Tag: ITT

2014.06.15 – Hrubieszów – ITT

Wyścig na drugi dzień po puławskim Czempionacie. Dodatkowo noga zamulona długimi jazdami, które ostatnio dominują w moim menu treningowym, więc start typowo „na sztukę„, żeby zdobywać doświadczenie. Mimo to oczywiście jest plan żeby pojechać na fulla, ale „taki plan to ja mam zawsze” ;) Przyjeżdżam z Filipem Owczarkiem, nieco późno, ale mimo to na spokojnie się przygotowujemy i jedziemy na start do Teratyna, bo stamtąd będzie wiało. I dmucha mocno. Po dojechaniu na miejsce dalsza część rozgrzewki i start, niespodziewanie 2 minuty wcześniej, dobrze, że jestem blisko, więc słyszę jak mnie wołają. Zaskoczony podjeżdżam, ustawiam odpowiednie przełożenie, zdejmuję bluzę i czekam na sygnał.

Ruszam mocno, jest nieco w dół, szybko rozkręcam do ponad 60km/h, ale równie szybko się opamiętuje i spuszczam trochę z tonu, kładę się na leżak i jadę swoje. Kręcę miękko, tak jak lubię, prędkość rzadko spada poniżej 40km/h, często jest blisko 50km/h, bo trasa jest bardziej pofałdowana niż ta do Zosina. Oprócz kadencji i prędkości obserwuję też moc i tętno. To ostatnie jest dosyć niskie, dopiero w drugiej połowie trasy wskakuje w miarę wysoko, chociaż jak na czasówkę można się było spodziewać wyższego. Pod koniec czuję już w nogach niewielkie hopki, które były na trasie, ale jako, że do mety jest coraz bliżej to zaginam się mocniej, żeby jeszcze na koniec dołożyć coś ekstra z najgłębszych rezerw. Na metę wpadam z czasem 18:23, co przy dystansie 13,5km (miało być 15) daje średnią 44,3, czyli jednak trochę słabiej niż sobie założyłem. Filip przyjeżdża 42 sek za mną, czyli „wklepał” mi 18 sek. Zgońmy to na carbo ramę i stożki, inne priorytety startowe lub na Tuska, co kto woli ;)

Po naszej próbie podjeżdżam jeszcze do sędziów, którzy po wyłapaniu mojego czasu podali mi 2 minuty lepszy niż w rzeczywistości wyszedł mi z Polara, podobnie zresztą tym, którzy jechali po mnie. Uświadamiamy ich, że mają błąd w pomiarze, żeby nie było jaj przy publikowaniu wyników. Jaja jednak są i to duże, niestety nie u wszystkich. Okazuje się, że orgowie wraz coś pomieszali, a niektórzy zawodnicy chętnie chcą wykorzystać tę sytuację i ewidentnie palą głupa. Liczy się za to, że jest opcja zaistnieć, chociażby na „strażackim” wyścigu z medalami z ziemniaka. W końcu orgowie uznają pierwotne wyniki. Mało to dla mnie zrozumiałe, gdyż wiadomo było, że nie są one zgodne z rzeczywistością. Nie przeszkadza to jednak niektórym zawodnikom stanąć finalnie na podium na nie ich stopniu. Dla mnie sytuacja dosyć smutna, bo przecież wszystkim nam powinno chodzić o dobrą zabawę i zdrową rywalizację, a nie zwycięstwa dzięki pomyłce sędziów.

2014.05.01 – Hrubieszów – ITT

2014.05.01Jeśli jesteś kolarzem-amatorem to musisz lubić ogórki. To taki rodzaj wyścigów, na które jedziesz na luzie spinając poślady jak na żaden inny rodzaj zawodów. Niby każdy jedzie je treningowo, sprawdzić formę i przepalić nogę, ale jako że startują tam sami znajomi to nikt nie odpuszcza, a zawody przeżywa się jeszcze długo po ich zakończeniu, wypominając sobie wyniki przy każdej możliwej okazji.

Nasze najbardziej znane ogórki MTB to oczywiście wyścigi w puławskim lasku, ale jest też ich szosowy odpowiednik. To hrubieszowskie czasówki. Aż dziw bierze, że nigdy wcześniej w nich nie startowałem. W końcu jednak dorosłem do zmierzenia się z czasem, własnym organizmem i napinaczami, którzy na dachach swoich zdezelowanych aut z początku lat ’90 ubiegłego wieku, przywożą odpicowane wehikuły do jazdy na czas, dziesięciokrotnie przekraczające wartość tychże Escortów, Passatów i Golfów. Podejście kontrowersyjne, ale jak najbardziej słuszne, w końcu ścigamy się w wyścigach kolarskich, a nie rajdach samochodowych, więc to rowery powinny być szybkie i niezawodne!

Do mojej zwyczajnej szosówki, która nie posiada nawet carbonowych podkładek pod mostek, o ramie i kozackich stożkach już nie wspominając, postanowiłem pożyczyć przynajmniej lemondkę, żeby jakoś to wyglądało. Mozolny montaż wieczorem przed zawodami sprawił, że jej test miał miejsce dopiero na rozgrzewce przed wyścigiem. Wypadł on pomyślnie, leżak wygodny, noga nawet podawała i spokojnie zapoznałem się z połową 17,4km trasy do Zosina.

Minutę przed startem podjeżdżam na miejsce, odliczanie i ruszam. Od razu rozkręcam do 50km/h, kładę się na kierze, uspokajam rytm i staram się trzymać 42-43km/h. Trasa jest w miarę płaska, tylko niewielkie fałdki, z górki jadę odrobinę szybciej, na najstromszym odcinku tempo spada do 35km/h. Kontroluję prędkość, czasem zerkam na tęno i moc – jadę bardzo równo i miękko. Nie oglądam się za siebie, ale niestety nie mam też kogo gonić, co nie pomaga w utrzymywaniu dobrego tempa. Po 9km zerkam na dystans, ujechane dopiero 9km, a ja jestem już mocno podmęczony. Mobilizacja i cisnę dalej, pod koniec widzę już kolarzy, wracających po swojej próbie do Hrubieszowa. Ostatni kilometr trochę przyspieszam, ale na niewiele się to zdaje. 24:08, średnia 43,26km/h, dopiero 6. miejsce w elicie i 28. open. Jestem bardzo niezadowolony, bo liczyłem na to, że zmieszczę się w pierwszej 20.

Niestety, tym razem byli mocniejsi, długo nie mogę się pogodzić z tym, że pojechałem tak słabo. Humor poprawia piękna pogoda i świetna atmosfera. Wyniki są ekspresowo, to samo z dekoracją (dekorują czołową 6 w każdej kategorii, więc przyodziewam teamową koszulinę, ale w okolicach pudła staję bez euforii). Na koniec wygrywam fajny turystyczny plecak w tomboli (w dodatku w barwach RL), więc zamiast niedzielnego Sandomierza zaczynam rozważać wyjazd na jakąś majówkę ;) Pewien promyk nadziei budzi informacja na zakończenie zawodów, że czasówka z 1 czerwca zostaje przełożona na 15 czerwca. Yes, yes, yes, ten termin mi pasuje, na pewno przyjadę żeby się odkuć!

2014.01.23 – Lublin – Shimano Elite Race

2014.01.23Zimą warunki do jazdy sprzyjają raczej średnio. Potężny mróz, lód na ulicach, błoto pośniegowego i podobne im demotywatory sprawiają, że kolarze zamiast udawać się w trasę nadrabiają zaległości filmowe i oglądają wyścigi. Nie oznacza to jednak, że rozsiadają się na kanapie jak Ferdek Kiepski, dzierżąc w jednej ręce pilota, a w drugiej puszkę Mocnego Fulla. Plan treningowy sam się nie wykona, więc rower trzeba wpiąć w trenażer, postawić przed monitorem i już można oddawać się przyjemnościom treningu i budować formę przed sezonem.

Zanim jednak sezon się zacznie to dlaczego nie pościgać się na trenażerach? I tak oto wziąłem udział w zimowym klasyku, organizowanym przez Shimano Polska, dystrybutora Elite. To wyścig, odbywający się w sklepach rowerowych w całej Polsce. Zwycięzcy tych eliminacji spotkają się później w ogólnopolskim finale. W Lublinie zawodników gościła Inżynieria rowerowa, idealne miejsce na tego typu zawody. Jako, że Trenejro zarządził żeby obowiązkowo zaliczyć ten test to z przyjemnością przystałem na tę sugestię, zwłaszcza, że już dawno się nie ścigałem i ciągnęło mnie do rywalizacji. Trasa krótka (4,8km, 95 m. przewyższenia), na początku w miarę płaska, ze sztywnym podjazdem w drugiej części. W sam raz do tego, żeby w kilka minut ujechać się jak świnia, od startu do mety dając z siebie maksa.

Po próbnym przejechaniu trasy pokręciłem trochę dla rozluźnienia i wio z kopyta! Mocno pojechałem pierwszą część trasy, chłopaki w sklepie myśleli chyba, że za mocno, ale zachowałem siły na podjazd i do samego końca cisnąłem mocno i równo. Czas 7:24 okazał się drugim wynikiem w stawce lubelskich zawodników, co było dla mnie pozytywnym zaskoczeniem. Lepiej pojechał tylko Trenejro, który wykręcił 7:02. No cóż, abonent poza zasięgiem ;) W nagrodę za drugie miejsce przytuliłem łańcuch, akurat przyda się nówka na wiosnę. A póki co wygląda, na to, że zima robi sobie urlop, pewnie powróci w marcu ze zdwojoną siłą. Takie rozwiązanie niezbyt mi odpowiada, ale jakby co to kilka filmów będę miał w pogotowiu ;)

2013.05.30-2013.06.02 – Gwiazda Mazurska

2013.06.02Już od dawna chciałem pojechać na jakąś etapówkę, ale wydawało się, że w tym sezonie już nic z tego nie wyjdzie. Propozycja wyjazdu pojawiła się niespodziewanie podczas puławskiego Czempionatu, gdzie Arek z Robertem szukali zawodnika do drużyny i złożyli mi propozycję nie od odrzucenia. W tym roku odbywała się piąta edycja Gwiazdy Mazurskiej, wyścigu organizowanego przez Cezarego Zamanę. Ja już dawno odpuściłem płaskie maratony i od 2009 roku nie ścigałem się w Mazovii, ale w ramach treningu i odmiany od górskiego ścigania postanowiłem pojechać i spróbować swoich sił na wyścigu etapowym.

Prolog – Indywidualna jazda na czas – Szczytno – 4,7 km

Na czwartkowe popołudnie zaplanowany był prolog – indywidualna jazda na czas dookoła jeziora w Szczytnie. Trasa liczyła 4,7km, w całości po kostce brukowej. W ramach rozgrzewki dokładnie zapoznaliśmy się z pętlą, objeżdżając ją kilka razy. Nabiliśmy sporo powietrza w opony i ustawiliśmy się na starcie, gdzie co 30 sekund startowali kolejni zawodnicy, według kolejności zgłoszeń. Jako, że byliśmy jednymi z pierwszych zapisanych to wyruszyliśmy wcześnie, dobrze rozgrzani i mający świeżo w pamięci każdy zakręt trasy. Spośród naszego teamu startowałem ostatni i goniłem Arka, który wystartował bezpośrednio przede mną. Zacząłem mocno, pierwsza część była z wiatrem i bez problemu można było utrzymywać prędkość bliską 40km/h. Po nawrocie nie było już tak łatwo, gdyż wiało prosto w twarz i trzeba było się bardzo starać, żeby jechać powyżej 30km/h. Mocno pochylony na kierze starałem się dogonić Arka, ale to się nie udało. Doszedłem za to Piotrka, czwartego zawodnika naszego teamu, który wystartował jako pierwszy z nas i z powodu problemów technicznych nie miał szans na dobry wynik. Mój czas 8:02, najlepszy z drużyny, okazał się 24. czasem tego dnia i 3. w kat. M2, co było dla mnie ogromnym, oczywiście bardzo miłym zaskoczeniem :) Po dekoracji zawieźliśmy pierwszy puchar na kwaterę i zgodnie ze zwyczajem chłopaków, którzy na Gwieździe byli już czwarty raz, ustawiliśmy go na samym brzegu telewizora, żeby zrobić miejsce na kolejne trofea.

I Etap – Jedwabno – 53 km

Po prologu to dopiero etap w Jedwabnie miał pokazać na ile mocna jest stawka. Po dobrej czasówce ja, Arek i Robert startowaliśmy z pierwszego sektora, niestety popełniliśmy szkolny błąd ustawiając się gdzieś w jego połowie. Zaważyło to na przebiegu całego maratonu, bo wąski początek mocno rozciągnął stawkę i trzeba było gonić czołówkę. Mimo wiatru na odkrytym terenie udało mi się dobić gdzieś do końcówki pierwszej grupy, ale zmęczenie pogonią było tak duże, że długo się tam nie utrzymałem i spłynąłem na niższe miejsce. Po kilkunastu kilometrach uformowała się nas trzyosobowa grupka, w której tempo było bardzo mocne a współpraca układała się wyśmienicie. Niestety, na 33. km w moją tylną przerzutkę uszkodził jakiś patyk. Chłopaki pojechali dalej, a ja przekonany, że to już koniec jazdy zatrzymałem się ocenić szkody. Na szczęście dałem radę w miarę szybko doprowadzić wygięty wózek do stanu używalności, prostując go rękami, ale straciłem na to na pewno ponad minutę. Jednak oceniając na chłodno to bardzo niewielka strata, gdybym zrobił jeden obrót korbą więcej załatwiłbym mojego Srama na amen i resztę Gwiazdy miałbym z głowy. Gdy wróciłem na trasę złapałem się do kolejnej trzyosobowej grupki, niestety jazda szła słabiej, a zmiany dawaliśmy tylko we dwóch. Na około 1,5km przed metą postanowiłem zaatakować na niewielkim wzniesieniu, oderwałem się od grupy i samotnie wjechałem na metę. 53 km pokonane w 2:00:47 i 22 miejsce na etapie to nie jest to, na co liczyłem przed startem. W dodatku okazało się, ze awaria kosztowała mnie miejsce na podium (do trzeciego miejsca straciłem tylko 50 sek.), przez co do końca dnia miałem podły nastrój. Robert z Arkiem także nie mieli powodów do zadowolenia, Robert podobnie jak ja, zajął 4. miejsce w kategorii a Arek czuł się podczas jazdy bardzo słabo i ostatkiem sił dojechał do mety.

II Etap – Purda – 50,5 km

Przed sobotnim, 50km etapem w Purdzie nastroje w drużynie były bojowe. Ja traciłem tylko 17 sekund w generalce do III miejsca w M2, Robert natomiast był tylko sekundę od podium w M4, Arek też czuł się trochę lepiej, więc zapowiadała się walka. Celem na ten dzień były co najmniej dwa puchary za etap i wskoczenie na podium w generalce. Tym razem już nie popełniliśmy błędu i na starcie ustawiliśmy się na początku sektora. Pierwsze kilometry upłynęły pod znakiem jazdy w pierwszej grupie, później czołówka odskoczyła a ja z Robertem zostaliśmy w sporej grupie pościgowej. Dobrym znakiem był brak mojego bezpośredniego rywala do trzeciego miejsca w generalce, który przy wjeździe w poważniejszy teren został z tyłu. Z czasem grupa pościgowa także się porwała i ostatecznie zostaliśmy we trzech. Współpraca układała się świetnie i 2-3 km przed metą dogoniliśmy trzech zawodników. Na końcówce tempo spadło, spróbowałem zmobilizować kolegów to mocniejszej jazdy, ale tylko jeden postanowił przyspieszyć, a właściwie rozpoczął długi finish. Jedynie ja utrzymałem tempo i na metę wpadłem tuż za nim z czasem 1:56:49, 13. open i 3. w kat. M2 i z przewagą 2:55 nad czwartym zawodnikiem w M2, dzięki czemu wskoczyłem na trzecie miejsce w generalce. Robert także zrealizował plan i na telewizorze wylądowały kolejne puchary, oczywiście ustawiliśmy je po lewej stronie :)

III Etap – Nidzica – 42 km

Po płaskich i banalnie łatwych etapach w Jedwabnem i Purdzie w niedzielę przyszedł czas na finał na dużo ciekawszej trasie w Nidzicy. Założenia były proste: utrzymać miejsca na podium w generalce i powalczyć o pudło na etapie. Pierwsze kilometry po starcie trzymam się w czołówce, trasa wiedzie najpierw lekko pod górę, później z góry, mimo ścigania w poprzednich dniach jedzie mi się bardzo dobrze. Na pierwszej przeszkodzie grupa się nieco rwie, jadę niedaleko za Robertem, ale przestrzeliwuję zakręt i tracę dystans, dogania mnie Tomek Kowalski, z którym walczę o trzecie miejsce w generalce M2. Z Tomkiem na plecach doganiamy w końcu Roberta, z którym jedzie Tomek Posadzy, który w generalce M4 ma taki sam czas. Grupę uzupełnia Przemek Sadło, z którym przejechałem większość poprzednich etapów. Jedziemy po zmianach mocnym tempem i pilnujemy się na wzajem. Na interwałowych odcinkach Tomek trochę zostaje, niestety chłopaki na zmianie nie podkręcają tempa i nie udaje się go urwać. Ja z kolei mam problem na jednym odcinku błotnym i o mało co nie odpadam, udaje się jednak dogonić grupę i dalej do mety już jedziemy razem. Najmocniejsze zmiany daje Przemek, któremu noga tego dnia zdecydowanie podaje. 3km przed metą, na szutrowym podjeździe decyduję się zaatakować. Zyskuję kilkadziesiąt metrów przewagi i pędzę szybko w dół, niestety chłopaki mnie dochodzą. Tomek momentalnie robi poprawkę, z ogromnym trudem dochodzę i siadam na koło, przed wjazdem na asfalt tempo spada, po wyjściu z zakrętu decyduję się na kolejny skok, ale tym razem prawie od razu mam wszystkich na kole, idzie kolejna kontra, pół kilometra do kreski, nie mam sił żeby odpowiedzieć. Grupa tnie się do samego końca, ja wjeżdżam 10 sekund za nimi, 42km, 1:43:53, 17. open i 5. w M2. Jestem niesamowicie zmęczony, ale także ogromnie szczęśliwy, bo wiem, że obroniłem trzecie miejsce w generalce M2, wyprzedzając o 2:27 Tomka Kowalskiego. W generalce open jestem 15. Robert dzięki finishowi wyprzedził w generalce o sekundę Tomka Posadzy i zajął 2. miejsce w M4 i 9. open. Drużynowo jako CST Merida Big Nine Rajders zajmujemy czwarte miejsce.

Start w Gwieździe Mazurskiej wypadł nadspodziewanie dobrze. Trzecie miejsce w generalce i dwa trzecie miejsca na etapach cieszą mnie bardzo i dosyć pokaźnie wzbogacają moją półkę z trofeami. Zdobyłem także kolejne cenne doświadczenie kolarskie. Jazda w etapówce to zupełnie inna rzecz niż klasyczne maratony, dochodzi więcej kalkulacji taktycznych, trzeba także radzić sobie ze zmęczeniem. Akurat w moim przypadku regeneracja następowała zadowalająco i nie miałem na kolejnych etapach uczucia jakiegoś nadzwyczajnego zmęczenia nóg. Cieszy mnie to nie mniej niż zajęte miejsce :) Co do organizacji to Mazovia jak to Mazovia, szału nie ma, ale na Gwieździe atmosfera była jakby dużo milsza niż zazwyczaj. To pewnie kwestia tego, że dla wielu zawodników był to rodzinny wyjazd, połączony ze ściganiem i to na pewno było widać. Zdecydowanie na plus bardzo dobre oznaczenie tras, bufety na mecie i szybkie dekoracje. Dopisała także pogoda. Na minus należy zdecydowanie nudne i mało wymagające etapy, brak myjek po błotnym etapie w Nidzicy oraz brak nagród, które otrzymali jedynie zwycięzcy generalki w kategorii open. Jak na tak dużą i rozpoznawalną imprezę to po prostu śmiech na sali. Na koniec pragnę podziękować Arkowi i Robertowi, którzy namówili mnie na start w Gwieździe Mazurskiej oraz Piotrkowi, czwartemu zawodnikowi drużyny i jednocześnie sponsorowi naszego startu :) Podziękowania także dla reszty ekipy, z którą spędziłem długi weekend, oraz dla operatorów komórkowych, dzięki którym możliwe było spędzenie kilku dni praktycznie bez Internetu. Taka przymusowa przerwa w dostępie do Sieci to niezwykle ciekawe doświadczenie, dobrze, że są jeszcze miejsca, do których nie dotarły wszystkie osiągnięcia naszej cywilizacji :)