2012.05.06 – Sandomierz – ŚLR

Wyścig w Sandomierzu był moim trzecim startem w tym roku i zdecydowanie zaliczam go do udanych, a zdarza mi się to rzadko. Oczywiście przed maratonem nie obyło się bez spalary, która dotyczyła załatwienia transportu, roweru, zgubionych rękawiczek, braku treningów i świadomości kiepskiej formy. Do tego wszystkiego w Sandomierzu okazało się, że zapomniałem portfela i nie działa mi licznik. Na szczęście udało się jakoś wszystko pozałatatwiać, chociaż jak się zaraz okaże z licznikiem był jednak pewien problem.

Na wyścig pojechałem z Tomkiem i Arturem. Wystartowaliśmy punktualnie o 7 z Konopnicy, na głośnikach koncertówka Guns N’ Roses, na liczniku momentami ponad 150 km/h, więc podróż całkiem sympatyczna. Kilka minut po 8 byliśmy już na miejscu, przebranie, śniadanie jak w Daleszycach wsunięte o 9:30, naprawa licznika, odbiór chipa i ponad pół godziny przed startem wyruszyłem na rozgrzewkę. Dużo znajomych twarzy, chłopaki z MayDaya, Dorota z Team PKO BP (gratulacje pierwszego miejsca wśród kobiet na Fan), Ifson oraz Puławiacy z Arkiem i jego nową maszyną na czele.

A teraz już pora na opis samego wyścigu. Do sektora wjeżdżam kilka minut przed startem i ustawiam się obok Pawła. Pokazuję mu swoje oponki, które wydają mi się za twarde, napompowane grubo powyżej 4 atmosfer, chcę szybko spuścić trochę powietrza. Paweł odradza taką operację tuż przed samym startem, więc szybko z tego rezygnuję i ruszamy z rynku. Z publiczności słyszę okrzyk „jedziesz Kermit!”. Miło. Wyjazd w dół po bruku, za chwilę ostry zakręt w prawo, dalej stromo w dół, ale na szczęście wszyscy jadą ostrożnie. Dalsza rozjazdówka już pod górę, ale dalej po bruku. Cisnę ile się da, wyprzedzam kolejnych zawodników i do słynnych sandomierskich sadów wjeżdżam na dobrej pozycji. Wyprzedzam Tomka i szybko zjeżdżam w dół. Niestety za szybko, ryję klina na ostrym zakręcie. Muszę prostować kierę o drzewo, założyć łańcuch, i zdemontować licznik, bo gumka z mostka gdzieś odleciała. Tracę przez to około 3-4 minuty. Przez myśl przechodzi mi zmniejszenie ciśnienia w kołach, ale póki co rezygnuję z tego i postanawiam gonić stawkę, gdyż spadłem chyba na samiutki koniec.

Jadę mocno, dochodzę pierwszych zawodników. Mijam ich szybko, widać, że typowe grupetto. Nikogo nie ma bezpośrednio przede mną, ale w oddali widzę sporą grupkę, która podjeżdża wzniesienie, na oko mają ok 3 minuty przewagi. Kręcę szybko i po pewnym czasie ich dochodzę, później następne kilka osób na stosunkowo długim podjeździe w sadzie. Następne kilka minut i widzę przed sobą Sebastiana. Przyspieszam, w końcu mocno rozpędzony wyprzedzam go na długim i szybkim zjeździe z przeciwstokiem poodjeżdżanym w większości na rozpędzie. Czuję siłę i zaskoczony, że tak dobrze idzie mi odrabianie strat gonię jeszcze mocniej, mijam kolejne grupki, w tym m.in. Mikołaja i Jacka z MayDaya. W końcu dochodzę Darka i Krzyśka z MayDaya, jadę chwilę z nimi, po czym postanawiam przeskoczyć do kolejnej grupki. Nie doganiam jej jednak na szutrze i na asfalcie kolumna mi odjeżdża, postanawiam trochę odpocząć i poczekać na chłopaków. Razem jedziemy ładnych kilka minut, po czym w końcu doganiamy grupę przed nami. Ja szybko doskakuję do czołówki i zaczynam ciągnąć pociąg. Grupa jest mocna, przed nami nikogo nie widać, więc postanawiam jechać z nimi.

Po kilku minutach jedziemy już tylko we czterech, Darek i Krzysiek odpuścili. Kręcę mocno, daję dobre zmiany, oprócz mnie pracuje niestety tylko jeden kolega. Tak wjeżdżamy na drugą pętlę. Trochę słabnę, zaczynam więcej wozić się na kole. Na szczęście z czasem dołączają się pozostali dwaj i po zmiankach jakoś dajemy radę i mijamy kilka kolejne osoby. W pewnym momencie dosyć zaskoczony widzę niebieską koszulkę Tomka. Dochodzimy go oraz jego towarzysza i jedziemy najpierw w szóstkę, później w piątkę. Zaczynam znowu mocniej pracować. Sił jest coraz mniej, ale jazda w pięciu daje efekty i wyprzedzamy kolejnych kolarzy.

Kończy się druga pętla, jedziemy trzeci raz ten sam odcinek. Strasznie demotywujące, ale kilometrów do mety coraz mniej, wymieniamy się uwagami na temat tego stanu rzeczy i z niecierpliwością wyglądamy rozjazdu do mety. Jest, w końcu! Ciśniemy. Na jednym z podjazdów zbyt późno redukuję i blokuje mi się łańcuch. Chłopaki odjeżdżają, jednak robię wszystko żeby ich dogonić. Kolejny podjazd jest dosyć długi i tam ich łapię. Do mety już tylko kilka kilometrów, dwaj towarzysze podróży mi odjeżdżają, ja natomiast urywam Tomka. Po chwili wyprzedza mnie kolarz z miejscowego klubu, łapię się za nim i jadę kawałek. Dojeżdżamy do podjazdu, gdzie trzeba prowadzić, znowu blokuje mi się łańcuch, tracę kolejne cenne pół minuty, w tym czasie dochodzi mnie Tomek, razem z buta podchodzimy wzniesienie i zjeżdżamy.

W końcu jesteśmy na bruku, po którym prowadził rozjazd. Tomek ucieka w dół, ja zostaję, myślę, że już go nie dogonię. Jednak na ostatnim podjeździe odpalam pełną moc i ambitnie kręcę pod górę, wyprzedzam Tomka i kolegę z Sandomierze, krzyczę z bólu, do mety jest jakieś 100 m. Niestety nie wytrzymuję swojego tempa, chłopaki zmotywowani moją niedyspozycją wyprzedzają mnie 30 m przed metą, na którą wjeżdżam kilka sekund po nich. Czas 3:44:19, 80 km w nogach, 34 miejsce open i 20 w elicie. Jestem niezwykle zmęczony, wręcz obolały. Na ostatnich kilometrach czułem się jakby ktoś w pół obwiązał mnie sznurkiem i zaciskał go z całych sił, do tego byłem już bliski skurczy. Jednak na mecie wiem, że pojechałem dobrze, najlepiej z drużyny, jestem z siebie zadowolony i nie mogę przestać się cieszyć. Wiem, że dałem z siebie wszystko i w porównaniu do poprzednich startów wypadłem dużo lepiej. Jedyny niedosyt jest taki, że nie udało się skorzystać z wyjątkowej okazji i objechać Tomka. No ale sezon dopiero się zaczyna, więc przy dobrym treningu będzie jeszcze szansa.

Na koniec dziękuję wszystkim kolarzom, którzy razem ze mną pracowali na trasie, Michałowi, który pożyczył mi Cannona a także organizatorom za świeitne przygotowaną imprezę :)