Tag: Wyścig

2012.08.18 – Puławy – XC

Legendarny wyścig w Puławach to impreza, na której jeśli można to trzeba być (niektórzy twierdzą nawet, że nawet jeśli nie można to i tak trzeba)… Ja bardzo chciałem i do tego mogłem, więc po prostu musiałem tam być. Jak zwykle w tym sezonie na miejscu zawodów byłem na długo przed czasem, co pozwoliło spokojnie się przygotować i rozgrzać (o tym jak ważny jest odpowiednio wcześniejszy przyjazd na miejsce boleśnie przekonał się Kamil z BB).

Czasówka w Hrubieszowie rozgrywana równolegle, a do tego niedzielny Puchar Tarnowa pozwalały podejrzewać, że tym razem obsada w Puławach będzie nieco skromniejsza. Jednak nic z tych rzeczy! Prestiż puławskiego czempionatu tradycyjnie przyciągnął prawie całą czołówkę lubelskiego i puławskiego XC, więc od razu było wiadomo, że będzie bardzo mocne ściganie. Na początek zapoznanie się z nieco zmodyfikowaną względem poprzednich edycji trasą i duże zaskoczenie: nie ma podbiegów. W ogóle trasa dosyć łatwa, tylko z jednym trudniejszym podjazdem, na końcu którego były dosyć duże korzenie. Na rozgrzewce specjalnie podjechałem go kilka razy, żeby wybrać taki tor jazdy, dzięki któremu nie będę musiał zeskakiwać z roweru.

Po trzech kółkach po lesie i kręceniu na stadionie stajemy na starcie. Do pokonania 8 pętli, włączam pulsometr, odliczanie, jedziemy. Pierwszy obrót korbą szybko, niestety nie wpinam się od razu i do lasu wjeżdżam dopiero gdzieś w połowie stawki. Jest wąsko, ciężko się przebić do przodu, a tempo od startu bardzo mocne. Udaje mi się łyknąć pojedynczych zawodników, sam natomiast puszczam Brania, który zresztą chwilę później przesadza na zakręcie i spada kilka pozycji. Na zjeździe po piachu robi się korek, do tego nie zdążam zredukować i wyprzedza mnie kilka osób. Na końcu podjazdu z korzeniem też korek, zeskakuję z roweru i tym razem to ja wyprzedzam. Pierwsze dwa-trzy kółka jest dosyć ciasno, ciągłe przetasowania, jadę z Łukaszem Karpiem, Kamilem Grendą i Bartkiem Brodą. Później Bartek i Kamil odjeżdżają i ze dwa kółka wiozę się za Łukaszem. Od trzeciego okrążenia stawka jest już na tyle rozciągnięta, że podjazd z korzeniem podjeżdżamy płynnie a i zjazd po piachu (a zwłaszcza na trzech ostatnich kółkach) idzie gładko. Dwa okrążenia do końca wyprzedzam Łukasza, ale także Olka (dziwiąc się przy tym ogromnie, że jedzie tak daleko). Chłopaki dosyć szybko znikają z tyłu a ja samotnie pędzę do mety, na którą wjeżdżam na ósmej pozycji w Elicie. Dużo słabiej niż ostatnio, ale miejsce chyba dobrze oddaje moją obecną dyspozycję względem pozostałych zawodników, biorących udział w wyścigu.

Tym razem Polar już nie szwankował i wykazał średnie tętno na poziomie 185 (max 191). Na tak krótkim (20,5 km, 51 min) wyścigu spodziewałem się raczej wyższych wartości, ale muszę też przyznać, że na mecie nie czułem się jakoś specjalnie ujechany. No ale patrząc na przebieg wyścigu to z mojego punktu widzenia nie miał on szczególnie emocjonującego przebiegu: kto miał pojechać to pojechał, kto miał zostać to został, a ja bujałem się gdzieś pomiędzy i czasem tylko ciąłem się z Łukaszem. Do końca sezonu pozostały jeszcze dwa wyścigi o GP Puław. Na ostatnim będę na pewno. Co do startu 15 września (nieoficjalne mistrzostwa województwa w XC) to ciągle się waham. Mistrzostwa Polski w „asfaltowym” Maratonie MTB czy Mistrzostwa Świata i okolic w „Pure MTB” GP Puław: oto jest pytanie ;)

2012.08.12 – Suchedniów – ŚLR

Mój piąty tegoroczny start w ŚLR przypadł na Suchedniów. Wstaję o 5:30, staję na wagę (61,2 kg, coś mnie mało) ubieram się i wsiadam do samochodu, do którego już wieczorem spakowałem rower i wszystkie graty. Jadę po Mroza na drugi koniec Miasta i o 6:15 jesteśmy już na wylotówce. Droga mija szybko, na miejsce dojeżdżamy ponad dwie godziny przed startem, chwilę po ekipie Dawida. Z czasem dojeżdżają kolejni znajomi, zaczynam czuć atmosferę wyścigu. Przygotowanie do startu mija bardzo spokojnie. Jest dosyć chłodno, robię długą rozgrzewkę, m.in. przejeżdżam ostatni kilometr trasy. Wjeżdżam do pierwszego sektora, jeszcze w bluzie i nogawkach, które ściągam tuż przed planowaną godziną startu.

Wyruszamy z kilkuminutowym opóźnieniem, więc jest mi trochę zimno, ale dzięki dosyć szybkiemu tempu na starcie szybko się rozgrzewam i wiem, że jazda w bezrękawniku to był jednak dobry pomysł. Przez większość asfaltu trzymam się w peletonie, dosyć wysoko i nieco z lewej, żeby nie dać się zamknąć. Z tyłu Tomek krzyczy do mnie, żeby przesunąć się do przodu, bo zaraz się zacznie ostra jazda. Chwilę później mnie wyprzedza, ja dalej spokojnie i dopiero tuż przed wjazdem w teren wyskakuję z lewej i dochodzę do czuba. W terenie jak to zwykle bywa, zbyt długo nie trzymam się z przodu, co nie oznacza, że spadam jakoś daleko. Jadę gdzieś pod koniec pierwszej grupy, kilka razy zostaję i doganiam, aż w końcu odpuszczam i postanawiam jechać swoim tempem, żeby się nie zajechać już na samym początku. Niewiele jednak z tego wychodzi, bo zaraz dopada do mnie Andrzej, któremu siadam na koło, a na zjeździe wyprzedzam i bezsensownie cisnę, próbując jednak złapać pierwszą grupę. Do tego momentu tętno chyba nie spada poniżej 190. Jadę z Andrzejem, po kilku kilometrach doganiamy Tomka, zaczyna się jednak błotny, techniczny odcinek i ja zostaję.

Przez kilka minut jadę sam, po czym wyprzedza mnie Darek. Jest sporo kolein, wysokich na kilkadziesiąt centymetrów, często podpieram się nogą, żeby nie wylądować w błocie. Gdy kończą się te odcinki przyspieszam. Na pierwszym punkcie kontrolnym dostaję informację, że jestem 34. W zasięgu wzroku mam chyba dwóch zawodników, których szybko wyprzedzam. Strome podjazdy dają mocno w kość, ale w porównaniu do odcinków błotnych jedzie się świetnie. Po ponad 20 km Polar odmawia posłuszeństwa i przestaje zliczać prędkość i dystans. Próbuję coś na to zaradzić, ale nie daję rady. Jadę więc kolejny maraton, w którym nie znam swojej prędkości ani nie wiem ile pozostało do mety. Super ;/ Dojeżdżam to epickiego podjazdu po łące, który zarówno fizycznie i psychologicznie daje mocno w kość. Oprócz długości i nachylenia, dużą trudnością są na nim „schodki”, które pojawiają się co kilkanaście metrów i wymagają przyspieszenia, żeby je pokonać. Później całkiem przyjemny zjazd, na początku także po trawie. Na jednym z dalszych podjazdów, po kamienistej, szerokiej drodze dogania mnie Tomek, który wcześniej złapał gumę. Wspinam się tuż za nim, po czym na zjeździe przyspieszam i wyprzedzam jego oraz kolejnego zawodnika. Znowu się zjeżdżamy i na kolejnym podjeździe wyprzedzamy następnych zawodników, dochodzimy Bartka. Z tego co liczę, jadę 27 open. Tomek w końcu odjeżdża, widać, że noga mu dziś szczególnie dobrze podaje. Ja długi odcinek jadę z Bartkiem, który narzuca mocne tempo, kilka razy zostaję, ale udaje mi się go doganiać.

Dojeżdżamy do najtrudniejszego na trasie zjazdu, koło Kamienia Michniowskiego, który będę pokonywał już drugi raz. Odcinek, który go poprzedza jest bardzo ciekawy i techniczny, ale nie sprawia mi problemów. Na zjeździe za pierwszym razem sprowadzałem środek i końcówkę, tym razem zjeżdżam i końcówkę. Ciągle trzymam się za Bartkiem, który zjeżdża bardzo szybko, ale udaje mi się dotrzymywać mu koła. Niestety po kilku kolejnych podjazdach Bartek krzyczy do mnie z tyłu, że odpuszcza. Zostaję sam, a sił coraz mniej. Co jakiś czas widzę w oddali za mną kolejnych zawodników, ale jeszcze długo mnie nie mogą dojść. Tuż przed drugą pętlą na morderczej łące oglądam się za siebie i widzę za mną czterech zawodników. Wśród nich Cytryna, Karcer i Filip. O ile za pierwszym razem pokonałem łąkę bez większych problemów, tak tym razem każdy „schodek” to prawdziwa walka o utrzymanie się na rowerze. Chłopaki mnie wyprzedzają, ale na jednym z „załamań” także nie dają rady. Schodzimy wszyscy, a gdy z powrotem wsiadamy na rowery widzę jak tyłki chłopaków stają się coraz mniejsze i mniejsze, aż w końcu znikają. Podobnie jest z moimi siłami, ale jakoś staram się jechać. Około 33 km do mety przeżywam szok. Chwilę przed bufetem dogania mnie Kaśka Galewicz. Jadę za nią, ale muszę zatankować bidon na bufecie. Mimo wzorowej obsługi (śmiało mogę ją porównać do tankowania w F1) tracę dystans, Kaśka odjeżdża i jeszcze tylko przez chwilę widzą ją gdzieś między drzewami.

Druga pętla niesamowicie się dłuży. Pamiętam, że odcinek koło kamienia mamy jechać trzy razy, ale nie ma go tak długo, że w końcu uznaję, że coś mi się pomyliło. Gdy wydaje mi się, że do mety pozostało już tylko kilka kilometrów widzę znajomy odcinek i już wiem, że najtrudniejszy zjazd na trasie jednak przede mną. Początek i końcówkę znowu zjeżdżam, ale podczas schodzenia środkowego odcinka wyprzedza mnie trzech gości. Jednego później doganiam, ale pierwszy dwaj są za szybcy. Meta już coraz bliżej, mijam ostatni bufet i wjeżdżam na drogę prowadzącą prosto do mety, przede mną ostatnie 10 kilometrów. Kilkadziesiąt metrów za mną kolejny zawodnik. Nie mam zamiaru tracić kolejnych pozycji na trasie i spadać gdzieś na 40 miejsce. W myślach powtarzam, że miejsce, na którym jadę należy się właśnie mnie i mobilizuję ostatnie siły. Co chwilę spoglądam za siebie. Na szutrowej drodze wzdłuż torów przyspieszam ile sił w nogach, patrzę do tyłu i wiem, że powinno się udać. W końcu przejeżdżam pod mostem kolejowym i wiem, że do mety pozostał kilometr. Wiem, że nie dam się już wyprzedzić, jadę odważnie i z czasem 4:41.18 przekraczam metę 36 Open i 20 w Elicie. Czas prawie identyczny jak w Daleszycach. Całe szczęście, że to jedyne podobieństwo do tamtego maratonu a miejsce open i w kategorii jest podobne do tego w Sandomierzu, Sielpii i Zagnańsku. Szału nie ma, ale tragedii także.

To, że był to bardzo wymagający maraton pokazuje także moja waga, która po powrocie do domu wskazała tyle samo, co przed wyścigiem, ale już dzień później jeden kilogram się gdzieś zgubił ;) Mam nadzieję, że ok 4500 kcal, które spaliłem, szybko wróci na swoje miejsce. Jeśli zaś chodzi o podsumowanie maratonu od strony organizacyjnej to trasa świetna (mimo błota, którego nie lubię, ale jak na pogodę raczej nie mogło być lepiej), oznakowanie bardzo dobre, start prawie punktualny, atmosfera i postawa organizatorów jak zwykle świetna. Mam niewielkie zastrzeżenia jedynie co do zielonych bananów i rozmieszczenia bufetów, które były w szybkich miejscach i nieco za bardzo z boku i po zewnętrznej (zwłaszcza ten na końcu rundy, wymuszało to podjechanie do nich i uniemożliwiało złapanie banana/batona w locie). Pomarańcze, ciastka i makaron na mecie to już klasyka – Lubię to! Duży plus należy się także za zaplecze sanitarne – kilka łazienek a do tego prysznice to coś, co zdecydowanie ułatwia przygotowanie do startu i późniejsze ogarnięcie się po nim. Fajnie jak by tak było za każdym razem. Do zobaczenia w Kielcach!

2012.08.05 – Szczebrzeszyn – Maraton MTB

O maratonie w Szczebrzeszynie ekipa Rowerowego Lublina dowiedziała się tydzień przed wyścigiem. Postanowiłem zrezygnować z debiutu w Cyklokarpatach i zaliczyć kolejny lokalny wyścig. Skład RL był zdecydowanie najliczniejszy, bo wystartowało nas 13 osób, oprócz nas było kilkoro kolarzy z Biłgoraja, Gello z Kraśniczyna, ludzie z Zamościa, ale także kilka osób z Gliwic. Z Lublina wyjechałem o 8:15 z Tomkiem i Mrozem, godzinę później byliśmy już na miejscu. To kolejny plus lokalnych maratonów – można sobie dłużej pospać i nie męczyć się już na dzień dobry podczas dojazdu.

Tym razem w końcu dosyć długa rozgrzewka, głównie na pierwszym podjeździe wyścigu, który robię kilka razy. Później jakieś przyspieszenia żeby sprawdzić nogę, lekkie kręcenie po rynku, wspólne zdjęcie przy pomniku Chrząszcza i stajemy na starcie. 10…9…8…7…1, jedziemy! Już na dzień dobry długi asfaltowy pojazd, od samego początku jadę go na trzecim miejscu, trzymając się koła. Gdy wjeżdżamy na szczyt na prowadzenie wychodzi Tomek a ja siadam mu na koło i na podjeździe wychodzę na prowadzenie. Rozciągam stawkę i z powrotem chowam się za Tomkiem. Ciśniemy po płaskim, jest dużo kolein i trochę piachu, mamy nieznaczną przewagę nad kolejnymi trzema kolarzami. Dojeżdżamy do jakiegoś zakrętu, nie widać pilota wyścigu, chwila zawahania i w ostatniej chwili zmieniamy kierunek jazdy.

Tomek odjeżdża na kilkanaście metrów, do mnie doskakuje Żwirek, Gello i Mirek z Biłgoraja. We trójkę gonimy, ale na krótkim zjeździe strata rośnie. Później długi, szybki, ale i techniczny zjazd w wąwozie, gdzie jadę za Mirkiem, który wyraźnie mnie hamuje. Pod koniec zjazdu znajduję miejsce i szybko wyprzedzam, gonię Tomka i Gella, który na zjeździe był przed nami. Za mną Mirek ze Żwirkiem. Szybko dochodzę Gella i ciągnę po piachu. Znowu gonimy we czterech i na jednym z długich i stromych podjazdów widzimy Tomka. Nie dajemy jednak rady dospawać i ten znowu ucieka na zjeździe. Zaczynają się ogromne piachy, w których co chwilę stajemy. Dochodzi do nas kolejny „Pszczelarz”, Zbyszek. Gonimy już w pięciu, za nami pustka, nie widać nikogo.

W pewnym momencie źle skręcamy, przez długi czas nie widać oznaczeń trasy, dojeżdżamy do asfaltu i już wiemy, że zgubiliśmy trasę i jest po robocie. Chwilę kombinujemy w jaki sposób najszybciej wrócić na trasę i postanawiamy zawrócić. Mirkowi pod górę strzela łańcuch i zostajemy we czterech. W oddali widzimy kilku zawodników, dojeżdżamy do trasy i gonimy. Straciliśmy jednak ok. 15 minut i nadzieja na zwycięstwo, a nawet podium raczej przepada. Długi odcinek prowadzimy po piachu, gdyż w ogóle nie da się jechać, czasem wyskakujemy na pole i jedziemy odcinki, mające maksymalnie po kilkadziesiąt metrów. W końcu da się jechać, w lesie na podjeździe doganiamy kolejnych zawodników. Zbyszek i Żwirek odskakują, ja z Gelem przez pewien czas jedziemy z dwoma dogonionymi zawodnikami, ale później także odskakujemy i co chwilę widzimy przed sobą zawodników, z którymi dziś zabłądziliśmy.

Na piaszczystej prostej odskakuję Gellowi, przy wjeździe do lasu doganiam Sławka z BSK, który na płaskim siada mi na koło, ale na podjeździe nie widzę już ani jego ani Gella. Przede mną natomiast ukazuje się sylwetka Ifsona, który walczy na kolejnym podjeździe. Szybko go dochodzę, wyprzedzam i ciągnę za sobą. Na długim, szybkim i bardzo niebezpiecznym zjeździe (piasek, koleiny) jadę na maksa, lekko przyhamowując tylko na zakrętach. Zyskuję kilkadziesiąt metrów przewagi nad Ifsonem i widzę przed sobą kolejnego zawodnika BSK, do którego na pewno sporo odrobiłem na zjeździe. Na podjeździe jednak kręci mocno i odjeżdża. Jesteśmy już na odcinku, który jest jechaliśmy na początku i którym wracać będziemy do mety. W końcu dochodzę zawodnika BSK, a później jego młodszego kolegę, także „Pszczelarza”. Wyprzedzam go, ale ten łapie koło. Próbuję zwiększyć tempo, ale nie udaje mi się go zerwać.

Jesteśmy już na płytach i wiem, że już niedaleko do asfaltu i zjazdu do mety. Boję się, że w końcu wyskoczy mi zza pleców, więc kolejny raz przyspieszam, tym razem dużo mocniej, ale kolejny raz nic z tego. Odpuszczam i postanawiam oszczędzać siły na finish. W międzyczasie ku memu zaskoczeniu na pełnej szybkości wyprzedza mnie Żwirek, który znowu pomylił trasę. Jadę za wolno żeby złapać mu się na koło, ale przed sobą widzę asfalt i postanawiam jeszcze raz spróbować urwać ogon. Staję na pedały, kilka mocnych pociągnięć i mam kilkanaście metrów przewagi. Poprawka i jest już bezpiecznie, wiozę to w dół do mety. Przed sobą widzę Żwirka, który zjeżdża chyba trochę wolniej, gonię go, ale ostatnia prosta okazuje się za krótka i przegrywam z nim po pół długości roweru. Ostatecznie zajmuję szóste miejsce, z którego ani trochę nie jestem zadowolony, bo dzisiaj zdecydowanie celowałem w podium.

Jeśli chodzi o ocenę samego maratonu to zdecydowanie na plus oceniam trasę (chociaż jazda po piachu, zwłaszcza w takiej ilości do przyjemnych nie należy). Bufety jak na taki wyścig przyzwoite (na trasie nie korzystałem, obsługa mogłaby być szybsza, za to ten na mecie był w porządku – woda, arbuzy i smaczny bigos). Nagrody dla zwycięzców głównego dystansu także bardzo fajne (wycieczki do Lwowa, tutaj organizatorzy zaskoczyli bardzo miło). Na minus zdecydowanie oznakowanie trasy. Głównie oznakowanie szlaków turystycznych, strzałek mało, brak wiszących taśm, które upewniają, że jedzie się dobrą drogą. Kolejny raz okazało się, że warto robić maratony na Roztoczu, bo to miejsce ma naprawdę ogromny potencjał. Nie sądzę, żeby dało się tutaj zrobić jakiś cykl, który gromadziłby dostateczną liczbę zawodników, zwłaszcza tych liczących się, natomiast maraton z serii Cyklokarpatów czy Maratonów Kresowych jest tutaj jak najbardziej wskazany. Frekwencja z pewnością by dopisała.

2012.07.28 – Krasnobród – Puchar IPA

Kolejny wyścigowy weekend w tym sezonie i kolejny wyścig na Lubelszczyźnie (a właściwie tym razem na Roztoczu, ale ciągle na terenie województwa). Do Krasnobrodu wyjeżdżam o 6:15 i zabieram ze sobą Mroza. W drugiej ekipie z Rowerowego Lublina jedzie Pasibrzuch z Patrycją i Żwirkiem a także Darek z MayDaya. Na miejscu okazuje się, że oprócz Darka startuje jeszcze Andrzej, Waldek, Piotrek i Węgor, jest też mocna ekipa „Pszczelarzy” spod Biłgoraja na czele z Arturem oraz ludzie z Chełma. W około 50 osób stajemy na starcie, to dużo jak na lokalnego „ogórka”, w dodatku skład jest mocny, więc zapowiada się fajnie ściganie.

Zaczynamy od startu honorowego, jedziemy spokojnie przez miasto, po kilku kilometrach przyspieszamy i zaczyna się wyścig. Wjeżdżamy do lasu, zwężenie i jedziemy jeden za drugim. Jestem gdzieś pod koniec pierwszej dziesiątki, Artur narzuca mocne tempo, w dodatku jest piach. Na pierwszym, pełnym piachu podjeździe peleton się mocno rozrywa, ja zostaję nieco z tyłu i widzę w oddali odjeżdżającego Żwirka. Próbuję dojść jadącego bezpośrednio przede mną Piotrka Gutka, który podobnie jak ja zagrzebuje się w piachu. Dochodzę go w końcu, wjeżdżamy na szutrówkę i staram się trochę odpocząć na kole, ale noga jest wyjątkowo zamulona. Po prostu nie ma prądu, Piotrek w końcu odjeżdża, zaczynają się kolejne piachy a ja w ogóle nie mam siły się przez nie przebijać. W normalnej dyspozycji przejechałbym je prawie bez wypinania, ale tym razem co chwilę muszę się podeprzeć. Za mną widzę jednego z zawodników Obsta, ale nie daję się wyprzedzić, mijam za to Artura, który złapał gumę.

Po wyjeździ z piachu jedziemy wzdłuż lasu, doskakuje Wiesiek i wiozę już na kole dwóch Chełmian. Wkrótce Wiesiek mnie wyprzedza, chwilę jadę za nim, ale w końcu puszczam koło. Wiem, że jest źle i wydaje mi się, że będzie coraz gorzej. Na szczęście po kolejnych kilku kilometrach męki zaczynam odżywać i powoli łapię rytm. Doganiam Wieśka, później dwóch zawodników z Biłgoraja i przed sobą widzę Żwirka, którego w końcu także dochodzę i siadam na koło. Ta pogoń dużo mnie kosztuje, znowu jestem bez sił. Na twardej szutrówce trzymam się Żwirka, później dogadania nas zawodnik z Biłgoraja. Gdy wracamy na piach, Kamil zaczyna mi nieznacznie odjeżdżać, ale po chwili łapie gumę. Rzucam mu pompkę i dalej jadę w towarzystwie kolegi „Pszczelarza”, którego po kilku minutach urywam na podjeździe. Łapię wiatr w żagle i próbuję dogonić czołówkę. Niestety w pewnym momencie niepotrzebnie skręcam w lewo, jadę polną drogą, najpierw mocno pod górę, później głównie w dół. Ciągle brak oznaczeń, ale droga prosta, więc myślę, że w końcu będzie przynajmniej jakaś taśma. Tak się jednak nie dzieje i dojeżdżam do jakiejś zagrody. Droga się urywa, jestem wściekły, marzenia o dobrym wyniku właśnie zostają pogrzebane. Zrezygnowany drałuję z powrotem pod górkę, wpadam na trasę, ale mam co najmniej 15 minut w plecy. Jestem zmęczony i zdemotywowany, ale nie pozostaje mi nic innego jak kręcić dalej do mety. Szybko doganiam Waldka z MayDaya, a później kolegę z Biłgoraja, który wcześniej jechał ze mną kawałek. On także stracił dużo czasu, bo miał awarię.

Gonię dalej i po chwili wjeżdżam na asfalt, który ciągnie się przez kilka kilometrów, staram się jechać szybko, ale jest to trudne, gdy się wie, że poważna rywalizacja jest już zakończona. Wjeżdżam do lasu i wjeżdżam na pętlę, którą pokonywać będziemy dwa razy. To najatrakcyjniejsza część trasy, która już na wejście wita długim, sztywnym podjazdem po żwirze i płytach. Później zjazd i powtórka, a na koniec pętli szybki zjazd w lesie – zdecydowanie najbardziej przyjemny fragment trasy. Zjazd pokonuję na maksa, prawie nie używam hampli i kiedy tylko mogę to dokręcam. Zabawa jest przednia i po części wynagradza historię ze zgubieniem trasy. Wjeżdżam na drugą pętlę i w oddali widzę jakichś zawodników z dalszych miejsc, którzy dopiero do pętli dojeżdżają. Znowu dwa potężne podjazdy, na drugim widzę przed sobą kolejnego zawodnika, dla którego jak się okazuje jest to także druga pętla. Dopinguję go pod górkę, dochodzę na wypłaszczeniu i wyprzedzam na zjeździe. Znowu zjeżdżam bez hampli a później już tylko kilometr i jestem na mecie. Trzynaste miejsce open to na pewno nie jest to, co chciałem tego dnia wywalczyć.

Po wyścigu wspólne biesiadowanie na działce jednego ze sponsorów wyścigu, całkiem sympatyczne, ale jednak przy kiełbasce, którą postawiam pominąć. Za to zupka pierwsze klasa, na jednym talerzu się nie kończy. Po dwóch godzinach lenistwa i po dekoracji (Patrycja z Rowerowego Lublina wygrywa w kategorii kobiet) opuszczamy teren miasteczka. Mimo błędu w nawigacji będę ten maraton wspominał bardzo miło. W porównaniu z Włodawą organizacja o niebo lepsza, widać, że ludzie z Zamościa, którzy organizowali tę imprezę dużo poważniej podeszli do tematu. Trasa była solidnie oznakowana, dużo mniej nerwowości w biurze zawodów i po wyścigu oraz bardzo życzliwe podejście organizatorów to zdecydowane plusy tego maratonu. Żeby nie było zupełnie słodko to przyczepię się do bufetów na trasie, które były raczej na szybkich odcinkach (na szczęście nie musiałem z nich korzystać) a także bufetu na mecie (zdecydowanie wolę owoce i makaron, mimo, że to lokalna impreza to kiełbasa zdecydowanie odpada). Jakby jednak nie patrzeć maraton bardzo fajny i chętnie wrócę tam za rok :)