Tag: Wyścig

2012.10.13 – Puławy – XC

Na ostatni wyścig z cyklu GP Puław jechałem niezwykle zmotywowany, pełen chęci do walki o dobry wynik. Na miejsce dotarłem z Mikołajem i Sebastianem, przyszykowałem sprzęt i pojechałem na trzy rozgrzewkowe okrążenia po trasie zawodów. Z powodu typowo jesiennej pogody i niskiej temperatury, podobnie jak większość kolarzy, na start udałem się w długich spodenkach i bluzie. Przed nami 8 okrążeń po około 2,8 km.

Jedziemy razem z sąsiednimi kategoriami wiekowymi, ustawiam się koło Brania i punktualnie o 11 startujemy. Jest trochę ciasno i tuż po komendzie Branio mnie przyblokowuje, przez co znowu ruszam z opóźnieniem i gonię. Jeszcze przed wjazdem do lasu odzyskuję kilka pozycji, w lesie wyprzedzam Mikołaja, ale później przez kilkaset metrów trudno cokolwiek zdziałać i jedziemy jeden za drugim. Przed najbardziej stromym podjazdem wyprzedzam jeszcze jednego zawodnika i mielę pod górę. Na podjeździe wyprzedzam 2-3 zawodników, którzy wybrali zły tor jazdy i muszą podbiec. Na szczycie widzę, Tomek Siewierski przestrzelił zakręt i próbuje wrócić na trasę. Zjeżdża tuż za mną, na dole go przepuszczam i znowu ostro kręcę pod górę. Po pierwszej pętli jestem czwarty w kategorii i walczę głównie o pozycję open z Majem i Pyzikiem. Ten pierwszy w końcu odjeżdża, a drugi mnie dogania i przed długi czas wiezie się na kole i nie mogąc mnie wyprzedzić kilka razy ścina trasę jadąc gdzieś po krzakach i skracając. Żenada po prostu, koleś niby mocny, ale jak się okazuje cwaniak i cham. Co chwilę widzę przed sobą jednego z juniorów, którego próbuję dogonić i z okrążenia na okrążenie jestem coraz bliżej. W końcu dochodzę go czwartym kółku na najtrudniejszym podjeździe, ale na zjeździe blokuje mi się łańcuch w okolicach tylnej przerzutki i kasety. Muszę się zatrzymać żeby naprawić awarię. Tracę przez to około pół minuty, w tym czasie wyprzedza mnie Pyzik, Karcer i Janusz z Orzły Lublin Tim.

Karcera i Janusza dochodzę i wyprzedzam na następnym okrążeniu, ale Pyzik jest ciągle jakieś 20-30 sekund przede mną. Jestem wkurzony na gościa i postanawiam za wszelką cenę go dogonić. Coraz bardziej się zaginam i systematycznie zmniejszam stratę. W międzyczasie widzę Kamila, który ma defekt, w tym momencie kończą się jego szanse w walce o zwycięstwo w generalce a ja awansuję na trzecie miejsce w stawce dzisiejszego wyścigu (czego aż do mety nie jestem pewien, gdyż nie znam wszystkich zawodników i nie wiem w jakich kategoriach wiekowych jadą). Pyzika dochodzę na ostatnim okrążeniu, znowu kluczowy okazuje się stromy podjazd, który ja pokonuję jak w zegarku a on od połowy podbiega. Po wyprzedzeniu jeszcze podkręcam tempo, chociaż sił już prawie brak, wyrabiam sobie bezpieczną przewagę i wiozę ją do mety, na którą wjeżdżam z czasem 1:04 i średnim tętnem 187 bpm. Tam dopytuję sędziów o moją pozycję i gdy okazuje się, że jestem trzeci zmęczenie znika z mojej twarzy a jego miejsce zajmuje ogromny uśmiech :D Przed wyścigiem po cichu liczyłem na podium w GP Puław i w końcu mi się to udało. Po pechu w Nowej Dębie, tym razem to do mnie uśmiechnęło się szczęście. A ile musiałem na nie pracować są w stanie powiedzieć Ci, którzy mnie widzieli na mecie, gdy lało się ze mnie jak w lecie a z bandamki spod kasku można by wykręcić niezłą kałużę.

Dobrą postawą w ostatnim wyścigu udało się awansować na piąte miejsce w generalce tegorocznego GP Puław MTB. Nie jest to może szczególnie imponujące osiągnięcie, ale to kolejny miły akcent pod koniec tego sezonu. Dekoracja wyścigu była bardzo fajnym przeżyciem, jeśli terminarz dopisze to za rok postaram się wskoczyć na pudło w generalce. Może się to wydawać bardzo mało realne, ale wierzę, że dzięki mądremu podejściu do treningów i ciężkiej pracy jestem w stanie tego dokonać :) Na koniec gratulacje dla zwycięzców wszystkich kategorii i serdeczne podziękowania dla PTKKF Puławy za organizację tego kultowego w lubelskim środowisku MTB cyklu :) Wstążki na drzewach oznaczające trasę, starty z zaskoczenia, ogromne numery startowe, sędziowie w lesie pokazujący trasę i niepowtarzalna atmosfera to rzeczy, na które będę czekał całą zimę :D

2012.10.06 – Drzewce k. Nałęczowa

Kolejny z cyklu nieplanowanych wyścigów to „turboogór”  w Drzewcach k. Nałęczowa, organizowany przez Cisowiankę. Dowiedziałem się o nim niecałą dobę przed startem i w przyspieszonym trybie zacząłem doprowadzać rower do stanu używalności. Ostateczna decyzja o starcie zapadła późnym popołudniem, ale skoro rower był już sprawny, a ja czułem się dobrze to nie było co dłużej się zastanawiać, tylko jechać powalczyć, tym bardziej, że wyścig tylko 25 km od domu :)

Rano pobiłem wszelkie rekordy i na miejscu start byłem pierwszy. Aż ciężko było uwierzyć, że za nieco ponad godzinę ma się tam rozpocząć jakiś wyścig. Pojechałem więc na spokojnie zobaczyć pierwszy fragment trasy i przy okazji kupić banany na śniadanie. Gdy wróciłem zaczęli się zjeżdżać pierwsi zawodnicy, m.in. Przemo i Marcin. Po przebraniu w kolarskie ciuchy popedałowaliśmy zapoznać się z jedynym terenowym odcinkiem na 7,5 km pętli. Było to ok 300 m podjazdu tuż przed końcem rundy. W związku z tym Przemo zdecydował się wystartować na szosówce (cwaniak przywiózł dwa rowery :D).

Rozgrzewkę postanowiłem zrobić indywidualnie. Pierwsza prosta po starcie liczyła jakieś 400 m lekko pod górę i świetnie się do tego celu nadawała. Po kilkukrotnym pokonaniu podjazdu udałem się w kierunku startu, gdzie rozgrzewali się pozostali zawodnicy, m.in. Przemek i Maciek z Puław, którzy także przyjechali na szoskach. Na pierwszy rzut oka było widać kto dziś powinien zająć pierwsze dwa miejsca, postanowiłem więc powalczyć z Przemem o pudło, choć na pierwszy rzut oka wydawało się to raczej niemożliwe. Ustawiamy się na linii startu, w ostatniej chwili ściągam nogawki i jedziemy!

Wpinam się szybko, ale startuję jakoś ospale. Daleko przed sobą widzę Przemka, który długo czeka na Cytrynę, żeby cisnąć we dwójkę. Do mnie doskakuje Przemo, któremu siadam na koło, ale w połowie podjazdu wyprzedzam i za wszelką cenę próbuję dospawać do puławskiej dwójki. Po pierwszym skrzyżowaniu się to udaje, Przemo zostawiony, ja na kole za chłopakami, dokładnie o to chodziło :) Tempo jest mocne, zaginam się, ale o ile po płaskim jeszcze góralem da się nadążyć za szosówkami to pod górkę nie jest to już takie łatwe i przed kolejnym skrzyżowaniem odpadam. Mam za to niewielką przewagę nad Przemem i staram się ją utrzymać, kręcę mocno, ciągle widzę liderów. Przemo jednak w końcu mnie dochodzi, siadam mu na koło i spokojnie trzymam narzucone tempo. W zakręt przed najtrudniejszym podjazdem na trasie wchodzę pierwszy, chwilę tak jadę, ale Przemo szybko zmienia mnie na prowadzeniu. Na podjeździe postanawiam zaatakować. Staję na pedały, kilka mocniejszych przekręceń korbą i o dziwo Przemo zostaje. Podkręcam więc tempo i próbuję wyrobić sobie jak największą przewagę jeszcze przed wjazdem w teren. W końcu ostatni zjazd i z impetem wpadam w offroad. A tam najpierw widzę Przemka, który złapał gumę i prowadzi rower a kilkanaście metrów dalej Cytrynę, który na szosówce walczy z podjazdem po ziemi i kamykach. Mam go jak na wyciągnięcie ręki i próbuję jak najszybciej dogonić, ten jednak radzi sobie zaskakująco dobrze. Sprężam się i na szczycie, przed wjazdem na kostkę, jestem tuż za nim. Niestety na twardym Maciek szybko odskakuje i jest te kilka metrów przede mną.

Początek drugiej pętli, kręcimy na podjeździe, na którym się rozgrzewałem, na szczycie mam kilkanaście metrów straty, ale za to kilkaset metrów przewagi nad Przemem, który dopiero co zaczyna podjazd. Ciągle jadę mocno, walczę z silnym wiatrem. Właściwie od początku drugiej rundy wyścig przeradza się w indywidualną jazdę na czas. Ciągle mam w zasięgu wzroku Maćka, a na długich prostych widzę także za sobą Przema. Często kładę się na kierze jak czasowiec i gnam ile tylko jest pod nogą. Tętno ciągle nie schodzi poniżej 190 bpm. Jadę drugi, mam 25 sekund straty do lidera i około minutę przewagi nad trzecim Przemem. Znowu stromy podjazd, staram się trochę odrobić, ale Maciek jest mocny. Wjeżdżamy w teren, staram się wykorzystać te jedyne 300 metrów na których mam przewagę sprzętową, ale jednak na szczycie brakuje kilka metrów by złapać się na koło. Spoglądam w dół i przynajmniej Przemo jest daleko i wiem, że już mi raczej nie zagrozi. Na ostatniej pętli dalej widzę Maćka przed sobą, ale strata około 25 sekund się utrzymuje. Ostatni podjazd, atakuję ile tylko sił, dubluję najwolniejszych zawodników, ale mam za mało siły, żeby doskoczyć. Po wjeździe w teren widzę, że nijak nie będę pierwszy, ale zwalniam tylko nieznacznie. Z czasem 44:07, średnią 32,64 km/h i 28 sekundami straty do zwycięzcy wjeżdżam na metę wyścigu. Pulsometr pokazuje średnie tętno 189 bpm. Zaginka prawie jak na trenażerowej czasówce :D Jestem mega zadowolony, że udało się w końcu wjechać na podium, jadę się rozjechać i przebrać, żeby spokojnie czekać na dekorację.

I tutaj następuje totalne zaskoczenie. Wyścig zapowiadany w gazetach, profesjonalny pomiar czasu z chipami, duża firma (Cisowianka), organizująca imprezę a tu cała obsługa się zbiera do domu. Po kilkunastominutowym  oczekiwaniu wywieszają tylko listę z wynikami i oznajmiają, że na tym koniec. Szok, totalny szok. Nie będzie żadnej dekoracji, żadnego podium, nawet symbolicznej zgrzewki wody jako nagrody. Nic! Kompletnie zaskoczeni, pakujemy się do samochodów i odjeżdżamy każdy w swoją stronę. Zakończenie imprezy, jakiego na pewno się nie spodziewałem, nawet na tak amatorskiej i niszowej imprezie,ale akurat nie to jest najważniejsze. Liczy się przede wszystkim dobrze pojechany wyścig i dobre miejsce na podium, którego zresztą nie było . To nie pierwszy ogór, który mnie totalnie zaskoczył i pewnie nie ostatni. Jak to ogór :D

2012.09.30 – Nowa Dęba – XC

Wyścig w Nowej Dębie wskoczył do kalendarza dość niespodziewanie. Po dobrym wyniku w Kielcach i ostatnich treningach chciałem się jeszcze raz sprawdzić w tym sezonie, więc gdy trafiła się okazja postanowiłem skorzystać. Z Lublina wraz ze mną pojechał Grzesiek Orzeł, a z Puław Marek Kulik. Pozostali zawodnicy to głównie ekipa z Rzeszowa oraz miejscowi. W tygodniu poprzedzającym wyścig zrobiłem kilka mocnych, nawet zbyt mocnych jak na tę porę roku treningów i ciężko było mówić o świeżości. Wiedziałem jednak, że coś tam w nogach jeszcze zostało i nastawiałem się na dobry wyścig i walkę o czołowe pozycje.

Do Nowej Dęby przyjechaliśmy przed 10 i wiadomości, że wystartujemy prawdopodobnie około 14, nie przyjęliśmy zbyt entuzjastycznie. W dodatku na pierwszy rzut oka jak to Grzesiek stwierdził „pachniało Urszulinem”, czyli niezbyt ciekawą trasą. Na szczęście Marek, który wcześniej dojechał do Nowej Dęby pojechał za chwilę na objazd, z którego wrócił bardzo zadowolony, twierdząc, że trasa podobna do puławskiej, ale w przeciwieństwo do tej z naszego lokalnego czempionatu, z terenu wyciśnięte jest maksimum. Po śniadaniu i złożeniu roweru pojechałem na trasę i rzeczywiście: podjazdy sztywniejsze, do tego więcej zakrętów i ciaśniej niż w Puławach. Na 2500 rundzie wyszło ponad 60 m. przewyższenia, czyli tyle samo, ile na lubelskim Globusie. Nieźle. Do tego były dwa sztucznie usypane dropy, porobione jakieś muldy i mini skocznia z palety. Trasa oczywiście bardzo dobrze oznaczona, drzewa na końcu jednego ze zjazdów obwiązane jakimiś kocami, a do tego harcerze stojący na zakrętach, za każdym razem przypominający (zarówno na objeździe jak i później na wyścigu) o trudnym zjeździe, zakręcie itp. Nigdy czegoś takiego nie widziałem, wielkie brawa!

Czas do wyścigu upływał nam leniwie, głównie na gadaniu o rowerach, wyścigach i takie takie ;) Jednak około 12 organizatorzy w porozumieniu z zawodnikami postanawiają przyspieszyć start Elity i puścić nas wcześniej, w dodatku z Orlikami. Zatem pół godziny przed startem od razu łazienka, a później rozgrzewka. Jadę z Markiem, który decyduje się wystartować z Elitą. Przekręcamy 5 kilometrów, zapoznając się z jakąś tajemniczą dzielnicą Nowej Dęby, a gdy wracamy na miejsce zawodów wszyscy stoją już na starcie. Na szczęście znajduje się dla mnie miejsce w pierwszej linii, tak jak lubię po zewnętrznej. Przed nami 11 kółek, na wyścig wychodzi słońce i milknie wiatr, humory dopisują. Wiem, że będzie ciężko, ale jestem bardzo zmotywowany, żeby pojechać dobry wyścig.

Start! Idealnie trafiam w pedały, kilka mocnych depnięć i już na pierwszej prostej jadę pierwszy. Wchodzę w pierwszy zakręt i prowadzę peleton. Staram się jechać spokojnie, po kilkuset metrach wyprzeda mnie Tomek z RKK i na pierwszy poważny podjazd wjeżdżam tuż za nim. Po następnych kilkuset metrach wyprzedza mnie Łukasz z tej samej ekipy. Wiem, że za nimi nie nadążę i tuż przed pierwszym dropem przepuszczam Marka, który goni liderów. Jeszcze na pierwszej pętli wyprzedza mnie kolarz z Resovii, który (jak się później okazuje) jedzie w kategorii Orlik. Na drugą pętlę wjeżdżam czwarty w Elicie i piąty Open. W lesie już nie widzę przed sobą nikogo, natomiast z tyłu ciągle widzę goniącego mnie Bartka z RKK. Bartek dochodzi mnie dopiero pod koniec trzeciej pętli i czwartą pętlę jedziemy razem. Na początku piątego kółka puszczam koło i Bartek odjeżdża. Wiem, że wyścig długi i postanawiam jechać swoim tempem, po cichu licząc, że jeszcze spłynie i w końcu go dojdę. Na agrafkach widzę, że nie mam jakiejś wielkiej straty, pod koniec kółka gdy wjeżdżam do miasteczka kolarskiego, ten z niego wyjeżdża. Niecała minuta straty, gonię z całych sił. Ludzie na trasie na każdym kółku dopingują mnie, krzyczą „dogonisz go”, cieszą się, gdy udaje mi się wjechać po stromym i zrytym podjeździe. Słyszę nawet ich rozmowy: „dogoni go”. Super miło, dodaje mi to skrzydeł, zaginam się jeszcze bardziej.

W pewnym momencie widzę w lesie siedzącego z boku Tomka, któremu odcięło prąd, i który postanawia się wycofać. Jadę zatem 4 w Elicie i gonię zawodnika przede mną. Na siódmej pętli jestem już bardzo blisko, jadę spokojnie, bo wiem, że dojście Bartka to tylko kwestia czasu. Tak dzieje się pod koniec ósmej rundy, na ostatnim podjeździe doganiam Bartka, zjeżdżamy razem i do miasteczka wiozę mu się na kole. Przejeżdżamy koło strefy bufetu, rzucam bidon i proszę o napełnienie go do połowy i podanie na kolejnej pętli. Postanawiam wyprzedzić Bartka i zobaczyć co się będzie działo. Zrównuję się z nim przy wjeździe na krawężnik i w tym momencie dobijam tylne koło. Jestem prawie pewien, że jest źle. Jadę jeszcze sto metrów i przy wjeździe do lasu powietrza z tyłu już nie ma. Załamany nie wiem co mam zrobić, pierwsza myśl to wycofanie się i powrót na start. Jednak po chwili dochodzę do wniosku, że i tak będę musiał zmienić tę dętkę i zabieram się do roboty. Po 10 minutach rower znowu nadaje się do jazdy. W tym czasie prowadzący Marek zdążył mnie minąć dwa razy, więc wiem, że to już moja ostatnia pętla. Jadę ją dosyć luźno i na metę wjeżdżam ostatecznie szósty open i piąty w Elicie. O tym, że gdyby nie guma prawdopodobnie byłbym trzeci dowiaduję się już na mecie i moja złość sięga zenitu, jestem wściekły! Czułem się świetnie i wiem, że skoro już dogoniłem Bartka to tylko kwestią czasu byłoby jak bym mu odjechał. Jestem strasznie zły i nie mam ochoty ani na jedzenie, ani na prysznic, kompletnie na nic. Była ogromna szansa na podium i zakończenie sezonu mocnym akcentem, a skończyło się na przebitej dętce i sporym rozczarowaniu.

Gdy trochę ochłonąłem, poszedłem w końcu pod prysznic na pobliski basen. Świetna sprawa, szkoda, że rzadko się zdarzają takie luksusy na wyścigu (w tym sezonie było tak jeszcze tylko w Urszulinie). Po powrocie do miasteczka kolarskiego humor już nieco lepszy, zjadam dwie kiełby i dwa pączki i wraz z innymi kolarzami śledzimy ostatni wyścig i dyskutujemy o zawodach. Muszę przyznać, że impreza w Nowej Dębie była bardzo profesjonalnie zorganizowana. Świetna i bardzo dobrze oznaczona trasa, bardzo mili, życzliwi ludzie, którzy pilnowali, żeby nam niczego nie zabrakło. Do tego darmowe jedzonko i prysznic (brak wpisowego!) sprawiają, że Nowa Dęba mimo gumy była bardzo miłym akcentem na zakończenie sezonu. Jeśli terminarz się pomyślnie ułoży to chętnie wystartuję tutaj w przyszłym sezonie, gdyż organizatorzy już zapowiedzieli, że zarówno na wiosnę jak i na jesień chcą powtórzyć to ściganie, a w dodatku myślą o uatrakcyjnieniu trasy o sekcję z telewizorami. Nic, tylko życzyć im powodzenia, ta impreza zdecydowanie ma potencjał!

2012.09.23 – Kielce – ŚLR

Kielce to miejsce, w którym we wrześniu 2009 zaczęła się moja przygoda z ŚLR. Był to pierwszy poważny maraton, w którym wystartowałem i już wtedy stwierdziłem, że warto regularnie startować w świętokrzyskim cyklu. Nie licząc przygody w Daleszycach w 2010, tegoroczny sezon był moim powrotem na trasy Ligi a jego zakończenie w Kielcach miało być ukoronowaniem pierwszego sezonu po powrocie do ścigania. Jako, że forma pod koniec sezonu idzie do góry to liczyłem na dobry występ i chciałem spróbować zawalczyć o wyprzedzenie Karcera w klasyfikacji generalnej ŚLR.

Na wyścig jadę ze sprawdzoną ekipą: Luckiem, Qulą, Mrozem i U1. Wyjeżdżamy o 6:20 i jak zwykle dosyć wcześnie jesteśmy na miejscu, a tam oczywiście zimno jak w Kieleckiem ;) Pogoda nie nastraja zbyt dobrze, średnio chce mi się jechać, podobne nastroje daje się zaobserwować u wielu zawodników (na pewno wpływ na to ma także zmęczenie sezonem). Szybko podjeżdżam do sklepu po tradycyjną bułkę z bananem na drugie śniadanie. Słońce powoli wychodzi zza chmur, ale ciągle zimno. Nie chce mi się jak nigdy, przebieram się późno, w dodatku dopada mnie spalara jak na początku sezonu. Na rozgrzewkę wyjeżdżam 20 minut przed startem, do sektora wchodzę zupełnie nie rozgrzany, bo większość czasu stałem w kolejce do łazienki. Nie mogę się zdecydować co do stroju, w bluzie będzie za gorąco, w bezrękawniku za zimno. Jeśli chodzi o dół to patrzę po ludziach: szeroka gama spodenek, od krótkich, przez 3/4 aż po długie nogawki. Postanawiam nie ryzykować zdrowiem i wystartować na długo, chociaż zazwyczaj bardzo mi to zamula nogę.

Startujemy! Pierwsze metry i nie pamiętam już, że w ogóle nie chciało mi się jechać. Pierwszy podjazd, jeszcze na rozjazdówce i już żałuję, że jadę w nogawkach. Przód sektora idzie jak z procy, tym razem nawet nie próbuję ich gonić, jadę swoje żeby nie zapiec się na samym początku. Po trzech kilometrach i kamienistym zjeździe dwóch zawodników już pompuje koła, w tym Darek z MayDaya. Daje mi to do myślenia i zwracam szczególną uwagę na tor jazdy na zjazdach, ale nie oznacza to, że na nich zwalniam. Już na początku zauważam, że moje Rubeny mogłyby być odrobinę słabiej napompowane (jest 2,7), mimo to zjeżdża się w porządku i co chwilę kogoś wyprzedzam. Przed pierwszym strumykiem w pierwszej chwili automatycznie skręcam za gościem jadącym na objazd mostkiem, ale w ostatniej chwili zmieniam decyzję i jadę przez wodę. Na szczęście buty suche, ale przez moje zawahanie wyprzedza mnie trzech zawodników. Tuż za rzeczką odzyskuję pozycję, łapię izo na bufecie i pędzę goniąc pozostałych zawodników. Zaczynają się pierwsze poważne podjazdy, pamiętam je z 2009 roku. Tym razem wjeżdżam o niebo szybciej, jest mniej błota niż wtedy, w dodatku „noga podaje”. Co kilka minut doganiam kolejnych kolarzy. Na jednym z podjazdów przejeżdżamy przez maty z pomiarem czasu. Na moje pytanie, dostaję informację, że jestem trzydziesty. Całkiem nieźle, to dodaje mi skrzydeł :)

Dojeżdżam do stoku narciarskiego, rozkręcam mocno i ponad 60 km/h pędzę w dół. Nawrót 180 stopni i na młynku pod górę. Tym razem prędkość oscyluje w okolicach 8 km/h. Widzę przed sobą Andrzeja i Filipa z MayDaya, nie zaginam się jednak, żeby ich dojść za wszelką cenę na tym podjeździe. Jadę swoje a po prawej mam obraz kolarzy zjeżdżających ze stoku z zawrotną prędkością. Istny demotywator, dzieli nas co prawda ładnych kilka minut, ale przez kontakt wzrokowy czuć już ich oddech na plecach. Stok się kończy, widzę, że Karcer dopiero będzie zjeżdżał, odpalam całą naprzód i wjeżdżam w las. Gonię i jednocześnie uciekam. Na zjazdach dochodzi mnie zawodnik na fullu, ale pod górę mu uciekam, w końcu na tyle skutecznie, że ta przeplatanka kończy się na moją korzyść. Na długim podjeździe dopadam Andrzeja, który postanawia się wycofać. Wyjeżdżam z lasu, zjazd po polach i w końcu długa łąka, ją także pamiętam sprzed trzech lat. Otwarta przestrzeń, mocny wiatr, dochodzę grupkę z Filipem. Kawałek wiozę się na kole aż w końcu wyprzedzam, wjeżdżam na asfalt i rozkręcam do prawie 50 km/h. Kładę się na kierze i ciągnę wagon, wjeżdżamy na drugą pętlę. Pod górę odpuszczam i schodzę ze zmiany, nawet trochę zostaje, ale puszczam się ze zjazdu i ponownie wychodzę na czoło grupy, przejeżdżam przez rzeczkę i cisnę ile sił. Jedzie się świetnie, chłopaki stopniowo tracą. Na dłużej na kole zostaje tylko jeden zawodnik, ale i jego w końcu urywam. Zjazdy na drugiej pętli pokonuję zdecydowanie szybciej i pewniej. Amor robi robotę i wprost frunę w dół po nierównościach. Wyrabiam sobie dużą przewagę. Znowu stok, tym razem zjeżdżam jeszcze szybciej, licznik pokazuje 67,3 km/h, chyba nigdy nie miałem tyle w terenie :D

Podjazd po stoku masakra. Jest chyba minimalnie wolniej niż za pierwszym razem, ale tym razem nikogo przede mną nie ma i trudniej trzymać solidne tempo. W lesie znowu ogień, jadę jak w transie, zarówno z góry jak i pod górę jest zdecydowanie szybciej niż na pierwszej pętli. Dopiero po ostatnim podjeździe czuję, że niedługo zacznie brakować sił. Wjeżdżam na łąkę, na której wyprzedzam kolejnych dwóch zawodników, później asfalt i zostaje 7 km do mety. Kręcę mocno, żeby uciec rywalom na bezpieczną odległość, z moich wyliczeń wychodzi, że jadę na około 20 pozycji, zdecydowanie zamierzam ją utrzymać. Droga do mety zaczyna się jednak strasznie dłużyć. Nie wiadomo skąd wyrastają kolejne podjazdy. Dzielnie je podjeżdżam, coraz częściej wstając na pedały, m.in dlatego, że pozycja w siodle nie jest już zbyt komfortowa. „Jesień średniowiecza” to chyba najtrafniejsze określenie, które przychodzi mi do opisania stanu mojego tyłka. Co chwilę oglądam się za siebie patrząc gdzie są rywale, na szczęście nikogo nie widać aż do ostatniego kilometra do mety. Tam jest jednak z góry, więc cisnę ile sił i na metę wjeżdżam z czasem 2:58:38 jako 17! zawodnik open i 11 w kategorii.

Jestem przezadowolony, z przebiegu maratonu, świetnej trasy i pozycji na mecie. To chyba mój najlepszy maraton w tym sezonie, a może i najlepszy w życiu. Wystarczy napisać, że w tym roku na ŚLR zajmowałem kolejno miejsca 69, 34, 35, 33 i 36, więc różnica jest spora :) Cieszy także to, że przez cały maraton nie dałem się nikomu wyprzedzić i ciągle piąłem się w górę, to także rzadko spotykany scenariusz w moich tegorocznych występach w ŚLR. Mimo, że nie zabrałem na trasę magnezu, udało się uniknąć skurczy. No i dzięki świetnej, jak na moje obecne możliwości, postawie w ostatnim maratonie sezonu, rzutem na taśmę objechałem Karcera w generalce i skończyłem na 13 miejscu w Elicie. Jeśli chodzi o podsumowanie tegorocznej SLR to mogę spokojnie napisać, że jest to świetny cykl i z przyjemnością wystartuję w nim w przyszłym roku. Bardzo dobra organizacja przez cały sezon, ciekawe trasy (chociaż mam nadzieję, że najbardziej płaskie etapy zostaną zastąpione przez np. Bieliny) i świetna atmosfera sprawiają, że trudno mi wyobrazić sobie sezon bez Ligi. Na podsumowanie całego sezonu przyjdzie jeszcze czas po ostatnim Grand Prix Puław (13 października), a tymczasem zaczynam lekkie jesienne kręcenie, bardziej niż na budowanie formy nastawione na zabawę i miłe spędzanie czasu ze znajomymi z Rowerowego Lublina. Do zobaczenia na ustawkach!