Tag: Wyścig

2013.06.08 – Strzyżów – Cyklokarpaty

2013.06.08Kolejna edycja Cyklokarpat odbyła się w Strzyżowie. Wybraliśmy się tam aż w pięć osób: Kaśka, Patrycja, Damian, Paweł i ja. Niestety przez korek i objazd spowodowane wypadkiem dojechaliśmy do Strzyżowa tylko godzinę przed wyścigiem. Kolejny raz okazało się, że wyjazdy o wczesnej porze popłacają :) Praktycznie bez rozgrzewki ustawiłem się na początku pierwszego sektora i pewien, że będzie ciężko czekałem na start. Moje obawy były spowodowane przede wszystkim połączeniem niedziałającego amortyzatora i bardzo wymagającej, wyboistej trasy. Nie wiedziałem także jak po etapówce zachowa się mój organizm.

Nadeszła godzina 11 i startujemy. Na początku trzymam się nieco z tyłu, ale później przeskakuję na sam przód, jadę w pierwszej 10 i tak pokonuję pierwszy asfaltowy podjazd. Tempo nie jest mocne, więc mogę się spokojnie rozgrzać. Gdy wjeżdżamy w teren sielanka się kończy i zaczynam spływać w dół stawki, wyprzedza mnie Damian, Paweł już dawno jest z przodu. Nogi nie podają jak należy, ale robię co w mojej mocy, żeby utrzymać przyzwoitą pozycję. Pierwsze błoto daje mocno popalić, opony są totalnie zalepione, nie jest stromo a mimo to na podjazdach muszę bardzo uważać, żeby się nie ślizgać. Gdy zaczynają się zjazdy jest już naprawdę niewesoło. Jadę jak baba i oglądam jak wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy. Brak amora i umiejętności zjeżdżania w błocie robią swoje. Wyjeżdżamy na asfalt, dłuuuga prosta w dół, przy prędkości 77km/h! opony oczyszczają się rewelacyjnie a radość z jazdy jest ogromna :) Mimo, że nie jestem tak szalony jak Nibali to doganiam kilku zawodników.

Znowu wjeżdżamy w teren i zaczyna się kolejny odcinek męki. Jadę z Kamikaze, a w oddali przed sobą ciągle widzę Damiana. Nie jest już tak błotnie, ale i tak jedzie mi się bardzo ciężko, nie mogę złapać rytmu. W lesie zaczynają się naprawdę wymagające podjazdy. Niektóre musimy pokonywać z buta, nie da się tam wjechać. Dopóki jest sucho wszystko idzie ok, po prostu kolejne odcinki do zaliczenia, tyle, że bardzo strome. Wjeżdżamy do rezerwatu Herby, piękny fragment trasy, miejscami tylko dzięki taśmom wiadomo którędy jechać, gdyż często nie ma typowych ścieżek, jest po prostu las. Zjazdy super, nawet bez amora spokojnie daję radę, po prostu trochę wolniej i ostrożniej, ale nie jest źle. Rzeźnia zaczyna się za to na długim błotnistym zjeździe, czasami cudem utrzymuję się w pionie, jest tak ślisko, że wielokrotnie muszę asekurować się nogą. W dodatku nie da się jechać środkiem, jedynie przy którejś ściance wąwozu, co zdecydowanie utrudnia bezpieczny zjazd. Na jednym z zakrętów zwalniam prawie do zera i przelatuję przez kierę. Dobrze, że jest tam sucho i zawodnik za mną jest na tyle daleko, że zdąża mnie ominąć. Szybko wskakuję na rower i gonię. Wyjeżdżamy z brei, mijamy bufet i moim oczom ukazuje się stromy, lessowy wąwóz, prowadzący pod górę, w dodatku wymyty po środku, wiec nawet podprowadzanie jest trudne, o jeździe oczywiście nie ma mowy. Wdrapuję się krok po kroku z prędkością 2km/h, buty mam coraz bardziej zalepione, co mocno utrudnia wspinaczkę. Jestem pierwszy w kolejce, ale za mną ciągnie się długi sznur kolarzy. Daje się wyczuć napiętą atmosferę. Z każdym krokiem mam coraz bardziej serdecznie dosyć tego wąwozu i tego wyścigu. Chcę po prostu dotrzeć do mety z jak najmniejszą stratą, żeby nie zawalić generalki. Gdy w końcu jestem na górze podchodzę do najbliższego drzewa, stukam podeszwami, i patykiem oczyszczam bloki, udaje się wpiąć i jadę dalej.

Mijamy rozjazd Mega/Giga, dostaję informację, że jestem 31. Open na Mega. Na 30 km zaczyna się jeden z trzech 0,5km podjazdów. Lepiej późno niż wcale, ale w końcu się rozkręcam, noga zaczyna coraz lepiej podawać i odliczam odrabiane pozycje. Widzę przed sobą Damiana. Dochodzę go na podjeździe, ale jest tak błotniście, że obaj prowadzimy. Wypłaszcza się, wskakuję na rower, odskakuję i jestem już 20. Zjazd jednak idzie słabo, Damian ponownie mnie wyprzedza, ale ostatecznie doganiam go przed ostatnim bufetem, w locie łapie dwa banany i na asfaltowym podjeździe dochodzę kolejnych trzech zawodników, m.in Bartka z RKK. Jadę równo i mocno, nie są w stanie siąść na koło, ale kilka minut później doganiają na zjeździe. Gdy dojeżdżamy do kolejnego, tym razem szutrowego podjazdu staję na pedały i ponownie odjeżdżam, wypracowując tak dużą przewagę, że na prostej nie widzę już chłopaków za sobą. Na asfaltowym podjeździe dochodzę kolejnego zawodnika, który niestety ucieka mi po wjeździe w las. Cztery kilometry przed metą zaczyna się ostatni podjazd, początkowo w terenie, później przechodzi w asfalt. Naduszam mocno na pedały, żeby nie dać rywalom złapać kontaktu wzrokowego. Na szczycie już wiem, że mnie nie dogonią, zaczyna się piękny, kręty zjazd asfaltem prawie do samej mety, wspaniała nagroda za ponad trzy godziny trudu. Jadę szybko, dojeżdżam do kładki, gdzie nie wiem jak jechać, jednak stojący w pobliżu ludzie kierują mnie do mety. Ostatni kilometr po płaskim, wjeżdżam do miasteczka zawodów i z czasem 3:21:29 kończę maraton na 14. pozycji Open i 6. w kat M2. Nie mogę uwierzyć, że z początku tak słabo układający się wyścig kończy się dla mnie tak dobrze :)

Miłym akcentem na zakończenie maratonu jest pakiet dla tych, którzy ukończyli, w postaci krówek i izotonika w butelce. Poza tym oczywiście bogaty bufet z wafelkami, pomarańczami i bananami, gdzie goszczę dłuższą chwilę, w międzyczasie rozmawiając ze spikerem i pozostałymi zawodnikami. Gdy docieram do auta odczytuję SMSa z wynikiem, upewniam się co do pozycji Open i kolejny raz miło zaskakuję, bo dopiero teraz dowiaduję się, że jestem 6. w kategorii, zatem będzie pierwsza dekoracja na Cyklokarpatach :) Dobra seria trwa. Pozostały czas upływa na staniu w potwornie długiej kolejce do myjki (nic dziwnego, wszystkie rowery są totalnie zalepione błotem) oraz rozmowach z kolarzami. Atmosfera jest znakomita, wszyscy w dobrych nastrojach czekają na dekorację, która tym razem odbywa się punktualnie. W międzyczasie zajadam się ogromną porcją makaronu, po dekoracji pakujemy rowery na dach i w doskonałych humorach wracamy do Lublina. Gdyby to ode mnie zależało to nie prowadziłbym trasy nieszczęsnym wąwozem, w którym nawet pchanie roweru pod górę było trudne, ale poza tym impreza była świetna. Przemyśl to była totalna porażka pod każdym względem, Wojnicz organizacyjnie był już bardzo dobry, ale w Strzyżowie doszła jeszcze bardzo ciekawa i wymagająca trasa oraz piękna pogoda, co sprawiło, że właściwie był to maraton idealny. Właśnie takich Cyklokarapat oczekiwałem przed sezonem, brawo!

2013.05.30-2013.06.02 – Gwiazda Mazurska

2013.06.02Już od dawna chciałem pojechać na jakąś etapówkę, ale wydawało się, że w tym sezonie już nic z tego nie wyjdzie. Propozycja wyjazdu pojawiła się niespodziewanie podczas puławskiego Czempionatu, gdzie Arek z Robertem szukali zawodnika do drużyny i złożyli mi propozycję nie od odrzucenia. W tym roku odbywała się piąta edycja Gwiazdy Mazurskiej, wyścigu organizowanego przez Cezarego Zamanę. Ja już dawno odpuściłem płaskie maratony i od 2009 roku nie ścigałem się w Mazovii, ale w ramach treningu i odmiany od górskiego ścigania postanowiłem pojechać i spróbować swoich sił na wyścigu etapowym.

Prolog – Indywidualna jazda na czas – Szczytno – 4,7 km

Na czwartkowe popołudnie zaplanowany był prolog – indywidualna jazda na czas dookoła jeziora w Szczytnie. Trasa liczyła 4,7km, w całości po kostce brukowej. W ramach rozgrzewki dokładnie zapoznaliśmy się z pętlą, objeżdżając ją kilka razy. Nabiliśmy sporo powietrza w opony i ustawiliśmy się na starcie, gdzie co 30 sekund startowali kolejni zawodnicy, według kolejności zgłoszeń. Jako, że byliśmy jednymi z pierwszych zapisanych to wyruszyliśmy wcześnie, dobrze rozgrzani i mający świeżo w pamięci każdy zakręt trasy. Spośród naszego teamu startowałem ostatni i goniłem Arka, który wystartował bezpośrednio przede mną. Zacząłem mocno, pierwsza część była z wiatrem i bez problemu można było utrzymywać prędkość bliską 40km/h. Po nawrocie nie było już tak łatwo, gdyż wiało prosto w twarz i trzeba było się bardzo starać, żeby jechać powyżej 30km/h. Mocno pochylony na kierze starałem się dogonić Arka, ale to się nie udało. Doszedłem za to Piotrka, czwartego zawodnika naszego teamu, który wystartował jako pierwszy z nas i z powodu problemów technicznych nie miał szans na dobry wynik. Mój czas 8:02, najlepszy z drużyny, okazał się 24. czasem tego dnia i 3. w kat. M2, co było dla mnie ogromnym, oczywiście bardzo miłym zaskoczeniem :) Po dekoracji zawieźliśmy pierwszy puchar na kwaterę i zgodnie ze zwyczajem chłopaków, którzy na Gwieździe byli już czwarty raz, ustawiliśmy go na samym brzegu telewizora, żeby zrobić miejsce na kolejne trofea.

I Etap – Jedwabno – 53 km

Po prologu to dopiero etap w Jedwabnie miał pokazać na ile mocna jest stawka. Po dobrej czasówce ja, Arek i Robert startowaliśmy z pierwszego sektora, niestety popełniliśmy szkolny błąd ustawiając się gdzieś w jego połowie. Zaważyło to na przebiegu całego maratonu, bo wąski początek mocno rozciągnął stawkę i trzeba było gonić czołówkę. Mimo wiatru na odkrytym terenie udało mi się dobić gdzieś do końcówki pierwszej grupy, ale zmęczenie pogonią było tak duże, że długo się tam nie utrzymałem i spłynąłem na niższe miejsce. Po kilkunastu kilometrach uformowała się nas trzyosobowa grupka, w której tempo było bardzo mocne a współpraca układała się wyśmienicie. Niestety, na 33. km w moją tylną przerzutkę uszkodził jakiś patyk. Chłopaki pojechali dalej, a ja przekonany, że to już koniec jazdy zatrzymałem się ocenić szkody. Na szczęście dałem radę w miarę szybko doprowadzić wygięty wózek do stanu używalności, prostując go rękami, ale straciłem na to na pewno ponad minutę. Jednak oceniając na chłodno to bardzo niewielka strata, gdybym zrobił jeden obrót korbą więcej załatwiłbym mojego Srama na amen i resztę Gwiazdy miałbym z głowy. Gdy wróciłem na trasę złapałem się do kolejnej trzyosobowej grupki, niestety jazda szła słabiej, a zmiany dawaliśmy tylko we dwóch. Na około 1,5km przed metą postanowiłem zaatakować na niewielkim wzniesieniu, oderwałem się od grupy i samotnie wjechałem na metę. 53 km pokonane w 2:00:47 i 22 miejsce na etapie to nie jest to, na co liczyłem przed startem. W dodatku okazało się, ze awaria kosztowała mnie miejsce na podium (do trzeciego miejsca straciłem tylko 50 sek.), przez co do końca dnia miałem podły nastrój. Robert z Arkiem także nie mieli powodów do zadowolenia, Robert podobnie jak ja, zajął 4. miejsce w kategorii a Arek czuł się podczas jazdy bardzo słabo i ostatkiem sił dojechał do mety.

II Etap – Purda – 50,5 km

Przed sobotnim, 50km etapem w Purdzie nastroje w drużynie były bojowe. Ja traciłem tylko 17 sekund w generalce do III miejsca w M2, Robert natomiast był tylko sekundę od podium w M4, Arek też czuł się trochę lepiej, więc zapowiadała się walka. Celem na ten dzień były co najmniej dwa puchary za etap i wskoczenie na podium w generalce. Tym razem już nie popełniliśmy błędu i na starcie ustawiliśmy się na początku sektora. Pierwsze kilometry upłynęły pod znakiem jazdy w pierwszej grupie, później czołówka odskoczyła a ja z Robertem zostaliśmy w sporej grupie pościgowej. Dobrym znakiem był brak mojego bezpośredniego rywala do trzeciego miejsca w generalce, który przy wjeździe w poważniejszy teren został z tyłu. Z czasem grupa pościgowa także się porwała i ostatecznie zostaliśmy we trzech. Współpraca układała się świetnie i 2-3 km przed metą dogoniliśmy trzech zawodników. Na końcówce tempo spadło, spróbowałem zmobilizować kolegów to mocniejszej jazdy, ale tylko jeden postanowił przyspieszyć, a właściwie rozpoczął długi finish. Jedynie ja utrzymałem tempo i na metę wpadłem tuż za nim z czasem 1:56:49, 13. open i 3. w kat. M2 i z przewagą 2:55 nad czwartym zawodnikiem w M2, dzięki czemu wskoczyłem na trzecie miejsce w generalce. Robert także zrealizował plan i na telewizorze wylądowały kolejne puchary, oczywiście ustawiliśmy je po lewej stronie :)

III Etap – Nidzica – 42 km

Po płaskich i banalnie łatwych etapach w Jedwabnem i Purdzie w niedzielę przyszedł czas na finał na dużo ciekawszej trasie w Nidzicy. Założenia były proste: utrzymać miejsca na podium w generalce i powalczyć o pudło na etapie. Pierwsze kilometry po starcie trzymam się w czołówce, trasa wiedzie najpierw lekko pod górę, później z góry, mimo ścigania w poprzednich dniach jedzie mi się bardzo dobrze. Na pierwszej przeszkodzie grupa się nieco rwie, jadę niedaleko za Robertem, ale przestrzeliwuję zakręt i tracę dystans, dogania mnie Tomek Kowalski, z którym walczę o trzecie miejsce w generalce M2. Z Tomkiem na plecach doganiamy w końcu Roberta, z którym jedzie Tomek Posadzy, który w generalce M4 ma taki sam czas. Grupę uzupełnia Przemek Sadło, z którym przejechałem większość poprzednich etapów. Jedziemy po zmianach mocnym tempem i pilnujemy się na wzajem. Na interwałowych odcinkach Tomek trochę zostaje, niestety chłopaki na zmianie nie podkręcają tempa i nie udaje się go urwać. Ja z kolei mam problem na jednym odcinku błotnym i o mało co nie odpadam, udaje się jednak dogonić grupę i dalej do mety już jedziemy razem. Najmocniejsze zmiany daje Przemek, któremu noga tego dnia zdecydowanie podaje. 3km przed metą, na szutrowym podjeździe decyduję się zaatakować. Zyskuję kilkadziesiąt metrów przewagi i pędzę szybko w dół, niestety chłopaki mnie dochodzą. Tomek momentalnie robi poprawkę, z ogromnym trudem dochodzę i siadam na koło, przed wjazdem na asfalt tempo spada, po wyjściu z zakrętu decyduję się na kolejny skok, ale tym razem prawie od razu mam wszystkich na kole, idzie kolejna kontra, pół kilometra do kreski, nie mam sił żeby odpowiedzieć. Grupa tnie się do samego końca, ja wjeżdżam 10 sekund za nimi, 42km, 1:43:53, 17. open i 5. w M2. Jestem niesamowicie zmęczony, ale także ogromnie szczęśliwy, bo wiem, że obroniłem trzecie miejsce w generalce M2, wyprzedzając o 2:27 Tomka Kowalskiego. W generalce open jestem 15. Robert dzięki finishowi wyprzedził w generalce o sekundę Tomka Posadzy i zajął 2. miejsce w M4 i 9. open. Drużynowo jako CST Merida Big Nine Rajders zajmujemy czwarte miejsce.

Start w Gwieździe Mazurskiej wypadł nadspodziewanie dobrze. Trzecie miejsce w generalce i dwa trzecie miejsca na etapach cieszą mnie bardzo i dosyć pokaźnie wzbogacają moją półkę z trofeami. Zdobyłem także kolejne cenne doświadczenie kolarskie. Jazda w etapówce to zupełnie inna rzecz niż klasyczne maratony, dochodzi więcej kalkulacji taktycznych, trzeba także radzić sobie ze zmęczeniem. Akurat w moim przypadku regeneracja następowała zadowalająco i nie miałem na kolejnych etapach uczucia jakiegoś nadzwyczajnego zmęczenia nóg. Cieszy mnie to nie mniej niż zajęte miejsce :) Co do organizacji to Mazovia jak to Mazovia, szału nie ma, ale na Gwieździe atmosfera była jakby dużo milsza niż zazwyczaj. To pewnie kwestia tego, że dla wielu zawodników był to rodzinny wyjazd, połączony ze ściganiem i to na pewno było widać. Zdecydowanie na plus bardzo dobre oznaczenie tras, bufety na mecie i szybkie dekoracje. Dopisała także pogoda. Na minus należy zdecydowanie nudne i mało wymagające etapy, brak myjek po błotnym etapie w Nidzicy oraz brak nagród, które otrzymali jedynie zwycięzcy generalki w kategorii open. Jak na tak dużą i rozpoznawalną imprezę to po prostu śmiech na sali. Na koniec pragnę podziękować Arkowi i Robertowi, którzy namówili mnie na start w Gwieździe Mazurskiej oraz Piotrkowi, czwartemu zawodnikowi drużyny i jednocześnie sponsorowi naszego startu :) Podziękowania także dla reszty ekipy, z którą spędziłem długi weekend, oraz dla operatorów komórkowych, dzięki którym możliwe było spędzenie kilku dni praktycznie bez Internetu. Taka przymusowa przerwa w dostępie do Sieci to niezwykle ciekawe doświadczenie, dobrze, że są jeszcze miejsca, do których nie dotarły wszystkie osiągnięcia naszej cywilizacji :)

2013.05.26 – Nowiny – ŚLR

2013.05.26Każdy z nas lubi jak wyścig układa się dobrze, noga podaje od startu i leci się jak na skrzydłach. Wtedy wystarczy tylko robić swoje i na mecie odebrać nagrodę, nieważne czy to podium czy własna satysfakcja z dobrze wykonanego zadania. Dużo gorzej, gdy od samego początku wszystko idzie jak po grudzie. Mnie taki dzień próby dopadł właśnie w Nowinach. W takiej sytuacji najłatwiej odpuścić, zacząć podziwiać widoki albo w ogóle zjechać z trasy. To jednak porażka w dosyć kiepskim stylu, a ja poddawać się bez walki nie zamierzałem. Już od rana miałem przygody z żołądkiem. Do tego jakieś ogólne zdezorganizowanie zwieńczone odkryciem, że nie zabrałem bandany. Niby głupia sprawa, ale nie znoszę zakładać kasku bezpośrednio na głowę i nigdy tego nie robię. Naprędce udaje się sklecić jakąś chustkę ze starej koszulki znalezionej w bagażniku i pół godziny przed startem wyruszam na rozgrzewkę. I znowu coś nie gra, szybko zawracam dopompować koła i czym prędzej udaję się zapoznać z końcówką trasy. Gdy zjeżdżam już na stadion okazuje się, że nie mogę odblokować amora. Po wielu próbach udaje się przywrócić go do działania w obie strony, postanawiam jednak nie ryzykować i przejechać cały maraton na odblokowanym, nie byłoby fajnie jakby na którymś z wyboistych zjazdów przestał on znowu działać.

Tuż przed startem kręcę jeszcze po stadionie, gdzie spotykam Darka. Ustawiamy się w drugim rzędzie i czekamy na start. Po pięciu minutach opóźnienia wyruszamy i zaczyna się maraton, przed którym odczuwałem respekt jak jeszcze nigdy wcześniej. Początek pod górę, przeskakuję do pierwszej grupki i tak wjeżdżam do lasu, jadę na pewno w czołowej 15, kręcę dosyć spokojnie, ani mi w głowie szarżowanie. Czołówka powoli odjeżdża, mnie wyprzedza kilka osób, jadę na początku trzeciej dychy i póki co jest ok. Zaczynają się pierwsze zjazdy i nie jest dobrze, nabiłem za dużo powietrza i miota mną jak Najmanem po ringu. Co gorsza na podjazdach znowu parują mi okulary, które po kilkunastu kilometrach chowam do kieszonki. Dojeżdżamy do technicznego zjazdu po schodkach, pierwszy raz schodzę z roweru i sprowadzam. Kolejne techniczne zjazdy pełna koncentracja i zjeżdżam, ale jajkami prawie szuram po tylnym kole. Przy okazji blokuję trochę Garego, który krzyczy zza pleców żebym puścił hample. No jasne, może jeszcze mam mu coś „zaśpiewać i zatańczyć” :D Chociaż z tym drugim na takim błocie nie byłoby problemu… Na płaskim Gary wyprzedza, ja siadam na koło i gdy wychodzę na zmianę dojeżdżamy do kolejnego zjazdu. Znowu nie pomagam, sorki :D Na jednym z technicznych odcinków puszczam koło, wyjeżdżamy z lasu i już nie daję rady dospawać. Jedzie mi się potwornie, a na kole wiozę jakiegoś Orlika, który prawie nie daje zmian. Na płaskiej prostej w lesie próbuję sięgnąć po bidon, odrywam rękę od kiery i momentalnie zaliczam glebę. Jeszcze szybciej wstaję i doganiam. Wyprzedza nas zawodnik na 29″, narzuca mocne tempo, ale łapię się za nim. Tym razem to ja nie mam siły wychodzić na zmiany, ale przynajmniej przez kilka kilometrów daję radę się utrzymać, co się opłaca, gdyż wyprzedzamy m.in. Radka Kowalczyka.

Przed drugim punktem pomiaru czasu strzelam i dalej jadę sam. Staram się złapać rytm, co udaje się dopiero ok 45-50km, czyli na początku najtrudniejszego odcinka. Przeglądając profil trasy przed maratonem i mając w pamięci wypowiedzi ludzi, którzy w poprzednich latach startowali w Nowinach bardzo obawiałem się końcówki. Jednak to dopiero na niej się rozkręcam i zaczynam jechać swoje. Jadę sam, bo na jednym z technicznych odcinków zostałem trochę i nie dałem rady dospawać. Czuję, że „jest pod nogą” i wjeżdżam wszystko jak leci w całkiem niezłym tempie. Na jednym z podjazdów dochodzę Jarka Wsóła i Darka Paszczyka. Widzę, że jest stromo i podprowadzają. Wrzucam młynek, tyłek na czub siodła, klata na kierę i powoli wciągam się na górę, na wypłaszczeniu staję na pedały i jeszcze trochę dokładam, zyskuję kilkadziesiąt metrów przewagi. Jest moc, dojeżdżam do żwirowego zjazdu, na którym cudem się nie wykładam, później przeprawa przez „pustynię” (końcówka niestety z buta) i z powrotem wjeżdżam w las i zaczynam ucieczkę. Jestem przygotowany na najgorsze. Od drugiego bufetu goni mnie dwóch-trzech zawodników. Momentami widzę, że są naprawdę blisko, ale nie odpuszczam, spokojnie robię swoje pod górę i staram się nie zostawać na zjazdach.

Mijam tłumy ludzi z krótkiego dystansu, o ile mi nie udaje się podjechać w jednym czy dwóch miejscach, tak oni pod górę prawie zawsze cisną z buta. Biorąc pod uwagę, że miejscami jest naprawdę dużo błota, można śmiało powiedzieć, że dla nich to prawdziwa rzeźnia. Mimo to walczą zacięcie, dokładnie tak samo jak ja. A z każdym wzniesieniem mam na tę walkę coraz mniej sił. Jadę miękko żeby nie dać się skurczom. Podjazdy są coraz bardziej strome, na liczniku coraz więcej kilometrów, a ja mam coraz większą nadzieję, że podjazd, który właśnie pokonuję jest ostatni. Jednak za każdym razem, gdy wydaje mi się, że to już koniec widzę przed sobą kolejną wspinaczkę. Takie rzeczy potrafią strasznie wymęczyć, fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Ja jednak trzymam się planu i daję z siebie wszystko. Od pewnego czasu nie widzę już za sobą pościgu, wiem, że niewiele brakuje, żebym dowiózł miejsce w pierwszej 20 do mety. W końcu jestem na ostatnim podjeździe, to już pewne, ostry zakręt na szczycie i widzę za sobą zawodnika z Mastera. Jest zaskakująco blisko, ale już wiem, że mnie nie doścignie. Nie zamierzam mu na to pozwolić, za bardzo się napracowałem, żeby dać się wyprzedzić na finishu. Dokręcam ile się tylko da na szybkim zjeździe, wjeżdżam na stadion i przekraczam metę. 3:58:11, nie mogę uwierzyć w to, co właśnie zrobiłem. Uczucie na mecie jest nie do opisania. Psychicznie jestem totalnie wymęczony, cztery godziny maksymalnej koncentracji w takich okolicznościach przyrody to potworny wysiłek. Jednocześnie ogarnia mnie ogromna ulga, że mam to wszystko już za sobą oraz szczęście, że pojechałem dobry wyścig. Z tego wszystkiego łzy płyną mi z oczu, ale nie hamuję ich, nie mam nawet na to siły.

To jeden z nielicznych maratonów, po których na mecie jestem zadowolony ze swojej jazdy i nie czuję niedosytu. I mimo, że nie jest to mistrzostwo świata to właśnie dla takich chwil warto trenować! Ostatecznie jestem 16 open i 9 w kategorii, w końcu w tym roku jest pierwsza „20” open i pierwsza „10” w Elicie. Tym bardziej cieszę się z wyniku, bo początek nie zapowiadał niczego dobrego. Chyba potrzebny był mi taki wyścig na przełamanie, w którym musiałem przezwyciężyć samego siebie i własną niemoc. Choć daleki jestem od hurra optymizmu to myślę, że wszystko powoli zaczyna zmierzać w dobrą stronę, a doświadczenie, które zdobyłem w Nowinach jest nie do przecenienia. Na koniec ogromne podziękowania dla organizatorów za świetną trasę i organizację, do zobaczenia w Suchedniowie!

2013.05.18 – Puławy – XC

2013.05.18Są w kolarstwie pewne rzeczy, których podważać nawet nie wypada. Jedną z nich jest prestiż Grand Prix Puław MTB. Kto mieszka na Lubelszczyźnie i nigdy nie startował w tej imprezie, ten nie ma prawa nazywać się kolarzem górskim. Jest to wyścig, w którym trasa często oznaczona jest zielonymi wstążkami i żeby się na niej nie zgubić należy co najmniej 2-3 razy uważnie przejechać ją przed startem. Wyścig, na którym trasę obstawiają panowie siedzący na wędkarskich fotelach, często palący papierosa i jakimś badylem odganiający się przed komarami. Wyścig, wymagający niezwykłej czujności, przede wszystkim na starcie, który następuje zawsze w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Wyścig praktycznie szerzej nieznany, ale za to taki, na którym zawsze zjawia się czołówka lubelskiego MTB. Jeśli ktoś wybiera się do Puław to może być pewien, że zajęcie dobrego miejsca wymagać będzie od niego nie lada wysiłku, ale także odrobiny szczęścia, gdyż łatwo tu nie tylko o pomylenie trasy, ale także o przecięcie opony.

Na ten sezon zaplanowano 8 edycji „Grandprixa”, w których będziemy walczyć o tytuł mistrza świata i okolic. W ostatnią sobotę odbyła się tegoroczna druga odsłona, dla mnie pierwsza. W Parku Jordanowskim, gdzie jak zwykle zlokalizowane było biuro zawodów, nie mogło zabraknąć tradycyjnych pytań: „ile jest podbiegów?” (to do zawodników) i o „której tym razem start?” (do sędziów). Są to pytania przez stałych bywalców zadawane raczej „dla sportu” i podtrzymania tradycji, gdyż w obydwu przypadkach odpowiedź nigdy nie jest wiążąca. Tym razem dla większości zawodników podbiegi były akurat dwa na rundę, poza tym pętla była jedną z łatwiejszych jakie przyszło mi tam jechać. Moją uwagę zwraca świetne jak na Czempionat oznakowanie trasy – oprócz wstążeczek, na kilku zakrętach rozciągnięte były biało-czerwone taśmy, jest coraz bardziej pro ;)

Jeśli chodzi o sam wyścig to rozpisywać się zanadto nie będę. Startujemy wszyscy razem (seniorzy, juniorzy i kobiety) ok. 10:50. Ja zajmuję strategiczne miejsce w pierwszej linii, koncentracja na maksa, błyskawiczne wpięcie w pedały, atomowy start i ku swemu ogromnemu zaskoczeniu do lasu wjeżdżam na drugim miejscu, zaraz za Damianem. Jedziemy tak większość pierwszej pętli i dopiero pod jej koniec wyprzedza mnie kilka osób i wracam na swoje miejsce w szeregu. Drugie okrążenie to niewielkie przetasowania, ostatecznie przede mną jedzie 7 osób (5 w mojej kategorii 17-30 lat), a ja wraz z Robertem uciekam przed Szymkiem i resztą. Po 4. lub 5. okrążeniu już nie widzimy ich za sobą zjeżdżając ze stadionu, więc możemy jechać spokojniej. Mijamy także Dungora i Kamila Grendę, którzy zaliczyli defekty. Większość czasu prowadzę nasz dwuosobowy mini-pociąg, Robert co jakiś czas wychodzi na krótkie zmiany dając mi odpocząć. Ostatnie dwa okrążenia to już dublowanie zawodników z końca stawki i po 7 pętlach wjeżdżam na metę 6. open i 4. w kat., przed Robertem, ale za Markiem, Michałem, Damianem, Braniem i Kuczym. Wyścig trwał tylko 50 minut (mój czas), ale radość z rywalizacji wypiera z naszych twarzy zmęczenie i rozemocjonowani jeszcze przez kilka minut wymieniamy wrażenia.

Podsumowując: jak zwykle było fajnie, pogoda dopisała, frekwencja także i za te kilkanaście złotych na dojazd i jakieś banany (wpisowego oczywiście brak) można było zaliczyć bardzo dobry wyścig. Jeśli ktoś przymierza się do ścigania, ale nie chce zaczynać od dalekich i drogich maratonów to powinien 15 czerwca przyjechać do Puław na kolejny „Puchar Świata”. Ja się oczywiście wybieram :)