisałem już coś o farcie? ;)

Po dociążeniu mojego roweru o 300 gramów czekam na zjazd, który wcale nie jest taki przyjemny, bo na sztywnym widelcu trzepie niesamowicie po łapach. Trzeba robić postoje żeby dać rękom odpocząć oraz trafić na większą lukę w grupie zjeżdżających i móc się swobodnie rozpędzić zamiast trzymać palce na klamkach i gotować hamulce. Całość zjazdu netto trwa około pół godziny. Na dole dowiaduję się, że dekorowane są pierwsze piątki w kategoriach wiekowych, co oznacza, że w tym roku załapałem się nawet na jakieś nagrody.

I tak przygodą ze Śnieżką AD 2021 się zakończyła. W tym miejscu powinienem powklejać linki do moich sponsorów, podziękować trenerowi, dietetykowi itp., ale tego nie zrobię, bo wyjazd został sfinansowany z portfela z napisem „Bad Motherfucker”, czyli z mojego. Podziękowania dla Najukochańszej Anety za wspólny wyjazd i w ogóle za wszystko oraz dla ojców dyrektorów: Kordiana i Jacka z MetroBikes za wsparcie sprzętowe oraz błogosławieństwo ;) Trzy Uphille za mną i za rok wjeżdżam po raz czwarty. Wiem, że mam jeszcze duże rezerwy i stać mnie na więcej i w przyszłym roku zamierzam zrobić życiówkę! :)

PS. W oczekiwaniu na dekorację zauważyłem mały szczegół, który dał mi do myślenia. Przemek Niemiec ma niezwykle chude łydki, chyba jeszcze bardziej niż moje (zresztą w ogóle jest bardzo wycieniowany, a przecież zakończył już zawodową karierę). Skoro z takimi nogami jak patyki można się dobrze wspinać to chyba jest dla mnie nadzieja :D