Tag: Maraton

2023.04.15 – Żelebsko – Roztocze Epic MTB Maraton

Przyszła wiosna i wraz z nią kolejny sezon ścigania. Na pierwszy ogień maraton na ukochanym Roztoczu, miejscu, które ma w sobie wspaniałą energię, pozwala zwolnić i oczyścić głowę. Jak to dobrze, że już trzeci sezon rozgrywany jest tam cykl Epic MTB Maraton, dzięki czemu jest mi tam jeszcze bardziej „po drodze”. W tym roku inauguracja w Żelebsku, czyli miejscówce, w której wyścigi rozgrywane są od 2020 roku, czyli jeszcze zanim to wszystko przerodziło się w cykl. W 2021 zwyciężyłem tam po świetnie pojechanym wyścigu, a w 2022 byłem drugi po epickiej końcówce w ulewie. Wymagająca trasa zawsze kosztowała mnie sporo zdrowia i zawsze potrafiła wykrzesać ze mnie najgłębiej ukryte pokłady energii i mogłem tylko oczekiwać, że tym razem będzie podobnie.

Po przybyciu na miejsce pogoda nie zachęcała do zmiany ciuchów na obcisłe – deszcz był mocny i w połączeniu z niską temperaturą gwarantował, że dla mnie ten wyścig to będzie walka o nieprzemrożenie dłoni i uniknięcie hipotermii. W pewnym momencie postanowiłem nawet, że stawanie na starcie nie ma sensu i rozsądniej będzie odpuścić niż ryzykować zamarznięcie na trasie. Warunki były na tyle słabe, że Organizator postanowił przesunąć wyścig o pół godziny. I wtedy stał się cud, deszcz prawie od razu przestał padać, wyszło słońce i prawie wszystkim niezdecydowanym wróciły chęci do ścigania. Los uśmiechnął się do mnie tego dnia po raz pierwszy. Wsiadłem do auta, nasmarowałem nogi maścią rozgrzewającą, przebrałem się w strój i kilka minut przed startem wskoczyłem na rower. Rozgrzewka przepadła, ale w ciepłych dresach czekałem sobie spokojnie w sektorze na start.

Zapowiadał się błotny wyścig, ale takie warunki akurat są dla mnie dobre, ważne że nie padało. Od startu ruszyłem mocno, co się opłaciło, bo na pierwszym podjeździe było bardzo grząsko i jadąc jako pierwszy mogłem wybrać optymalną linię. Na początku maratonu szybko spłynąłem na piątą pozycję, chłopaki mi odjechali, a ja samotnie jechałem przez kilka kilometrów (choć w zasadzie przez cały maraton). Gdzieś w połowie rundy zauważyłem, że mam pasażera „na kole”, ale nic sobie z tego nie robiłem i jechałem swoje. Niestety, w pewnym momencie patyk zawinął mi się na korbie, przez co spadł mi łańcuch, który jakoś nadspodziewanie długo zakładałem na zębatkę. W tym czasie mój towarzysz się oddalił, a ja straciłem około minutę i spadłem na szóste miejsce. Gdy jedzie się sporo za czołówką, a pod nogą nie czuć mocy trudno mobilizować się do szybkiej jazdy w dół, więc na zjazdach na pewno też nic nie odrabiałem.

Zaczynałem się już zastanawiać co ja tutaj w ogóle robią z tak nędzną dyspozycją. Mimo wszystko byłem daleki od włączenia trybu turystycznego i ciągle zmuszałem się do równej jazdy, pilnowałem picia i jedzenia. Po pierwszej rundzie byłem piąty (myślałem, że jadę szósty, ale nie wiedziałem o pogubieniu trasy przez Adama Mandziaka). Na drugiej pętli miałem wrażenie, że jadę już naprawdę wolno, ale pod koniec żelebskiego single tracka zauważyłem gdzieś w oddali Marka Burego. To los uśmiechnął się do mnie po raz drugi. Dokładnie tego mi w tym momencie trzeba było – dodatkowej mobilizacji. Tak bardzo nie chciałem spaść na jeszcze niższą pozycję, że od razu znalazłem dodatkowe siły żeby przyspieszyć.

W pewnym momencie złapałem dosyć dobry rytm i jazda była coraz płynniejsza, zacząłem też agresywniej zjeżdżać. W drugiej połowie drugiej pętli dojechałem do zawodnika, który wyprzedził mnie podczas defektu i od razu zostawiłem go na podjeździe.  Kolejny na horyzoncie pojawił się Sławek Skóra, który zazwyczaj prezentuje mocno zbliżony poziom, co po raz kolejny się potwierdziło. Na szczęście Sławka też szybko zostawiłem za sobą i kilka minut później przede mną pojawił się Marcin Rydel. Poczułem krew, przejście go oznaczało dla mnie podium open, a to zawsze jest ważne. Szybko go doszedłem i dużo nie kalkulując od razu zaatakowałem na podjeździe. Poszło, pozycja medalowa, teraz równo i mocno do mety. Ostatnie pół kilometra to już łagodniejszy teren, po 42km wjeżdżam na metę z czasem 2:28:47 i okazuje się, że jestem drugi.

Zwycięża Przemek Ciak, który przedłuża swoją  dominację w tym cyklu z ubiegłego sezonu. Siedem minut to przepaść. No dobra, powiedzmy, że gdyby nie defekty (miałem też patyka w kasecie, ale z tym poradziłem sobie ekspresowo) to byłoby sześć, ale to wciąż bardzo dużo. W najbliższych wyścigach na Roztoczu zapowiada się walka o maksymalnie drugie miejsce, ale sezon jest długi i będę się starał jeszcze tutaj zwyciężyć.

 

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez Grzegorz Mazur (@grzegorzmazurpl)

Szkoda, że nie mam danych do analizy z tego wyścigu. Niestety niedawno znowu kleiłem tylną obudowę mojego Garmina, więc w obawie przed uszkodzeniem urządzenia na nierównościach wziąłem stary licznik, który niestety szybko się wyłączył. W efekcie cały maraton przejechałem na czuja, nie mając ani informacji ile zostało do mety,  ani ile minut jestem na trasie. O śladzie na Stravę i wynikach z segmentów także mogę zapomnieć. Szkoda tego, ale na pewno miałbym jakieś porównanie względem poprzednich lat. Same czasy na pewno były gorsze ze względu na to, że na wielu odcinkach było sporo błota, ale generowaną moc chętnie bym zobaczył, chociaż może w tym przypadku lepiej nie wiedzieć żeby się nie stresować (trzeci uśmiech losu) ;)

Na koniec podziękowania dla mojego tegorocznego sponsora, czyli bankomatu przy Alei IX Wieków Kielc, mojego trenera, dietetyka, kucharza, a ostatnimi czasy w dużej mierze także mechanika, czyli mnie, oraz osoby, która zawsze we mnie wierzy, nawet gdy inni już dawno przestali (czyli także mnie) ;)

2022.02.06 – Mostki – ŚLR

Ostatni wyścig sezonu zimowego to ŚLR w Mostkach. Jedna z moich ulubionych i szczęśliwych miejscówek. Tylko raz tutaj nie wygrałem (w 2018 prowadziłem od startu przez większość dystansu, ale złapałem gumę, zwyciężyłem w 2019 i 2020 oraz w 2021 w Sabat Gravel, który miał bazę w Mostkach).  Tym razem na wyścig jechałem nie do końca pewny swego, gdyż nie czułem się rewelacyjnie. W dodatku oblodzone szutrówki nie zagrzewały zbytnio do walki, a bardziej kazały myśleć o tym, żeby jechać ostrożnie i uniknąć kontuzji.

Wyścig rozpoczynam dynamicznie, przez około 2km jadę w ścisłym czubie, ale później zaczynam zostawać. Droga jest na tyle oblodzona, że nie chcę ryzykować i jadę konsekwentnie swoje szukając przyczepności. Po kilku kilometrach jazdy po lodzie wjeżdżamy w końcu w teren. Jestem na około 6-7 pozycji. Szybko odrabiam straty i awansuję na trzecie miejsce widząc przed sobą w oddali Rafała Olesia i Łukasza Maziarka. Znowu jedziemy po szutrach, mam około 35-45 sekund straty. Na lodzie skupiam się żeby nie stracić, a w terenie jadę co mogę, licząc, że to wystarczy na odrobienie strat.

Niestety w lesie przez długi czas nie widzę przed sobą rywali i dochodzą mnie już myśli, że może być „po wyścigu”. Mimo to staram się jechać na maksa, w końcu to wyścig i trzeba się spinać. Zaciętość i cierpliwość zostają nagrodzone. Kilkaset metrów za wąską kładką (trzeba nią przejść nad rzeczką) migają mi w oddali sylwetki rywali. Uśmiecham się pod nosem i daję ząbek w dół. Wiem, że za chwilę doskoczę do czołówki. Na podjeździe za bufetem podkręcam tempo i łapię chłopaków na szczycie. Jest równo godzina ścigania za nami, a przed nami znowu kilka kilometrów po lodzie. Teraz mam za zadanie utrzymać koło, co przy niezbyt forsownym tempie i lekko już roztopionym lodzie nie stanowi problemu. Tempo jest na tyle spokojne, że mimo nie do końca „moich” warunków wychodzę na zmianę i podkręcam.

Jedziemy wąską i mokrą rynną, ostro chłapie po nogach. Do lasu (5km do mety) wjeżdżam pierwszy i atakuję. Robi się luka, poprawiam i waty są już naprawdę wysokie. Puścili. Fragment szutrów (tym razem błotnych) i długi podjazd w lesie jadę wciąż bardzo mocno. Na szczycie oglądam się i przewaga jest już bezpieczna. Pozostaje tylko równo i bez przygód przejechać ostatnie 2,5km :) Na metę wjeżdżam z czasem 1:27:15. Jestem mega szczęśliwy, bo przed startem nie spodziewałem się zbytnio zwycięstwa. Po pierwszych kilometrach też nie wyglądało to zbyt dobrze, ale kolejny raz sprawdziła się zasada, że warto walczyć do końca :)

Sezon jesienno-zimowy zakończony. Wystartowałem w 14 wyścigach, 4 z nich wygrałem, a na podium stałem w sumie 9 razy. Całkiem przyzwoicie, chociaż zamieniłbym te wszystkie wyniki na medal MP w przełajach.  W tym roku z przekroju całego sezonu na niego nie zasłużyłem. Trzymajcie kciuki żebym w przyszłym sezonie w końcu zmobilizował się do solidnych przygotowań i był w stanie z realnymi szansami i mocą w nogach stanąć do walki na Mistrzostwach Polski. Póki co odliczam dni do wiosny, bo pogoda tej zimy jest bardzo słaba w porównaniu do ostatnich lat, więc i kilometrów w nogach mam mniej. Mimo to powoli, ale jednak się rozkręcam :)

2022.01.06 – Kielce – ŚLR

Mimo, że sezon przełajowy jeszcze się nie zakończył to rok 2022 rozpoczynam od wyścigu MTB. Nie jest to pierwsza zimowa edycja ŚLR w Kielcach, poprzednia odbyła się w styczniu 2020 i wygrałem ją po naprawdę trudnym wyścigu i walce do samego końca. Zależało mi bardzo, żeby powtórzyć ten sukces i w nowy rok wjechać zwycięsko, ale prawie cztery tygodnie bez ścigania i mała liczba treningów w grudniu wybiły mnie z rytmu. Zazwyczaj o tej porze roku jestem w niezłej kondycji z racji sezonu przełajowego, ale tym razem zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać i do startu podchodziłem ze sporymi obawami.

Bardzo lubię maratony MTB w śnieżnej aurze, ale od kilku dni temperatura była na plusie, śnieg stopniał i w lesie było lekkie błoto, takie warunki też są ok, tylko po prostu później trzeba pozbyć się błota ze stroju i roweru. Na rozgrzewce zapoznaję się z początkiem i końcem trasy, po czym rozstawiam rolkę i właściwą rozgrzewkę wykonuję już stacjonarnie. Dopiero 5 minut przed startem wjeżdżam do sektora. Jest zimno, ale na szczęście startujemy punktualnie i udaje mi się nie zamarznąć.

Na okrążeniu po bieżni przebijam się do przodu i przy wyjeździe ze stadionu jestem już w samym czubie. Trzy minuty po starcie mocniej staję w korby i odjeżdżam. Chłopaki za mną gonią, ale nie idzie im to zbyt sprawnie. Póki co jeszcze jadę ostrożnie i pierwszy podjazd wjeżdżam z przodu, ale nie forsuję tempa, czekam na rozwój wydarzeń. Podkręcam dopiero chwilę później i na dobre odjeżdżam od reszty grupy. Po 15 minutach jazdy nie widzę już nikogo za sobą, jadę równo i mocno, na pewno znane tereny ułatwiają mi nieco jazdę. Po ok. 11km rozpoczyna się jeden z moich ulubionych podjazdów w tym lesie – Biesak, tzw. Kielecki Mt. Everest (320m, 61m. w górę, 19%). Podjazd nie tylko stromy, ale też trudny technicznie, wjeżdżam go spokojnie i jest to moment, w którym prawdopodobnie po raz ostatni któryś z rywali widzi mnie przed sobą. Zjazd z Biesaka daje dużo radości z jazdy, zawsze dobrze bawię się na tym odcinku.

Później kieruję się w stronę Góry Kolejowej, ten zjazd jest poza moim zasięgiem, zbiegam go więc szybko i wskakuję na rower, rozpoczynając drugą połówkę wyścigu. Organizm pracuje na naprawdę wysokich obrotach, a ja czuję się zaskakująco dobrze. Mijam bufet, łykam żela i skupiam się na trzymaniu mocnego tempa. Po 22km rozpoczyna się najdłuższy podjazd na trasie – pod Górę Kamienną. Dwa lata temu wjechałem tutaj naprawdę szybko i na szczycie złapałem Maćka Ścigę. Tym razem mam sporą przewagę i nie forsuję takiego tempa. Zjazd z Kamiennej poezja :) Zostaje ostatni podjazd, kolejny z moich ulubionych – odcinek po kamienistej grani, bardzo techniczny z dużą liczbą kamieni. Dwa lata temu był to decydujący moment wyścigu, gdzie trzeba było cierpieć żeby odjechać od rywala, tym razem wjeżdżam go z uśmiechem na twarzy, bo wiem, że wygrana jest w kieszeni. Bezpieczny zjazd i zostają dwa kilometry do mety, szybką, łatwą technicznie ścieżką prowadzącą lekko w dół.

 

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez Grzegorz Mazur (@grzegorzmazurpl)

Mój wjazd na Stadion Leśny i na metę z czasem 1:27:25 okazuje się niespodzianką dla organizatorów, Mirka nawet myśli, że pogubiłem trasę, albo zjechałem z niej przez jakiś defekt. Nie spodziewali się nikogo tak szybko, zabawna sytuacja :D Na mecie zakładam szybko ciepłe ciuchy, pozuję do fotek i po ponad czterech minutach przybijam piątkę drugiemu zawodnikowi :) Fajna przewaga, zupełnie się czegoś takiego nie spodziewałem. Co prawda zimowe wyścig są trochę jak letnie Grand Prix w skokach narciarskich – mało ważne i liczy się przede wszystkim sezon właściwy, ale jednak zwycięstwo zawsze cieszy :) Trzecie i czwarte miejsce (Maciek i Marcin) też należy do teamu MetroBikes.pl, więc prawie idealnie wstrzeliliśmy się w Trzech Króli ;)

Na koniec należy się kilka słów uznania dla Organizatorów. Przez wiele lat nic na to nie wskazywało, ale w końcu ŚLR zaczyna się dobrze kojarzyć uczestnikom nie tylko dzięki świetnym trasom, ale także dzięki dobrej organizacji. Już w sezonie letnim prezentowało się to bardzo przyzwoicie i wygląda na to, że poziom organizacyjny podniósł się na dobre. Od siebie muszę też napisać, że statuetka diabła, którą dostałem za pierwsze miejsce open jest naprawdę oryginalna i w niczym nie przypomina tandetnych, drewnianych medali, z przyklejaną butaprenem naklejką, które rozdawane były w poprzednich sezonach. Tak trzymać!

2021.10.02 – Zwierzyniec – Ultraroztocze

O Ultraroztoczu MTB usłyszałem w ubiegłym roku kilkanaście godzin przed startem. Do późnego wieczora zastanawiałem się nad pojechaniem w nocy z Kielc do Zwierzyńca i nad startem, ale niestety zamiast się po prostu zebrać i pojechać zacząłem sobie racjonalizować, że za późno, że na wariata, że tak bez sensu itd. Chyba robię się stary, bo kilka lat temu po prostu wsiadłbym w auto i pojechał. Jak zwykle w tego typu sytuacjach bywa zamiast żałować, że pojechałem w ostatniej chwili i coś tam nie poszło do końca tak jak trzeba to żałowałem, że nie pojechałem. Postanowiłem więc od razu, że kolejnej edycji już nie odpuszczę i jak tylko sezon wyścigowy ruszył to wpisałem Ultraroztocze do kalendarza startowego.

Do wyścigu nie przygotowywałem się jakoś szczególnie, przystąpiłem do niego właściwie z marszu. Moim zdaniem na tego typu maratony ważne jest raczej wypracowana na przez lata wytrzymałość i doświadczenie oraz porządna logistyka. W związku z tym dzień przed wyścigiem pojechałem z Anetą na przejażdżkę zaliczając pierwsze 21km i ostatnie 4km, dzięki czemu znałem sporą część trasy, a zwłaszcza przez pierwszą godzinę mogłem jechać mocno i pewnie, co miało pozwolić na zbudowanie odpowiedniej przewagi nad resztą stawki oraz ułożenie sobie taktyki na ewentualny finisz.

W dzień wyścigu po szybkim śniadaniu jadę na start, który jest o 7 rano. W związku z tym decyduję się na jazdę w spodenkach 3/4 a na górę w ostatniej chwili dodaję kamizelkę. Rękawiczki oczywiście jesienne – w moim przypadku lepiej mocno zapocić ręce niż pozwolić im zmarznąć. Chwilę po 7 startujemy. Pierwsze kilka kilometrów prowadzi asfaltem, nie forsujemy tam tempa, ale już widać jakiś mały zarys czołówki. Gdy wjeżdżamy w teren od razu jest dosyć mocno pod górę. Długa droga przed nami, więc staram się wjeżdżać spokojnie. O dziwo zostaje za mną tylko Darek Paszczyk, który także zaskoczony jest taką sytuacją. No cóż, można powiedzieć, że po czterech kilometrach wyścig z grubsza jest rozstrzygnięty. Kontrolnie podkręcam tempo żeby utwierdzić się w przekonaniu, że nikt groźny w grupie za nami nie jedzie. Widzę, że Darek też niekoniecznie będzie w stanie trzymać moje tempo, ale nie za bardzo uśmiecha mi się jazda samemu na tak długim dystansie, więc nie szastam nadmiernie siłami.

Pierwsza godzina mija szybko, mimo, że trasa jest oznaczona dosyć przeciętnie to dzięki wcześniejszemu objazdowi ten fragment jadę płynnie, jedyne na co muszę uważać to żeby nie zerwać zbyt wcześnie Darka. We dwóch jedzie nam się dobrze, można powiedzieć, że jak za dawnych lat, kiedy to na maratonach wielokrotnie kręciliśmy się w tych samych okolicach na liście wyników. Po 22km jest rozjazd, w którym strażak kieruje nas w lewo. Obydwaj mamy wgranego tracka i jasno wychodzi, że powinniśmy jechać prosto. W tym miejscu trasa biegowa i rowerowa chwilowo się rozmijają. Mimo, że oznaczenia na asfalcie są niejasne to jesteśmy świadomi tych różnic, jedziemy więc zgodnie z wskazaniami Garminów.

Już od dawna nikogo nie widzimy za sobą, więc nie podpalamy się na super mocne tempo. Od kilku kilometrów zaczynamy już wyprzedzać biegaczy, którzy wystartowali wcześniej. W pewnym momencie dostrzegamy przed nami dwóch gości na rowerach. Ewidentnie wyglądają na turystów, ale gdy do nich dojeżdżamy okazuje się, że mają numery startowe. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że przed nami jest co najmniej kilku zawodników. Wychodzi na to, że strażak, który chciał nas zmylić źle pokierował pozostałych zawodników i nieświadomie skrócili trasę. Jesteśmy w plecy jakieś 7-8km. Nie pozostaje nic innego jak gonić.

Zwiększamy więc tempo, ale nie jest to szaleńcza pogoń. Nie wiem za bardzo co zrobić w tej sytuacji. Z jednej strony mam chęć olać wspólną jazdę i spróbować jechać na fulla byle tylko dojść zawodników przed mną, z drugiej czuję, że nie jest to niezbędne i staram się trzymać nerwy na wodzy. Co chwilę dopytuję biegaczy ilu zawodników przed nami. W końcu zaczynamy doganiać kolejnych kolarzy, ale gdy pada liczba, że przed nami jest pięciu i dochodzimy kolejnych trzech to kolejne info jest, że z przodu jest siedmiu. Załamka po całości.

Po drodze na słynnych torfowiskach wyprzedzamy kolejną kilkuosobową grupkę. To miejsce, którego wszyscy bali się przed startem, chodziły opowieści, że jest pół kilometra brodzenia po kolana w wodzie, ale jak zwykle okazało się, że historia mocno ubarwiona. Finalnie było kilka minut spaceru, czasem może po kostki jak źle postawiło się nogę, ogólnie rzecz biorąc – luzik :) Gdy wyprzedziliśmy już grubo ponad dziesięć osób dojeżdżamy do punktu kontrolnego w Suścu. Tam zostawiam kamizelkę i tankuję bidon. Dostajemy info od ludzi na punkcie, że jesteśmy pierwsi, ale jeden z zawodników twierdzi, że jednak z przodu ktoś jeszcze jedzie. Gdy wyprzedzamy kolejnych biegaczy tuż za Suścem to opinie także są podzielone. Zupełnie nie wiem co się tutaj odwala :D

Po kolejnych kilku kilometrach zaczynamy kombinować, że może ktoś jedzie trasą rajdu przed nami. I rzeczywiście trop okazuje się słuszny. W końcu doganiamy jakąś dziewczynę na przełajówce, która potwierdza, że od kilkunastu kilometrów jedzie po trasie i że przed nami nikogo nie ma. Do mety zostało niecałe 40km, znowu można trochę odpuścić z tempem, chociaż tak naprawdę jakoś specjalnie mocno go nie podkręcaliśmy.

Dojeżdżamy do Rezerwatu Święty Roch, który znajduje się około 25km przed metą. Tutaj czeka na nas bardzo długie i strome podejście po schodach. Z rowerami na plecach i ponad 80km w nogach nie jest to przyjemna wspinaczka, ale powoli wdrapujemy się na górę. Szybki zjazd do Krasnobrodu i stąd już tylko kilkanaście kilometrów po płaskim w kierunku mety. Postanawiam poruszyć z Darkiem temat ewentualnego finiszu. Wspólny wjazd na metę w tym przypadku mnie nie interesuje i jestem gotów się pościgać, ale w końcu ustalamy, że skoro dużo więcej pracowałem z przodu to uczciwie będzie jak wjadę pierwszy. Gdy mamy już jasność w zakresie finiszu i wyjeżdżamy z Guciowa (103,5km) jest ponad 5km odcinek asfaltem. Jadę go w całości na zmianie, gdyż nie ma już sensu jakiekolwiek oszczędzanie się, a lepiej skończyć wyścig wcześniej i zacząć odpoczywać niż się ociągać i jechać do nocy ;)

Jakieś 3,5km przed metą, przy zjeździe z asfaltu, jest ostatni punkt kontrolny, ale jesteśmy tak rozpędzeni, że nawet go nie zauważamy i przejeżdżamy obok :D Dopiero gdy zobaczyłem wyniki i brak naszych międzyczasów zacząłem się zastanawiać o co chodzi i po dłuższej chwili zaczaiłem, że tam były maty z pomiarem czasu. Ostatnie kilometry prowadzą przez las, w pewnym momencie mocno dotknięty wycinką i nieuprzątniętymi gałęziami, w dodatku trochę podmokły. Konieczne jest noszenie roweru, ale znam już ten fragment i jestem na to przygotowany. Ostatnie 1,5km to już asfalty w Zwierzyńcu. Kilometr przed metą, zgodnie z ustaleniami przyspieszam, ale w taki sposób żeby nie było żadnych wątpliwości.

 

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez Grzegorz Mazur (@grzegorzmazurpl)

Na metę wpadam kilka sekund przed Darkiem. 112,5km i 5h48min jazdy za nami. To był bardzo sympatyczny poranek na roztoczańskich trasach, zakończony moim drugim zwycięstwem Open w tym sezonie i drugim na Roztoczu. Dzięki Darek za wspólną jazdę, razem szybko zleciało! :) Polecam wszystkim ten wyścig ze względu na rodzinną atmosferę i bardzo dobrą organizację. Mocną stroną imprezy są kapitalne zdjęcia, gdyż Organizator jak co roku opłacił i umieścił na trasie kilku profesjonalnych fotografów. To naprawdę kapitalny ruch i za to wielkie brawa dla ekipy Tour de Zbój! Na tych fotografiach nie tylko widać trudy i piękno rywalizacji, ale także piękno Roztocza. To uroczy i bardzo niedoceniany region, przez co też jeszcze niezadeptany jak chociażby Bieszczady. Z jednej strony fajnie jakby zyskał na popularności, ale z drugiej strony może lepiej żeby pozostał taki nieznany i dziki, bo to jedna z największych zalet Roztocza.

Sam wyścig to było takie trochę The Best of jeśli chodzi o Roztocze Środkowe i bardzo cieszę się, że mogłem tam trochę pokręcić, zwłaszcza, że pogoda wybitnie dopisała. Aneta także jest zachwycona i o ile co roku w ostatniej chwili wybieramy miejscówkę na urlop, który trwa w porywach tydzień za jednym zamachem to na przyszły rok na pewno meldujemy się na Roztoczu i nie sądzę, że skończy się na tygodniu :)