Po kraksie na lubelskiej Vuelcie musiałem opuścić Mazovię 12h i poczekać aż szlify się trochę podgoją. Wystarczyły na to dwa tygodnie, niestety w tym czasie odbyłem zaledwie trzy treningi, w tym dwie półtoragodzinne jazdy w dniach poprzedzających chełmski maraton. Czułem, że nie będzie to dobry start w moim wykonaniu, ale bardzo chciałem wystartować w ten weekend w Maratonach Kresowych. Najlepiej w obu (dzień wcześniej Siennica Różana – Kraśniczyn), ale w piątek po treningu stwierdziłem, że niestety będzie to ponad moje siły i sobotni maraton był pierwszym MK na Lubelszczyźnie, w którym nie wziąłem udziału. Chełma jednak z wielu powodów odpuścić nie mogłem. Po pierwsze dlatego, że potrzebowałem w końcu jakiegoś bodźca po przerwie, mocnej jazdy, dzięki której będę mógł sprawdzić nogę, a do ciężkiego treningu jakoś nie mogłem się ostatnio zmusić. Po drugie dlatego, że od 2011 co roku startuję w chełmskim Maratonie Kresowym, bardzo lubię tę trasę i atmosferę i szkoda byłoby mi z tego zrezygnować. Po trzecie w końcu dlatego, że kilka dni przed startem dostałem od Pani Ani z biura zawodów przemiłego maila z zaproszeniem na weekend z MK. Poczułem się bardzo wyróżniony i już nie było opcji żeby zostać w domu :)
Z małymi przygodami dojechaliśmy do Chełma, gdzie w biurze zawodów zapisałem się i pobrałem gigantyczny chip, który przypominał raczej czarną skrzynkę. Żeby zamontować to stabilnie na widelcu potrzebowałem czterech zipów, ale w końcu ogarnąłem temat. Rozgrzewka przebiegła pomyślnie, tradycyjnie zapoznałem się z końcówką trasy i kilka minut przed startem wjechałem do pierwszego sektora, gdzie stali już m.in. Marek Kulik, Darek Paszczyk i Ola Wnuczek. Chłopaki poza zasięgiem, ale pomyślałem sobie, że jeśli tylko objadę Olkę, która też jest w gazie to już będzie całkiem ok. Odliczanie i jak z procy ruszamy asfaltem lekko pod górę. Ruszam z drugiego rzędu, więc już na początku muszę trochę przycisnąć żeby czołówka mi nie uciekła, ale już na szczycie krótkiego podjazdu wszystko jest pod kontrolą. Wjeżdżamy do lasu, jest trochę błotka, ale tempo wydaje się być spokojne, co mi odpowiada. Spoglądam na pulsometr, 190+, wtf? Owszem, jest ciepło, wręcz upał, co lubię, ale puls i tak jest zbyt wysoki. Droga pnie się lekko do góry, jedziemy singlem, jest dobrze. Dopiero na poważniejszym błotku grupa się trochę rozciąga i zostaję nieco z tyłu. Wysokie tętno się utrzymuje, czuję się jeszcze w miarę ok, ale już widzę, że to będzie bardzo ciężki wyścig.
Sporą część maratonu jadę sam, widzę grupkę przed sobą i za sobą. Gdzieś w 2/3 pierwszej pętli, na podjeździe, oglądam się i widzę jakieś 200m za sobą grupkę z Olą Wnuczek. Wjeżdżam w las, szybkie zjazdy, udaje mi się im uciec. W dół kręci mi się dobrze, pamiętam trasę z poprzednich lat i jadę szybko. Trochę przytyka mnie na podjazdach, ale radzę sobie. Pierwsza pętla pociśnięta, na drugiej zjeżdżamy się we trzech i współpracujemy. Na piaszczystym odcinku jednak muszę odpuścić, bo zaczynają się pierwsze skurcze. Kręcę powoli i miękko, chłopaki odjeżdżają, a ja już nie daję rady dojść. Znowu jadę sam, widzę kilkaset metrów za sobą sporą grupkę. To znowu grupa z Olą. Tym razem prawie dochodzą mnie na brukowym odcinku, ale znowu się spinam, przy okazji dochodzę Marka Kulika, który ewidentnie nie ma dnia, odpalam rakietę i na zjeździe znowu powiększam przewagę.
Niestety nogi coraz bardziej dają o sobie znać. Znowu jestem w lesie, do mety 5-6km, 100m. przed podjazdem skurcze dopadają mnie na dobre. Zeskakuję szybko z roweru, kładę się na ziemi i wprost wyję z bólu. Skurcze są potworne, gdy odpuszcza jeden mięsień to zaczyna drugi, gdy jedna noga się uspokaja, druga rwie z całej siły i tak w kółko. Nogi mam twarde jak kamień, krzyczę na cały las, mijają mnie kolejni zawodnicy: Marek, Grzesiek Orzeł, Olka i jej cała grupka, dublowani wcześniej zawodnicy z półmaratonu. Dramat, nigdy czegoś takiego nie miałem. Ogarniam się dopiero po jakichś 5 minutach, ale mam wrażenie, że straciłem wieczność. Zaczynam powoli jechać, po kilku minutach doganiam Marka, jedziemy razem, świetnie mi się za nim zjeżdża, na jednym z podjazdów go nawet poganiam, żeby za chwilę doświadczyć nawrotu skurczów. Na szczęście nie w tak ekstremalnej postaci. Wystarcza zejście z roweru i chwila prowadzenia. Wskakuję na maszynę i kontynuuję jazdę, do mety jest około 1-2km. Kreskę przekraczam z czasem 3:02:12, co jest jakimś totalnym nieporozumieniem. Jestem 33. open i 17. w elicie. Po prostu dramat, jestem załamany i mam wisielczy humor do końca dnia.
Pierwszy start po przymusowej przerwie, wymuszonej przez kraksę w Parczewie okazał się pomyłką. Mam nadzieję, że więcej takich wpadek w tym sezonie nie będzie. Na plus zaliczam jak zwykle świetną atmosferę Maratonów Kresowych i jeszcze raz dziękuję Pani Ani z biura zawodów za zaproszenie :) Mimo słabego wyniku fajnie było poczuć ten klimat, jeśli za rok wszystko dobrze się ułoży to na pewno z przyjemnością zaliczę kolejne Maratony Kresowe na Lubelszczyźnie.