Maraton w Komańczy zapowiadał się niesamowicie ciekawie, niestety do czasu. Kilka tygodni przed startem organizatorzy podali dystanse i zdębiałem gdy zobaczyłem, że Mega będzie liczyć 38km. Po wymianie kilku uwag na forum i kolejnym objeździe trasy stanęło na 43km, co i tak nie zmieniało wiele. Jako, że generalka CK miałem w planie na ten rok, to postanowiłem, że dociągnę do końca, mimo tego, że dużo rzeczy w tym cyklu mi się nie podoba, na czele z trasami, które krótko mówiąc lekko mnie rozczarowały.
Do Komańczy wyjechaliśmy w piątkowe popołudnie, bo wyjazd w sobotni poranek już na starcie przekreśliłby szanse na dobry wyścig. Okazało się to bardzo dobrym rozwiązaniem, z rana ogarnęliśmy wszystko na luziku i przebrani pojechaliśmy do oddalonego 300m biura zawodów. Dzięki Kasi ominęło nas stanie w kolejce (wielkie dzięki) i na spokojnie mogliśmy się udać na rozgrzewkę, w dodatku start miał być opóźniony o pół godziny, co bardzo mi pasowało, bo dosyć późno zjadłem śniadanie. Postanowiłem objechać ostatnie 2km trasy i zostałem oczarowany. Końcówka składała się niemalże z samych singli w lesie, całkiem wymagających technicznie, po prostu bajka. Po powrocie ustawiłem się pod samą taśmą w pierwszym sektorze i spokojnie czekałem na start, który opóźnił się o kolejne kilka minut.
Ruszamy, na początku długa, 5km rozbiegówka po asfalcie. Kręcimy za autem, jadę bardzo mądrze, trzymam się na samym przedzie, nie ma mowy o trzepaniu się jak w Urszulinie. Na końcu asfaltu zakręt 180 stopni, wjeżdżamy w teren, przejeżdżamy przez rzeczkę i zaczyna się długi podjazd na odkrytym terenie. Wypracowana na początku pozycja nie przydaje się do niczego, chłopaki kręcą mocno a ja stopniowo spływam coraz niżej i niżej. Jest bardzo, bardzo źle. Z terenu wyjeżdżamy na dosyć długą wspinaczkę po asfalcie. Staram się złapać w jakiejś grupce, ale z każdej odpadam. Chwilę jadę za Damianem, później za Pawłem i Damianem, ale w końcu nie wytrzymuję ich tempa. Wjeżdżamy z powrotem w teren, nie ma jednak mowy o odpoczynku, droga wiedzie cały czas pod górę, jesteśmy już na odcinku wzdłuż granicy ze Słowacją. Przepycham niezdarnie korby patrząc jak wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy. Na szczęście jest sucho, więc na zjazdach mogę sobie poszaleć jak nigdy i sporo w ten sposób nadrabiam.
Po 15km jedzie mi się już trochę lepiej, niestety daleko od ideału, w dodatku na jednym ze zjazdów muszę się zatrzymać, bo jakiś patyk utknął mi w tylnej przerzutce. W drugiej części dystansu trasa jest nieco łatwiejsza, kilka kilometrów przed rozjazdem wpadam w niezły trans, doganiam Dungora i jeszcze kilku zawodników, jest coraz lepiej, ale nagle okazuje się, że to już końcówka. Wjeżdżam na ostatnie 2 kilometry, które tak spodobały mi się na rozgrzewce. Gubię ogon i dochodzę jeszcze jednego zawodnika, widzę też jak Kamikadze, dziś wyraźnie szybszy ode mnie, zmienia dętkę. Na ostatnim małym podjeździe dochodzę ostatniego zawodnika, lekko odjeżdżam i gdy myślę, że już dał za wygraną widzę jak z ogromną prędkością sunie koło mnie na zjeździe do mety. W ostatni zakręt wchodzę minimalnie z tyłu, szykuję się na finish, ale podczas redukcji spada mi łańcuch. Tym razem nie dane mi jest powalczyć i wjeżdżam sekundę za rywalem z czasem 2:01:59, 33. Open i 18. w kategorii. Wyjazd do Komańczy kończy się najgorszym miejscem w sezonie. Miałem przyjeżdżać regularnie w 20, a pierwszy raz w tym roku nie załapałem się nawet do 30.
Duży wpływ na tak słaby wynik ma na pewno zmęczenie bardzo częstymi startami, ale jest też drugi czynnik, o którym chcę napisać trochę szerzej. Przygotowując się do obecnego sezonu nastawiałem się na walkę w generalce dwóch cykli: ŚLR i Cyklokarpat. Bojąc się nadmiernej eksploatacji organizmu na najdłuższych dystansach zarówno w ŚLR jak i CK zdecydowałem, że w tym drugim cyklu pojadę Mega. Poprzedzone to było oczywiście analizą dystansów i czasów z poprzedniego sezonu. Wychodziło na to, że Mega powinno trwać dla mnie w granicach 2:45-3:30, w zależności od trasy i pogody, co przy treningu pod długie maratony było jeszcze rozsądnym odstępstwem. Niestety w ostatnich latach można zaobserwować tendencję do drastycznego skracania tras. I tak moje wyniki w Mega w tym roku to: 1:47 (37km), 2:17 (54km), 3:21 (56km), 2:15 (42km) i 2:02 (39km). Jak widać tylko jeden maraton (Strzyżów) rozegrany został na dystansie godnym Mega (3:21, 56km). Pozostałe to średnio 43km i 2:05. Zwycięzcy oczywiście mieli czasy kilkanaście minut lepsze (1:33, 2:03, 1:56, 1:48, co daje średnią 1:50). Hasło przewodnie Cyklokarpat „Tutaj przekonasz się czym jest prawdziwe kolarstwo górskie” w obliczu powyższych liczb jest jedynie pustym sloganem. Dodam, że w Komańczy dystans Giga Arek Krzesiński pokonał w 2:21. Giga w 2:21! Gość jest kozakiem, ale takie okrojenie tras to totalne przegięcie.
Nie wiem co mam o tym myśleć, rozumiem, że każdy chce zarabiać, więc idzie w masówkę, pragnąc zainteresować ofertą jak największą liczbę kolarzy-amatorów, ale są pewne granice. Moim zdaniem zostały one drastycznie przekroczone. I nie piszę tutaj tylko o Cyklokarpatach. Na Mazovii już nawet nie zawsze jest dystans Giga, czasy kiedy na Skandii Giga miało 100km a Mega blisko 70 już także minęły. Zarówno organizatorzy jak i uczestnicy idą na łatwiznę. Ktoś powie: trzeba było jeździć Giga. Jasne, teraz pewnie bym tak zrobił, nawet pomimo niskiej frekwencji i dużych różnic czasowych między zawodnikami. Wybrałem jednak Mega, ufając, że będzie on swoją atrakcyjnością zbliżony bardziej do Giga niż do Hobby, że będzie niejako zapleczem ekstraklasy, w której jeżdżą najmocniejsi. Niestety pod względem dystansów Mega okazało się takim wzbogaconym Hobby, nieco wydłużonym XC. Maraton MTB, który trwa krócej od maratonu biegowego nie jest godzien nazywać się maratonem! Ja tego nie kupuję! Dokończę generalkę w Jaśle i nie bez żalu, ale jednak pożegnam się z CK, a jak podpasują terminy to może za rok zawitam na jakąś wybraną edycję, na przykład do Strzyżowa, który wspominam najmilej :)