Author's posts
2024.10.25-11.10 – Mallorca
Plan wyjazdu na Majorkę zrodził się ostatniej zimy podczas pobytu w Calpe. Chciałem po prostu móc porównać dwie najpopularniejsze w Europie miejscówki na przeczekanie zimy. Okolice Calpe poznałem bardzo dobrze i żeby mieć równie dobre rozeznanie jeśli chodzi o Majorkę wyjazd musiał być spod znaku „Albo grubo albo wcale”. Jako, że na rowerze w górach zachowuję się trochę jak dziecko w sklepie z zabawkami – zawsze jest mi mało – to uznałem, że dwa tygodnie intensywnej jazdy powinno wystarczyć żeby wszystko sobie dobrze obczaić.
Ponieważ nie chciałem jechać na Majorkę kosztem styczniowego Calpe ani rezygnacji z wyścigów w sezonie letnim to od początku jedynym sensownym terminem był przełom października i listopada. Na Majorce jest wtedy już po sezonie, ale jest jeszcze ciepło, choć gwarancji idealnej pogody nie ma, ale o tym później…
Trudno o duży skład gdy wyjazd ma trwać ponad dwa tygodnie, więc ostatecznie jadę tylko z Pawłem. Daliśmy radę we dwóch w Calpe, więc i na Majorce jakoś to będzie :D Najpopularniejszą miejscówką na takie wyjazdy są okolice Alcudii, rzadziej Palma. Szybki rzut oka na mapę i wiem, że jeśli chcę zobaczyć wszystko co warte do odwiedzenia na wyspie to na pewno nie możemy stacjonować w żadnym z tych miejsc i na celownik biorę tereny na wschód od Palmy. Udaje się znaleźć fajną miejscówkę w Binissalem, ale niestety nie na cały pobyt. Pierwsze kilka dni startujemy więc z Son Caliu (kilkanaście kilometrów na zachód od Palmy) co okazuje się świetnym rozwiązaniem, bo mamy stamtąd dużo bliżej do terenów, które są rzadziej odwiedzane przez kolarzy-amatorów, a na odwiedzeniu których bardzo mi zależało.
Po kilku nocach w typowo brytolskim Son Caliu przenosimy się do Binissalem, które od razu przypada nam do gustu. Lubię takie małe miasteczka, a tutaj oprócz fajnego klimatu jest wszystko co trzeba. Jest tu centrum z kilkoma knajpkami (m.in. pizzeria z rowerowymi akcentami), dobrze wyposażony sklep rowerowy i kolej do Palmy, do której mamy 10 minut spacerem. To ostatnie to naprawdę wygodna sprawa: płacisz 2,7 euro i za pół godziny jesteś na dworcu centralnym w Palmie, skąd możesz udać się na zwiedzanie centrum albo przesiąść się w autobus na lotnisko. Pomijając naprawdę fajny klimat to tym połączeniem Binissalem wygrywa z resztą podobnych miasteczek, które nie leżą na trasie tej kolejki.
Podczas pobytu przejechałem właściwie wszystkie trasy, które sobie zaplanowałem. Jedyną trasą, którą odpuściłem była wyprawa w stronę miasta Arta. Trasa stosunkowo płaska z jednym podjazdem do pustelni Ermita de Betlem. Byłem już trochę znużony kilkoma płaskimi trasami, które nawet miały swój urok, ale w ostatnich dniach pobytu wolałem na to konto pojechać jeszcze raz w góry zamiast zamulać po płaskim. Była to dobra decyzja, bo na sam koniec odkryłem super knajpkę – Sa Fonda Deia – naprawdę polecam, zajrzałem na plażę koło Dei, którą pominąłem we wcześniejszych dniach oraz do urokliwego miasteczka Fornalutx.
Jako, że zawsze lubię poznawać nowe drogi to także na takim wyjeździe starałem się zjeżdżać z utartych szlaków na rzecz mniej uczęszczanych przez turystów dróg i tutaj jeśli chodzi o Majorkę to uczucia mam mieszane. Z jednej strony trafiło się kilka perełek, ale z drugiej nie raz wpuściłem się w maliny, bo asfalty na Majorce pozostawiają wiele do życzenia. I nie chodzi tylko o boczne drogi, ale często też główne drogi są słabej jakości. Pod tym względem na Majorce szału nie ma.
Jakość dróg to jednak nie wszystko. Kto jeździł ze mną ten wie, że lubię przycisnąć w dół, co często wygląda bardzo ryzykownie, ale nigdy nie przekraczam tej cienkiej czerwonej linii, za którą sam czułbym się niepewnie. Na Majorce zjeżdżałem wyjątkowo zachowawczo, często wręcz kwadratowo. Tam jest po prostu bardzo ślisko. Co prawda byłem tam jesienią, więc pewnie za sprawą niższych temperatur miejsca w cieniu praktycznie nigdy nie wysychały, ale myślę, że w lecie też jest tam dużo bardziej niebezpiecznie niż we wszystkich innych fajnych miejscach, w których byłem na rowerze. Zjazdy, na których mogłem pójść na maksa mogę policzyć na palcach jednej ręki. Na szczęście ten dający najwięcej frajdy, czyli Sa Calobra był względnie suchy i gdy byłem tam pierwszy raz to sobie nie żałowałem. Wystarczyło na 664 miejsce na blisko 150 tys. osób, które zjechały to na Stravie co uznaję za satysfakcjonujący wynik :D Mam to nagrane, może jak mocniej sypnie śniegiem to wrzucę na YT.
O ile Sa Calobra rzeczywiście robi wrażenie i widokowo może śmiało konkurować z najpiękniejszymi Alpejskimi przełęczami tak Cap Formentor nie zrobił na mnie wrażenia. Droga którą zachwycają się wszyscy strasznie się dłużyła, a sam cel okazał się kolejnym miejscem jakich wiele, według mnie zdecydowanie przereklamowanym.
Z innych miejsc, które warto zapamiętać to na pewno droga Ma-10, od samego początku w okolicach miasteczka Pollensa aż do jej samego końca w okolicach Andratx. Większość wizyt w górach zahaczała o tę drogę, która zwłaszcza na zachód od Soller robi ogromne wrażenie, bo co chwilę widać z niej położone sporo niżej morze. Chociażby dla możliwości pojeżdżenia tym odcinkiem noclegi w Alcudii odpadają. Co do początku tej drogi, czyli Pollensy to byłem tam dwa razy i bardzo mi się podobało. Gdybym miał zwiedzać wyspę bez roweru to byłoby to pierwsze miejsce, do którego bym pojechał. Są tam bardzo długie i strome schody (365 stopni, po jednym na każdy dzień roku), a na ich końcu znajduje się kaplica. Drugim razem miałem okazję trafić do Pollensy w niedzielę, gdy odbywa się tam wielki targ, podczas którego można kupić świeżutkie warzywa i owoce. Właśnie dla takich smaczków warto poświęcić trochę czasu na dobre zaplanowanie tras :)
Jeśli chodzi o pozostałe miasteczka, przez które koniecznie warto przejechać to jest ich naprawdę sporo, ale na pewno na liście muszą znaleźć się Esporles, Valdemossa, Deia, Soller, Fornalutx, Bunyola, Alaro, Selva, i Sineu, które jako jedyne leży na południe od autostrady Palma-Inca, ale jest w nim kawiarnia rowerowa (Sa Mola 13) ze świetną kawą, a także odkryty tor kolarski, na którym mimo dnia regeneracyjnego nie omieszkałem przejechać kilku kilometrów, a tor zawsze wchodzi w nogi ;) Z kolei w Alaro znajduje się Cycling Planet – najlepsza kawiarenka rowerowa na wyspie, przynajmniej jeśli chodzi o kolarski wystrój.
Niektóre z tych miasteczek posiadają też swoje porty, oddalone o kilka kilometrów, ale które trzeba koniecznie zobaczyć (jedne ze względu na sam port, np. Port de Soller – jedno z najładniejszych miejsc na wyspie, inne ze względu na drogę, np. świetny, kręty zjazd i podjazd do Port de Valdemossa). Minusem tych zjazdów do portów jest to, że przyjemność na początku (zjazd), a robota na końcu (podjazd). Na psychikę dużo korzystniejsze są jednak sytuacje odwrotne, czyli to, co zazwyczaj mamy w Polsce – ślepe podjazdy :) Na Majorce te obowiązkowe to Puig de Randa i Sant Salvador. Zazwyczaj robi się je za jednym zamachem bo Randa jest mniej więcej po drodze. Żadna z tych miejscówek jakoś szczególnie mnie nie urzekła, choć przyznaję, że swoje zrobiła też pewnie pogoda (trasa przypadła na pochmurny dzień). Na Sant Salvadorze warto też skręcić do słynnej kapliczki przy trasie. Prowadzi do niej kamienista, kręta i stroma droga – w sezonie, ze względu na turystów, jest ona nie do podjechania. Na szczęście poza sezonem ruch był tam zerowy i wjechałem całość. Zjazd nawet na góralu byłby ryzykowany, więc w dół było z buta, na szczęście to krótki odcinek. Inne ślepe podjazdy, które zaliczyłem to Puig De Son Sastre, Puig De Bonany i Puig De Monti Sion. Na szczycie wszystkich znajdują się jakieś sanktuaria, kapliczki czy inne kościoły, więc jak ktoś lubi takie atrakcje to już ma pomysł na jedną trasę ;)
Jako, że jestem fanem stromych ścianek to jeśli gdzieś takowa jest to muszę ją znaleźć i podjechać. Na Majorce takim podjazdem jest Sobremunt (Strava: Sobremunt REAL – 3,02km, 374m up, 12,4%), z którego zjeżdża się później do Esporles. Niestety im dalej w las tym nawierzchnia coraz słabsza. O ile nie przeszkadza to w podjeżdżaniu to na pierwszej części zjazdu trzeba bardzo uważać, ale zapewniam, że warto się przemęczyć :D Drugą ścianką, którą warto podjechać jest ślepy podjazd, z którego widać panoramę Palmy (Strava: Na Burguesa Climb – 1,57km, 163m up, 9,9%). Z nawierzchnią też szału nie ma, ale jak ktoś chce sobie popatrzeć na stolicę Majorki z góry to polecam.
Jeśli miałbym jeszcze wyróżnić któreś z licznych podjazdów na wyspie to na pewno byłby to podjazd pod Coll de Soller, zarówno od południa jak i od północy – jechałem go kilka razy w obie strony i ma on dwie spore zalety. Jest tam mnóstwo serpentyn dzięki czemu szybko ubywa drogi, a także praktycznie nie ma tam ruchu samochodowego (do Soller prowadzi osobna droga przez tunel). Minusem jest taka sobie nawierzchnia od południa i zacieniony zjazd w stronę Soller, przez co jest tam wilgotno i ślisko). Innym obowiązkowym podjazdem jest podjazd na przełęcz Puig Major od strony Soller, który ma największe przewyższenie na wyspie (Strava: 14,11km, 833, 6,1%). Pozostałe podjazdy można by długo wymieniać, wyżej wspominałem już Sa Calobrę, która jest absolutnie punktem obowiązkowym na wyspie, za takowy uznałbym też „Military Road” , Coll de sa Batalla, Coll de Femenia oraz Coll d’Honor i Coll Orient, które są bardzo urokliwymi podjazdami, ale niestety kiepski asfalt sprawia, że nie pojechałbym tam dwa razy na jednym wyjeździe. Cała reszta fajnych podjazdów to już miejscówki w zachodniej części wyspy, na zachód od drogi Palma-Soller :)
We wpisie miało być porównanie Majorki do Calpe, więc czas zestawić te miejscówki ze sobą. Majorka na pewno jest dużo ciekawsza turystycznie, co daje większe możliwości osobom, które chcą pojechać na urlop z rodziną, a przy okazji trochę pojeździć. Jest tutaj sporo ciekawych (zarówno historycznie jak i przyrodniczo, widokowo) miejsc, w które warto przyjechać nie tylko na rowerze. Przez to niestety na Majorce ruch samochodowych (zwłaszcza w sezonie) jest dużo większy, co może utrudniać jazdę rowerem. Poza sezonem ruch jest mały i ani przez chwilę nie odczułem żadnych niedogodności z nim związanych. Zatem pod względem atrakcji widokowych i pozarowerowoch zdecydowany plus na korzyść Majorki.
Jeśli spojrzeć na temat typowo rowerowo to Majorka przestaje być tak oczywistym wyborem. Nawierzchnia dróg o niebo lepsza jest w Calpe, siatka dróg gęstsza. Ruch samochodowy nawet jeśli podobny to Costa Blanca zdecydowanie wygrywa kulturą jazdy (dużo większa świadomość mieszkańców, mniej przypadkowych turystów niż na Majorce, którzy przed chwilą dorwali auto z wypożyczalni i jadą na zwiedzanie). Nie tylko za sprawą nawierzchni, ale także mniejszej liczby serpentyn (tutaj Majorka jest niesamowita) i lepszego położenia (w głębi lądu nie jest tak mokro i ślisko) w Calpe na zjazdach po prostu można zap….lać :D Pod tym względem znowu plus dla Costa Blanca. Na Majorce jest mnóstwo kolarzy, ale jednak kolarski klimat, który jest w Calpe w styczniu jest nie do odtworzenia nigdzie indziej. Większość teamów z World Touru trenuje przed sezonem właśnie w Calpe i to się naprawdę czuje. Do tego większość amatorów też jeździ na zgrupowania głównie do Calpe, więc jeśli chcesz potrenować ze znajomymi z drugiego końca Polski to najprędzej uda się to właśnie w Calpe. Do tego, co bardzo istotne: Majorka to jednak wyspa i pogoda może być kapryśna (zwłaszcza jeśli chodzi o wiatr), Calpe pod tym względem jest dużo stabilniejsze (i pewnie także dlatego większość zawodowców wybiera Costa Blanca).
Jaki zatem jest werdykt porównania Majorka vs Calpe? Majorka ma wiele pięknych, urokliwie położonych miasteczek, góry Tramuntana są piękne, jest też więcej atrakcji do zwiedzania. Majorka jest super i obowiązkowo do zaliczenia na jedną zgrupkę, ale jeśli miałbym wybrać gdzie wolę wracać żeby pojeździć rowerem to bez wahania wybieram Calpe.
Miałem napisać coś o pogodzie. Kilka dni przed wyjazdem prognozy nie były optymistyczne i rzeczywiście pierwszej nocy zaczęło padać i tak aż do 14. Odpadł nam jeden dzień jazdy, co trochę skomplikowało plany, bo wszystko było wyliczone na żyletki :D Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło. Zrobiliśmy sobie wycieczkę do Soller, gdzie po południu pogoda był już świetna. Przejażdżka zabytkowym pociągiem do Port Soller i z powrotem była naprawdę super i dzień został uratowany.
W pierwszych dwóch dniach jazdy trafiliśmy na przelotne opady, ale przez cały wyjazd było ciepło (zazwyczaj >20 stopni C w dzień), więc do przeżycia, rękawki rzadko były potrzebne. Niestety za tym ciepłem nie szła pogoda słoneczna, bardzo ładne dni czy godziny przeplatały się z tymi pochmurnymi. Na szczęście mimo słabych prognoz pogody w pozostałej części wyjazdu deszcz złapał mnie już tylko dwa razy. O ile przy drugim razie to była bułka z masłem (podjazd pod Coll de Soller spoko, zjazd gorzej, ale jakoś poszło) tak burzy na trasie Inca-Binissalem nigdy nie zapomnę. Wiało tak, że kilka razy zastanawiałem się nad zejściem z roweru, tylko, że to nie było żadne rozwiązanie, bo nie mieliśmy się nawet gdzie schronić, a na koniec ulewy się nie zanosiło. Deszcz lał z taką siłą, że wydawało się, że po nogach wali gradem. Ulica w kilka minut zamieniła się w rzekę. Ostatni kilometr poziom wody był tak wysoki, że nie było mowy o żadnej jeździe, na szczęście obok był położony nieco wyżej chodnik, na którym woda tylko ledwo przykrywała obręcz, więc powoli dało się jechać. Uliczki w Binissalem też bardziej przypominały rzeki, ale mieszkania na szczęście prawie nam nie zalało. „Jedź do słonecznej Hiszpanii mówili…” ;D
Koniec końców udało się zrealizować 14 dni jazdy i zakolorować kolejną planszę :) Z powodu wspomnianego dnia, w którym nie dało się jeździć wprowadziłem małą korektę planów i pierwsza regeneracyjna przejażdżka przypadła dopiero po 6 mocnych treningach, co nie było zbyt profesjonalne, ale o dziwo organizm sobie poradził. Później wszystko szło już zgodnie ze sprawdzonym planem, czyli 3 dni mocno i 1 luźno. Dziękuję Pawłowi za wspólny wyjazd i gratuluję zaciętości. Nie układam lekkich i przyjemnych tras po płaskim, jak już jadę kręcić kilometry to staram się żeby było jak najgęściej i na pewno nie są to trasy dla osoby z łapanki. Paweł jest ode mnie ponad 25kg cięższy i tym większy szacun za to, że dawał radę, a wiem, że kilka razy kosztowało go to naprawdę sporo wysiłku i wymagało dodatkowych dwóch wolnych dni na regenerację na przestrzeni całego wyjazdu. Nie było więc lekko, ale plan został zrealizowany, a wspomnienia i kilometry w nogach zostaną na zawsze :D
Pomimo, że powyżej stwierdziłem, że Majorka przegrywa z Calpe to jednak zamierzam tutaj wrócić, bo mam jeszcze jeden podjazd do podjechania i trochę się nim zajarałem, podobnie jak swego czasu Śnieżką. Chodzi o Puig Major – najwyższy szczyt Majorki (1445 m. n.p.m.), który pod wieloma względami jest do Śnieżki podobny. Jest to ślepy podjazd szosowy, na szczycie którego zlokalizowane są radary wojskowe, co sprawia, że jest on niedostępny dla zwykłych śmiertelników. Jest jednak jeden wyjątek – podobnie jak w przypadku Śnieżki – raz w roku organizowany jest tam wjazd, na który za bagatela 210 euro można się zapisać. Limit miejsc też podobny jak na Śnieżce – 300 osób. Gdy byłem na Majorce otworzyli zapisy i ku mojemu zdziwieniu miejsca są jeszcze dostępne…
Podsumowując:
14 dni jazdy
1616,63 km
25125 m przewyższenia
68:37 h w siodle
2024.01.06 – Kielce – Upiorna Trzydziestka MTB
Po prawie dwóch tygodniach jeżdżenia w Calpe w piątek wieczorem wylądowałem w Warszawie, noc spędziłem w Lublinie, skąd w sobotę z samego rana pojechałem do Kielc. W sklepie czekał już przygotowany rower i torba z rzeczami na wyścig, przebrałem się, zapakowałem sprzęt i pojechałem na start wyścigu. W zimowym MTB w Kielcach startowałem dwa razy, obydwa były zwycięskie (2020 i 2022) i zależało mi żeby zachować stuprocentową skuteczność. Treningi w Hiszpanii poszły dobrze, ale obawiałem się trudnego wyścigu. Bezpośrednio po solidnej dawce kilometrów i przewyższeń noga miała prawo być podmęczona i mogło się okazać, że zabraknie tych kilku dni na złapanie świeżości. Mimo to nastawienie było bojowe i zamierzałem dać z siebie wszystko.
Początek wyścigu jedziemy blokowani przez quada, ale przed pierwszym podjazdem Kamil Maciejewski go wyprzedza, od razu doskakuję do koła i wciągamy się pod górę. Tempo jest wysokie, ale nie zamierzam odpuszczać, muszę to przetrzymać. Po kilku kilometrach wychodzę na zmianę, uspokajam tempo i gdy tylko nadarza się okazja przechodzę do ataku na zjeździe. Poprawka na podjeździe i jadę sam. Jest dopiero 11km za nami i samotna jazda do samej mety nie do końca mi się uśmiecha, ale nie ma wyjścia. Podkręcam tempo żeby na dobre urwać się Kamilowi i dosyć szybko przestaję go widzieć gdy oglądam się do tyłu.
Jadę naprawdę mocno, praktycznie nie ma odcinków płaskich, walczę mocno pod górę, na zjazdach dokręcam, bo liczy się każda sekunda. Jest na tyle ślisko i miejscami grząsko, że co chwilę mam wrażenie jakbym jechał na flaku, wielokrotnie kontrolnie spoglądam na tylną oponę, ale na szczęście koło jest w porządku. Dojeżdżam do technicznego zjazdu z Góry Kolejowej, gdzie zazwyczaj sprowadzałem, bojąc się wywrotki na uskokach. Zjechałem to jednak na letnim wyścigu, co dodaje mi pewności siebie. Kilka razy jestem o włos od spektakularnej gleby, ale opanowuję rower i przejeżdżam całość. Na dole pod nosem mówię sobie, że teraz to już muszę to ogolić. Z jednej strony jestem już bardzo zmęczony, ale z drugiej gotowy na kontynuowanie mocnego tempa. W miarę upływu wyścigu noga kręci coraz lepiej, treningi w Calpe przynoszą efekty.
Podjazd pod Górę Kamienną to jedna z ostatnich trudności tego wyścigu. To tutaj dwa lata temu rozstrzygnąłem wyścig na swoją korzyść. Wjeżdżam go mocno, ale z lekką rezerwą. Praktycznie w każdym, nawet wygranym wyścigu zdarzają się błędy. Ja tym razem popełniłem jeden dosyć głupi błąd, a dotyczył on zapoznania się z trasą. Cały wyścig byłem przekonany, że ostatnim podjazdem tego dnia jest tradycyjnie przejazd granią, z której jest około 2-3km do mety. Szybki rzut oka na mapę dzień przed wyścigiem zdawał się to potwierdzać, trasa prowadziła tamtędy ale nie spojrzałem na oznaczenia kilometrów. Okazało się, że oprócz zjazdu granią na początku wyścigu nie będziemy tam już przejeżdżać. Zdałem sobie sprawę z tego na dojeździe do singla, którym zjeżdżaliśmy do mety. Pomyłka nie miała tym razem żadnych konsekwencji, bo miałem już sporą przewagę, w dodatku dzięki temu końcówka była łatwiejsza, ale mam nauczkę na przyszłość żeby nawet w przypadku dobrze znanej trasy dokładniej przestudiować mapę wyścigu.
Zjazd singlem pokonuję już dosyć asekuracyjnie, ale na płaskiej dojazdówce do mety dokręcam ile sił. Na kreskę wpadam po 1:35h jazdy z ponad 3,5min przewagą. Na papierze wygląda to nieźle, ale jestem straszliwie umęczony. Wyścig kosztował mnie sporo sił, dawno się tak nie ujechałem. To głównie zasługa Kamila, który zawsze jest bardzo groźnym przeciwnikiem i nawet prowadząc i nie widząc go na za sobą musiałem się sprężać.
Podsumowując: plan wykonany, wyścig wygrany, teraz czas na Białego Kruka MTB w Janowie Lubelskim. Do tej pory zawsze gdy był rzeczywiście biały to zwyciężałem. Zapowiada się, że tym razem także będzie sporo śniegu a to daje mi trochę większe szanse na zwycięstwo niż w przypadku szybkiej trasy. Do zobaczenia w Janowie!
2023.04.15 – Żelebsko – Roztocze Epic MTB Maraton
Przyszła wiosna i wraz z nią kolejny sezon ścigania. Na pierwszy ogień maraton na ukochanym Roztoczu, miejscu, które ma w sobie wspaniałą energię, pozwala zwolnić i oczyścić głowę. Jak to dobrze, że już trzeci sezon rozgrywany jest tam cykl Epic MTB Maraton, dzięki czemu jest mi tam jeszcze bardziej „po drodze”. W tym roku inauguracja w Żelebsku, czyli miejscówce, w której wyścigi rozgrywane są od 2020 roku, czyli jeszcze zanim to wszystko przerodziło się w cykl. W 2021 zwyciężyłem tam po świetnie pojechanym wyścigu, a w 2022 byłem drugi po epickiej końcówce w ulewie. Wymagająca trasa zawsze kosztowała mnie sporo zdrowia i zawsze potrafiła wykrzesać ze mnie najgłębiej ukryte pokłady energii i mogłem tylko oczekiwać, że tym razem będzie podobnie.
Po przybyciu na miejsce pogoda nie zachęcała do zmiany ciuchów na obcisłe – deszcz był mocny i w połączeniu z niską temperaturą gwarantował, że dla mnie ten wyścig to będzie walka o nieprzemrożenie dłoni i uniknięcie hipotermii. W pewnym momencie postanowiłem nawet, że stawanie na starcie nie ma sensu i rozsądniej będzie odpuścić niż ryzykować zamarznięcie na trasie. Warunki były na tyle słabe, że Organizator postanowił przesunąć wyścig o pół godziny. I wtedy stał się cud, deszcz prawie od razu przestał padać, wyszło słońce i prawie wszystkim niezdecydowanym wróciły chęci do ścigania. Los uśmiechnął się do mnie tego dnia po raz pierwszy. Wsiadłem do auta, nasmarowałem nogi maścią rozgrzewającą, przebrałem się w strój i kilka minut przed startem wskoczyłem na rower. Rozgrzewka przepadła, ale w ciepłych dresach czekałem sobie spokojnie w sektorze na start.
Zapowiadał się błotny wyścig, ale takie warunki akurat są dla mnie dobre, ważne że nie padało. Od startu ruszyłem mocno, co się opłaciło, bo na pierwszym podjeździe było bardzo grząsko i jadąc jako pierwszy mogłem wybrać optymalną linię. Na początku maratonu szybko spłynąłem na piątą pozycję, chłopaki mi odjechali, a ja samotnie jechałem przez kilka kilometrów (choć w zasadzie przez cały maraton). Gdzieś w połowie rundy zauważyłem, że mam pasażera „na kole”, ale nic sobie z tego nie robiłem i jechałem swoje. Niestety, w pewnym momencie patyk zawinął mi się na korbie, przez co spadł mi łańcuch, który jakoś nadspodziewanie długo zakładałem na zębatkę. W tym czasie mój towarzysz się oddalił, a ja straciłem około minutę i spadłem na szóste miejsce. Gdy jedzie się sporo za czołówką, a pod nogą nie czuć mocy trudno mobilizować się do szybkiej jazdy w dół, więc na zjazdach na pewno też nic nie odrabiałem.
Zaczynałem się już zastanawiać co ja tutaj w ogóle robią z tak nędzną dyspozycją. Mimo wszystko byłem daleki od włączenia trybu turystycznego i ciągle zmuszałem się do równej jazdy, pilnowałem picia i jedzenia. Po pierwszej rundzie byłem piąty (myślałem, że jadę szósty, ale nie wiedziałem o pogubieniu trasy przez Adama Mandziaka). Na drugiej pętli miałem wrażenie, że jadę już naprawdę wolno, ale pod koniec żelebskiego single tracka zauważyłem gdzieś w oddali Marka Burego. To los uśmiechnął się do mnie po raz drugi. Dokładnie tego mi w tym momencie trzeba było – dodatkowej mobilizacji. Tak bardzo nie chciałem spaść na jeszcze niższą pozycję, że od razu znalazłem dodatkowe siły żeby przyspieszyć.
W pewnym momencie złapałem dosyć dobry rytm i jazda była coraz płynniejsza, zacząłem też agresywniej zjeżdżać. W drugiej połowie drugiej pętli dojechałem do zawodnika, który wyprzedził mnie podczas defektu i od razu zostawiłem go na podjeździe. Kolejny na horyzoncie pojawił się Sławek Skóra, który zazwyczaj prezentuje mocno zbliżony poziom, co po raz kolejny się potwierdziło. Na szczęście Sławka też szybko zostawiłem za sobą i kilka minut później przede mną pojawił się Marcin Rydel. Poczułem krew, przejście go oznaczało dla mnie podium open, a to zawsze jest ważne. Szybko go doszedłem i dużo nie kalkulując od razu zaatakowałem na podjeździe. Poszło, pozycja medalowa, teraz równo i mocno do mety. Ostatnie pół kilometra to już łagodniejszy teren, po 42km wjeżdżam na metę z czasem 2:28:47 i okazuje się, że jestem drugi.
Zwycięża Przemek Ciak, który przedłuża swoją dominację w tym cyklu z ubiegłego sezonu. Siedem minut to przepaść. No dobra, powiedzmy, że gdyby nie defekty (miałem też patyka w kasecie, ale z tym poradziłem sobie ekspresowo) to byłoby sześć, ale to wciąż bardzo dużo. W najbliższych wyścigach na Roztoczu zapowiada się walka o maksymalnie drugie miejsce, ale sezon jest długi i będę się starał jeszcze tutaj zwyciężyć.
Wyświetl ten post na Instagramie
Szkoda, że nie mam danych do analizy z tego wyścigu. Niestety niedawno znowu kleiłem tylną obudowę mojego Garmina, więc w obawie przed uszkodzeniem urządzenia na nierównościach wziąłem stary licznik, który niestety szybko się wyłączył. W efekcie cały maraton przejechałem na czuja, nie mając ani informacji ile zostało do mety, ani ile minut jestem na trasie. O śladzie na Stravę i wynikach z segmentów także mogę zapomnieć. Szkoda tego, ale na pewno miałbym jakieś porównanie względem poprzednich lat. Same czasy na pewno były gorsze ze względu na to, że na wielu odcinkach było sporo błota, ale generowaną moc chętnie bym zobaczył, chociaż może w tym przypadku lepiej nie wiedzieć żeby się nie stresować (trzeci uśmiech losu) ;)
Na koniec podziękowania dla mojego tegorocznego sponsora, czyli bankomatu przy Alei IX Wieków Kielc, mojego trenera, dietetyka, kucharza, a ostatnimi czasy w dużej mierze także mechanika, czyli mnie, oraz osoby, która zawsze we mnie wierzy, nawet gdy inni już dawno przestali (czyli także mnie) ;)
2022.08.21 – Karpacz – Uphill Race Śnieżka
Uphill Race Śnieżka to wyścig, na który czekałem cały rok. Z optymizmem patrzyłem na start gdyż w ostatnich tygodniach forma szła w górę i noga była całkiem dobra. Dwa tygodnie przed wyścigiem zrobiłem sobie bardzo obfity w kilometraż i przewyższenia tydzień, po którym czułem się trochę zajechany, więc kilka dni poprzedzających uphill to były już tylko lekkie przejażdżki.
Trudno było powiedzieć czy zdążyłem z odświeżeniem nogi, więc przed wyścigiem towarzyszyła mi spora niepewność. Optymistycznie nie nastrajały też prognozy pogody, które zapowiadały deszcz, a to nie jest moja pogoda.
W dzień wyścigu czarny scenariusz pogodowy niestety się potwierdził. Od rana padało i nie było co liczyć, że podczas wyścigu się to zmieni. Nasmarowałem nogi maścią rozgrzewającą, założyłem kombinezon przełajowy z długim rękawem, rękawiczki z membraną i pojechałem zawieźć do biura rzeczy do odebrania na górze, po wyścigu. Padało na tyle, że zrezygnowałem z rozgrzewki i wróciłem na chwilę do hotelu żeby nie marznąć. Poważnie rozważałem wycofanie się, bo wizja hipotermii i odmrożenia sobie rąk nie była optymistyczna, ale ostatecznie zdecydowałem się nie odpuszczać bez walki. Kilka minut przed startem wjechałem do sektora, rower oparłem o bandę w drugiej linii i szybko uciekłem gdzieś pod dach.
Chwilę przed godziną zero wracam do sektora, deszcz ciągle pada, jest zimno. Zastanawiam się czy zdjąć kurtkę przeciwdeszczową, ale ostatecznie wybieram ryzyko lekkiego zagotowania się niż zmarznięcia. Startujemy, w końcu jest szansa się trochę rozgrzać. Dosyć szybko wyjeżdżam na czoło peletonu, jest mi tak zimno, że potrzebuję trochę pociągnąć z przodu żeby się dogrzać, a poza tym prowadząc nie zbieram na siebie wody spod kół. Jadę tak przez cały odcinek asfaltowy. Pozornie jest to nieco zbędna utrata sił, ale z drugiej strony nie forsuję tempa i nie biorę na siebie oprysku spod kół, więc generalnie wychodzi na plus. Po skręcie na bruk prowadzący do świątyni Wang jadę chwilę chodnikiem, oszczędzając energię, ale to są ostatnie chwile na prowadzeniu. Siedmiu zawodników mnie wyprzedza, a ja jadę swoim równym tempem tuż za tą grupką, ze sporą przewagą nad resztą.
Organizm jest już dosyć dobrze rozgrzany i jedzie mi się w miarę komfortowo, rozważam nawet zdjęcie kurtki. Pojawia się niestety inny problem. Przed startem zobaczyłem mleko na ściankach opon i postanowiłem dla pewności trochę dopompować Była to chyba zbyt pochopna decyzja, bo telepie mną straszliwie i trudno przez to jechać płynnie. Zbliżam się ciągle do siódmego zawodnika, a z tyłu mam coraz większą przewagę i biję się z myślami czy zatrzymać się i upuścić powietrza. W końcu mniej więcej w połowie wyścigu pękam, staję i upuszczam, ale tylko w tylnym kole. Kilkaset metrów później zatrzymuję się ponownie i koryguję przód. Strata się zwiększyła, przewaga zmniejszyła, ale w końcu energia nie będzie szła w powietrze a prosto w napęd.
Na punkcie pomiaru czasu przy Strzesze Akademickiej jestem ósmy (czas 36:23), rok temu byłem tam ponad minutę szybszy, a dwa lata temu, gdy wjechałem najszybciej miałem tam czas 35:05. Zważywszy, że dwa razy musiałem się zatrzymać to czas jest dobry! Ponownie odrabiam straty do siódmego miejsca, noga kręci dobrze, nie rwę tempa, wiem, że w końcu wyprzedzę zawodnika, jadącego bezpośrednio przede mną i bardziej skupiam się na złamaniu godziny. Teren robi się coraz bardziej odkryty, a to oznacza, że zaczyna wiać coraz mocniej i to niestety już drugi rok z rzędu prosto w twarz. Ciągle w głowie przeliczam prognozowany czas i szanse na wypełnienie założenia czasowego są coraz mniejsze. Od Rozdroża koło Spalonej Strażnicy podjazd nieco się wypłaszcza, jak co roku w tym miejscu staram się trochę nadgonić. Deszcz przestaje padać.
Dojeżdżam do zjazdu w kierunku Domu Śląskiego, od którego jest około 1,7km do mety. To ważny odcinek z punktu widzenia dobrego czasu na mecie. Nie można się na nim obijać, trzeba dokręcać na maksa. Mam 32 zęby na przedniej zębatce i to jest zdecydowanie za mało, za rok na pewno założę 36, bo pod górę mam spory zapas na kasecie. Mimo zbyt wolnego przełożenia zjazd idzie płynnie, chociaż ta nutka niepewności gdy leci się w dół po bruku w okolicach 50km/h na sztywnym, chińskim widelcu jednak jest ;) Za Domem Śląskim wskakuję na siódme miejsce. Perspektywa zejścia poniżej godziny wygląda obiecująco. Podjazd Drogą Jubileuszową jest trudny technicznie, bo przestrzenie między głazami, tworzącymi nawierzchnię są spore. Mając to na uwadze uważam, że moje opony 1,95 to optymalna szerokość do uzyskania dobrego wyniku. Oczywiście na cieńszych też się da wjechać, ale chociażby ryzyko rozcięcia bocznej ścianki byłoby zbyt duże.
O ile odcinek Drogi Jubileuszowej na północ od szczytu jedzie się nawet przyjemnie, bo góra dobrze osłania od wiatru tak po wschodniej stronie jest prawdziwy armagedon. Wieje tutaj niemiłosiernie, w dodatku prosto w twarz. Oprócz naduszania na pedały trzeba się skupiać na mocnym trzymaniu kiery żeby nie spaść z roweru. Na ostrym zakręcie 200m przed metą wieje tak mocno, że mam problem ze zmianą kierunku jazdy. Teraz droga do mety jest już bardzo stroma, ale czas mam pod kontrolą i po 59 minutach i 49 sekundach przecinam linię mety. Jestem zmęczony i na samą myśl o zjeździe jest mi zimno. W poprzednich latach pogoda była dużo lepsza i można było pozwolić sobie na pamiątkową sesję zdjęciową, ale tym razem jedyne o czym myślę to jak najszybciej zjechać 1700m do schroniska i przebrać się w ciepłe ciuchy. Sugestia osoby rozdającej medale żebym jechał od razu na dół mówi sama za siebie, raczej dobrze nie wyglądałem ;)
O zjeżdżaniu, przynajmniej na początku, nie ma jednak mowy. Jest stromo i ślisko, decyduję, że te najstromsze 200m sprowadzę. Jest jednak pewien mały problem – jestem w butach szosowych… Wygląda na to, że dostanie się na górę, w porównaniu do ostrożnego stawiania każdego kroku, było dziecinnie łatwe. Po pięciu minutach schodzenia stwierdzam, że w końcu trzeba skorzystać z tego, że mam rower i zacząć zjeżdżać. Gdy już stoję okrakiem nad ramą okazuje się, że nic z tego nie będzie. W przednim kole nie ma powietrza. Czeka mnie jeszcze 1500m spaceru w butach szosowych po śliskiej kostce i w niskiej temperaturze, w dodatku przy szalejącym wietrze. Gdy schodzę w dół i szczękam zębami mijam ludzi, którzy dopiero jadą na górę. Trochę mi ich żal, ale jak na nich patrzę to mają chyba podobne odczucia w stosunku do mnie.
Po około pół godziny ostrożnego schodzenia krok po kroczku, przemoczony i zziębnięty docieram w końcu do schroniska. Na szczęście w środku jest ciepło. Odnajduję swój bagaż, ale przez kilka minut nie jestem w stanie się przebrać. Wyglądam pewnie jak śmierć, bo szybko znajduje się jakiś dobry człowiek, który częstuje mnie gorącą herbatą. Powoli wracam do siebie. Przebieram się w ciepłe ubrania i dochodzę do siebie. Teraz została już tylko misja przygotowania roweru na zjazd, czyli zamontowanie przedniego hamulca i tarczy oraz napompowanie koła. Serwis załatwiam dosyć sprawnie, na szczęście organizatorzy mają pompkę stacjonarną w aucie, co znacznie ułatwia sprawę. Idealnie wyrabiam się na przyspieszoną turę zjazdu :) Zjazd ze Śnieżki na sztywnym widelcu nie należy do przyjemnych, ale najważniejsze, że już nie pada i jest mi ciepło. Jestem szczęśliwy, że przetrwałem tę pogodę, bo rano nie zapowiadało się to dobrze.
Wyświetl ten post na Instagramie
Patrząc na czas mojego wjazdu można by powiedzieć, że skoro jest słabszy prawie pół minuty niż przed rokiem i prawie dwie minuty niż mój rekord to tendencja jest spadkowa. Na pewno tak nie jest. Waty wykręciłem bardzo dobre (4,74/kg), po prostu pogoda była bardzo niekorzystna i w dodatku straciłem sporo czasu na upuszczanie powietrza ze zbyt mocno napompowanych kół. Na pewno jeśli brać pod uwagę miejsce był to mój najlepszy wjazd na Śnieżkę i tutaj tendencja rosnąca została podtrzymana – 2019 – 19. Open, 2020 – 10. Open, 2021 – 8. Open i w końcu w 2022 – 7. Open i 4. M3. Biorąc pod uwagę rezerwy sprzętowe (po zmianie kół rower powinien ważyć coś ok 7,6kg) oraz naprawdę spore rezerwy w moim organizmie to jest realna szansa na kolejną poprawę miejsca, a przy dobrej pogodzie także na rekord życiowy pod względem czasu wjazdu.
Zabawna sprawa z tą Śnieżką. Do 2019 roku śmiałem się z tego wyścigu i sensowności jechania przez całą Polskę żeby wjechać sobie 13km na jakąś górę, ale gdy pierwszy raz wchodziłem na Śnieżkę już w połowie drogi wiedziałem, że muszę tam wjechać rowerem. Zrobiłem to dokładnie miesiąc później i spodobało mi się na tyle, że specjalnie na kolejne uphille złożyłem sobie osobny, lekki rower. W 2023 zamierzam wjechać po raz kolejny, polecam! :)