Tag: Maraton

2012.07.28 – Krasnobród – Puchar IPA

Kolejny wyścigowy weekend w tym sezonie i kolejny wyścig na Lubelszczyźnie (a właściwie tym razem na Roztoczu, ale ciągle na terenie województwa). Do Krasnobrodu wyjeżdżam o 6:15 i zabieram ze sobą Mroza. W drugiej ekipie z Rowerowego Lublina jedzie Pasibrzuch z Patrycją i Żwirkiem a także Darek z MayDaya. Na miejscu okazuje się, że oprócz Darka startuje jeszcze Andrzej, Waldek, Piotrek i Węgor, jest też mocna ekipa „Pszczelarzy” spod Biłgoraja na czele z Arturem oraz ludzie z Chełma. W około 50 osób stajemy na starcie, to dużo jak na lokalnego „ogórka”, w dodatku skład jest mocny, więc zapowiada się fajnie ściganie.

Zaczynamy od startu honorowego, jedziemy spokojnie przez miasto, po kilku kilometrach przyspieszamy i zaczyna się wyścig. Wjeżdżamy do lasu, zwężenie i jedziemy jeden za drugim. Jestem gdzieś pod koniec pierwszej dziesiątki, Artur narzuca mocne tempo, w dodatku jest piach. Na pierwszym, pełnym piachu podjeździe peleton się mocno rozrywa, ja zostaję nieco z tyłu i widzę w oddali odjeżdżającego Żwirka. Próbuję dojść jadącego bezpośrednio przede mną Piotrka Gutka, który podobnie jak ja zagrzebuje się w piachu. Dochodzę go w końcu, wjeżdżamy na szutrówkę i staram się trochę odpocząć na kole, ale noga jest wyjątkowo zamulona. Po prostu nie ma prądu, Piotrek w końcu odjeżdża, zaczynają się kolejne piachy a ja w ogóle nie mam siły się przez nie przebijać. W normalnej dyspozycji przejechałbym je prawie bez wypinania, ale tym razem co chwilę muszę się podeprzeć. Za mną widzę jednego z zawodników Obsta, ale nie daję się wyprzedzić, mijam za to Artura, który złapał gumę.

Po wyjeździ z piachu jedziemy wzdłuż lasu, doskakuje Wiesiek i wiozę już na kole dwóch Chełmian. Wkrótce Wiesiek mnie wyprzedza, chwilę jadę za nim, ale w końcu puszczam koło. Wiem, że jest źle i wydaje mi się, że będzie coraz gorzej. Na szczęście po kolejnych kilku kilometrach męki zaczynam odżywać i powoli łapię rytm. Doganiam Wieśka, później dwóch zawodników z Biłgoraja i przed sobą widzę Żwirka, którego w końcu także dochodzę i siadam na koło. Ta pogoń dużo mnie kosztuje, znowu jestem bez sił. Na twardej szutrówce trzymam się Żwirka, później dogadania nas zawodnik z Biłgoraja. Gdy wracamy na piach, Kamil zaczyna mi nieznacznie odjeżdżać, ale po chwili łapie gumę. Rzucam mu pompkę i dalej jadę w towarzystwie kolegi „Pszczelarza”, którego po kilku minutach urywam na podjeździe. Łapię wiatr w żagle i próbuję dogonić czołówkę. Niestety w pewnym momencie niepotrzebnie skręcam w lewo, jadę polną drogą, najpierw mocno pod górę, później głównie w dół. Ciągle brak oznaczeń, ale droga prosta, więc myślę, że w końcu będzie przynajmniej jakaś taśma. Tak się jednak nie dzieje i dojeżdżam do jakiejś zagrody. Droga się urywa, jestem wściekły, marzenia o dobrym wyniku właśnie zostają pogrzebane. Zrezygnowany drałuję z powrotem pod górkę, wpadam na trasę, ale mam co najmniej 15 minut w plecy. Jestem zmęczony i zdemotywowany, ale nie pozostaje mi nic innego jak kręcić dalej do mety. Szybko doganiam Waldka z MayDaya, a później kolegę z Biłgoraja, który wcześniej jechał ze mną kawałek. On także stracił dużo czasu, bo miał awarię.

Gonię dalej i po chwili wjeżdżam na asfalt, który ciągnie się przez kilka kilometrów, staram się jechać szybko, ale jest to trudne, gdy się wie, że poważna rywalizacja jest już zakończona. Wjeżdżam do lasu i wjeżdżam na pętlę, którą pokonywać będziemy dwa razy. To najatrakcyjniejsza część trasy, która już na wejście wita długim, sztywnym podjazdem po żwirze i płytach. Później zjazd i powtórka, a na koniec pętli szybki zjazd w lesie – zdecydowanie najbardziej przyjemny fragment trasy. Zjazd pokonuję na maksa, prawie nie używam hampli i kiedy tylko mogę to dokręcam. Zabawa jest przednia i po części wynagradza historię ze zgubieniem trasy. Wjeżdżam na drugą pętlę i w oddali widzę jakichś zawodników z dalszych miejsc, którzy dopiero do pętli dojeżdżają. Znowu dwa potężne podjazdy, na drugim widzę przed sobą kolejnego zawodnika, dla którego jak się okazuje jest to także druga pętla. Dopinguję go pod górkę, dochodzę na wypłaszczeniu i wyprzedzam na zjeździe. Znowu zjeżdżam bez hampli a później już tylko kilometr i jestem na mecie. Trzynaste miejsce open to na pewno nie jest to, co chciałem tego dnia wywalczyć.

Po wyścigu wspólne biesiadowanie na działce jednego ze sponsorów wyścigu, całkiem sympatyczne, ale jednak przy kiełbasce, którą postawiam pominąć. Za to zupka pierwsze klasa, na jednym talerzu się nie kończy. Po dwóch godzinach lenistwa i po dekoracji (Patrycja z Rowerowego Lublina wygrywa w kategorii kobiet) opuszczamy teren miasteczka. Mimo błędu w nawigacji będę ten maraton wspominał bardzo miło. W porównaniu z Włodawą organizacja o niebo lepsza, widać, że ludzie z Zamościa, którzy organizowali tę imprezę dużo poważniej podeszli do tematu. Trasa była solidnie oznakowana, dużo mniej nerwowości w biurze zawodów i po wyścigu oraz bardzo życzliwe podejście organizatorów to zdecydowane plusy tego maratonu. Żeby nie było zupełnie słodko to przyczepię się do bufetów na trasie, które były raczej na szybkich odcinkach (na szczęście nie musiałem z nich korzystać) a także bufetu na mecie (zdecydowanie wolę owoce i makaron, mimo, że to lokalna impreza to kiełbasa zdecydowanie odpada). Jakby jednak nie patrzeć maraton bardzo fajny i chętnie wrócę tam za rok :)

2012.07.22 – Zagnańsk – ŚLR

Od weekendu w Sielpi minął ponad miesiąc i zniecierpliwiony jechałem na kolejny maraton ŚLR w Zagnańsku. Zniecierpliwieniu towarzyszyła ciekawość tego w jakiej jestem formie. Od kilku tygodni właściwie w ogóle nie trenowałem, ale wyniki ostatnich wyścigów pozwalały z umiarkowanym optymizmem podchodzić do maratonu w Zagnańsku i dać mi wiarę, że jestem w stanie przejechać Mastera i nie umrzeć na mecie. Z drugiej strony, startowałem głównie w lokalnych wyścigach XC, a to zupełnie inna bajka, dużo krótsza ;)

Do Zagnańska jedzie dosyć duża ekipa z Lublina, w tym siedem osób z Rowerowego Lublina. Ode mnie wyjeżdżamy o 6. (dobrze mieszkać przy wylocie na Kielce, można sobie pospać te kilka minut dłużej :D). W aucie Lucek, Qula, u1, Mrozo i ja, za autem przyczepka z rowerami, przed autem 190km do Zagnańska. W wesołym samochodzie czas mija szybko i po 9 jesteśmy na miejscu. Mimo, że nie muszę to i tak udaję się z chłopakami do biura zawodów przywitać się z organizatorami. Humor mi wybitnie dopisuje, godzinę przed startem zjadam późne śniadanie i leniwie przygotowuję się do wyścigu. Na rozgrzewkę wyjeżdżam dosyć późno, bo 20 minut przed startem. Wjazd do sektora, końcowe odliczanie i startujemy. Po trzech obrotach korby słyszę jeszcze tylko krzyk Lucka: „Grzesiu, nie ma lipy!”. To kontynuacja żartów z podróży i parkingu, więc automatycznie morda mi się cieszy i pozytywnie nastawiony zaczynam wyścig.

Na początku spokojnie, długi odcinek asfaltu, trzymam się nieco z tyłu i nie za bardzo mam ciśnienie żeby pchać się do przodu. Skręcamy w lewo, zaczyna się pierwszy, w miarę lekki podjazd. Peleton dalej jedzie raczej cały, tempo spokojne, ja przeskakuję stopniowo do przodu. Na szutrze jestem już w czołowej 10-15. Tempo mi się podoba, będę mógł się spokojnie rozgrzać i wdrożyć w wyścig. Powoli się rozpędzamy, ale póki co wyścig przypomina bardziej kabaret. Najpierw jeden z zawodników zalicza piękny lot, którego nie powstydziłby się nawet Małysz. Przy prędkości 30-40km/h przelatuje przez kierę, wpada do rowu, ale w taki sposób, że od razu ląduje na proste nogi i wydaje się być gotowy do jazdy. W pierwszej chwili masakra, ale widząc jego telemark o mało co nie pękam ze śmiechu. Jedziemy dalej i widzę, że komuś w zboże lecą narzędzia. „Biedak” myślę, lecz po chwili, ktoś uświadamia mi, że zostałem pozbawiony nowiutkiej dętki i kluczy. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, rower w kilka sekund odchudza się o 300 gramów :D Gdyby to był jakiś późniejszy fragment wyścigu to może i bym się zatrzymał, ale szkoda było tracić kontakt z czołówką i gonić już na pierwszych kilometrach. Zatem jedziemy dalej, zaczyna się błoto i kałuże, jest ślisko, tył mi czasem tańczy, ale się nie daję. Pech za to dopada gościa o nicku Punktxtr, który ryje centralnie w błotną kałużę. Mocno po hamplach i jakoś obywa się bez efektu domina. Gość szybko dochodzi czołówkę, ale do końca wyścigu jedzie z darmową błotną maseczką na całym ciele. W międzyczasie rzucam jeszcze do Andrzeja z MayDaya, że jak na kreskę dojdzie grupa to go będę rozprowadzał. Widać, że tekst robi wrażenie, bo na twarzach kilku gości pojawia się dodatkowy banan.

Pędzimy dalej dużą grupą, zaczyna się w końcu trochę bardziej wymagający teren, szybki zjazd po koleinach, trochę piachu. Stawka się rozciąga, momentami trochę zostaję, ale szybko dociągam do głównej grupy i jadę za Andrzejem, Darkiem i Bartkiem. Wjeżdżamy w las, trochę trawy trochę błota, jest coraz bardziej technicznie i ciągle szybko. Aż nagle to ja ryję pięknego klina w glebie i kabaret definitywnie się kończy. Czołówka odjeżdża, ja podnoszę swoje szczątki z błota i pierwszą myślą na temat zaistniałej sytuacji jest ewakuacja najkrótszą możliwą drogą do miasteczka kolarskiego. Kilka metrów za mną leży kolejny zawodnik, wymieniamy wrażenia, przy okazji pyta mnie czy znalazłem klucze i w razie czego oferuje swoje :D Ja oceniam zniszczenia. Podobnie jak w Sandomierzu upadłem na prawy bark. Jednak najbardziej czuję stłuczone biodro i nogi. Oglądam rower: oprócz pionowo sterczącego prawego roga wszystko jest ok. Wsiadam na rower i przez chwilę toczę się powoli, jakoś da się jechać. Mijają mnie kolejni zawodnicy, m.in Kaśka Galewicz. W tym momencie zdaję sobie sprawę z tego, że właściwie to nic mi nie jest i załączam pełną moc :D Szybko dochodzę dwóch zawodników i zawodniczkę. Na zjeździe chłopaki trochę się „trzepią”, ale nie za bardzo mam jeszcze chęci do wyprzedzania, więc kawałek jadę za całą trójką. W końcu Kaśka ich wyprzedza i zaczyna uciekać. Gdy robi się bezpieczniej  i ja przechodzę do przodu, na szybkim zjeździe wyprzedzam Kaśkę, i gonię kolejnych ludzi. Na jednym z łagodnych podjazdów w lesie tracę równowagę na prostej drodze i podpieram się. Ponownie liderka wśród kobiet mnie wyprzedza. Przed przejazdem pod kamieniem odzyskuję pozycję, łykam jeszcze kilku gości i ścigam kolejnych.

Przed pierwszym bufetem widzę dwóch kolarzy, którzy jak mi się wydaje zajeżdżają do stolika na „poczęstunek”. Ja nie mam takiej potrzeby, więc pędzę asfaltem. Ale nie ma lekko, zbyt cwany chciałem być, okazuje się, że trasa skręca tam, gdzie pojechali chłopaki przede mną. Ktoś z obsługi krzyczy za mną groźnym tonem. Odpowiadam z uśmiechem, żeby mnie dodatkowo nie opieprzał, skoro sam sobie zrobiłem źle :D Przez ten manewr tracę kilkanaście sekund, ale w końcu na podjeździe doganiam i wyprzedzam. Robi się coraz trudniej, ale póki co cieszę się z tego. Zjadam banana i jadę swoje. Siadam na kole i wiozę się za szybkim zawodnikiem po szutrowej drodze. Po chwili dochodzimy kolejną grupę. W pociągu jedzie się dobrze, daję długą i mocną zmianę, po której ledwo żyję. Mimo to zostajemy we dwóch, reszta póki co odpada. Długie szutrowe podjazdy wjeżdżam na zagięciu, ale na piekielnie  szybkich zjazdach wychodzę na prowadzenie, mam wrażenie, że jestem na nich szybszy od towarzysza, poza tym tak czuję się bezpieczniej. W końcu strzelam, ale i tak póki co jest nieźle. Długi odcinek jadę solo. Jeszcze przed drugim bufetem wciągam żela. Skutek zerowy, więc jego zakup to był kiepski interes. Za drugim bufetem widzę pościg z tyłu. Mimo to długi czas się nie daję. Mijam jakiegoś dziadka, który liczy ludzi i krzyczy, że jestem 29 open. Wow, jest całkiem nieźle, ale wiem, że najlepsze momenty wyścigu mam już za sobą. Zawodnik za mną momentami jest naprawdę blisko, ale kilka razy mu uciekam. W końcu mnie dopada, siadam na koło, bardzo długo jedziemy razem.

Zaczynają się odcinki przez jeżyny, muldy i tym podobne upierdliwe elementy. Średnio mi to przypada do gustu, ale nie puszczam koła. Po kolejnych kilku kilometrach dochodzi nas pociąg z Kaśką Galewicz. Jest długi i wyboisty podjazd w lesie, przypomina mi się Przesieka (oczywiście wszystko z zachowaniem odpowiednich proporcji). Kobita jest najmocniejsza i zaczyna budować przewagę. Jedziemy w kilkumetrowych odstępach. Przednia przerzutka odmawia wrzucenia najmniejszej tarczy, mięśnie odmawiają posłuszeństwa, jestem bliski skurczów, jest źle. Stopniowo tracę dystans a nie mam nawet jak wyciągnąć magnezu. Grupa odjeżdża, dogania mnie kolejny zawodnik, wiozę się za nim długo, bo jedzie dosyć spokojnym tempem. Krzaczory ogromne, sam chyba miałbym problem ze znalezieniem ścieżki (oczywiście trasa oznaczona ok, ale po prostu „nie zjeżdżona”). Dochodzimy człowieka przed nami i jedziemy we trójkę. Ciągle wyboje, w końcu wyciągam fiolkę z magnezem i jakoś udaje mi się ją otworzyć i wypić. Przed nami bardzo długi, szutrowy podjazd. Widzę przed sobą kilkoro zawodników i próbuję ich gonić, jednocześnie próbując zgubić coraz większy ogon. Udaje się, tuż przed szczytem łapię ostatniego gościa i jest to moja ostatnia zmiana pozycji w tym wyścigu. Później szybko w dół po szutrze i dalej po asfalcie, dwa kilometry do mety, oglądam się za siebie, przewaga jest bezpieczna, kręcę mocno, krótki odcinek terenu, ostatnia prosta i z czasem 3:38:32 wpadam na metę 33. Open i 17. w Elicie.

Uczucia mam bardzo mieszane. Z jednej strony udaje się zająć najlepsze miejsce w tegorocznym sezonie ŚLR, z drugiej strony ostatnie 20km jechałem już na oparach. W dodatku drugi raz w tym sezonie objechała mnie kobieta. Niby nic wielkiego, ale jednak nie jest to powód do dumy. Oprócz miejsca na mecie, do pozytywów tego startu z pewnością zaliczę to, że po raz kolejny udawało mi się walczyć i nie odpuszczać. Kilka razy solidnie się zagiąłem i chyba tylko siłą woli trzymałem koło i wjeżdżałem pod górę. Oby co najmniej tak samo dobrze było pod tym względem na kolejnym maratonie. Co do samej organizacji ŚLR to po raz kolejny z ręką na sercu chwalę organizatorów. Świetna organizacja, na którą składała się bardzo dobrze oznaczona trasa, dobre bufety i tradycyjnie wyborny makaron na mecie. Jedyny minus według mnie to przedłużająca się dekoracja. A chyba zacznę się przyzwyczajać do zostawania na nią, bo Patrycja z Rowerowego Lublina, która debiutowała w ŚLR oczywiście znowu wskoczyła na podium, zajmując drugie miejsce w Elicie kobiet :) Gratulacje! Co do poprowadzenia trasy, do której jak zwykle wiele ludzi ma zastrzeżenia to powiem tak: mimo, ze może nie tak górzyście jak na najbardziej wymagających maratonach z tego cyklu to i tak można się było mocno zmachać, poza tym wszyscy mieli tak samo, więc wygrał i tak najlepszy.

Teraz, ciekaw swojej postawy na trasie z dużo większymi przewyższeniami, czekam już na Suchedniów. Sam nie wiem czy będzie to dla mnie przewaga, czy jednak biorąc pod uwagę słabszą niż zwykle wytrzymałość, będzie to strata. W końcu mniejsza liczba odcinków, na którym można odpocząć na kole, może sprawić, że wystrzelam się jeszcze szybciej i zamiast o sensowne miejsce będę walczył o ukończenie. Póki co największym zmartwieniem jest dla mnie stan barku. Na mecie, gdy byłem w szoku, wydawało się nawet, że jest lepiej niż przed upadkiem. Niestety teraz łapę podnoszę z wielkim bólem i oprócz jazdy na rowerze nie nadaję się ona zbytnio do życia. Na szczęście pozostałe obrażenia nie są tak poważne i gdyby nie strupy to pewnie bym już o nich zapomniał :)

2012.06.24 – Chełm – Maraton Kresowy

Na maraton w Chełmie czekałem od początku sezonu. Mając w pamięci świetnie zorganizowaną imprezę we wrześniu oraz ciekawą, pasującą mi trasę, nastawiałem się na dobry wyścig. Z Lublina przyjechał bardzo mocny skład reprezentujący RL, MayDay i Erkado Kraśnik. Oczywiście nie zabrakło też chłopaków z Puław, a dodając do tego miejscowych maratończyków, zapowiadała się bardzo ciekawa rywalizacja. W odróżnieniu od ubiegłego roku dodano start honorowy z Rynku i wspólny przejazd przez miasto na start ostry.

Po kilku kilometrach prowadzących przez miasto ustawiają nas w lesie na starcie ostrym. Humory dopisują, ja dowcipkuję na prawo i lewo, atmosfera jest dobra, co jest ogromną zaletą Maratonów Kresowych, a przynajmniej ich chełmskich edycji. Końcowe odliczanie i startujemy. Krótki odcinek asfaltu i już jesteśmy w lesie. Przede mną sporo zawodników, powoli przeskakuję do góry, ale jest ciężko. Jak zwykle na pierwszych terenowych kilometrach jest problem z nogą, która buntuje się i nie chce mocno kręcić. Gdy łapię już w miarę dobry rytm orientuję się, że siedzę jakoś za nisko. Nowa, carbonowa sztyca chyba się trochę zapadła. Olewam temat i postanawiam cisnąć, ale jednak jakieś pół godziny po starcie decyduję się zatrzymać. Na szczęście w camelbaku mam jeszcze kluczyk, który zostawiłem na wszelki wypadek po akcji w Sielpii. Tym razem szybko załatwiam sprawę i po kilku minutach doganiam wszystkich, którzy mnie wyprzedzili podczas przymusowego postoju, czyli między innymi Grześka i Wieśka z Obst Chełm oraz Krzyśka z MayDaya. Po asfalcie jedziemy razem, trochę tasujemy się w lesie aż w końcu im odjeżdżam i doganiam kolejnych zawodników.

Na drugą pętlę wjeżdżam sam, przy podjeździe do lasu słyszę, że jestem 25, po kilku minutach dochodzę kolejnego zawodnika i mijam go zyskując dużą przewagę. Po kolejnych kilometrach w lesie widzę za sobą grupkę kilku kolarzy. Na podjeździe przyciskam mocniej, na chwilę im odjeżdżam, ale na zjeździe dochodzi mnie jeden z nich i siada na koło. Przez kilka minut jedziemy razem i zaczynam czuć, że coś z moim rowerem jest nie tak, bo „miota nim jak szatan”. Okazuje się, że z przodu zeszło powietrze. Muszę się zatrzymać, kolega pożycza mi pompkę i dętkę, ale co z tego skoro opona siedzi piekielnie ciasno. Po kilku minutach zaczynają mijać mnie kolejni zawodnicy. Przemo, Mikołaj, zawodnicy z MayDaya, Obsta. Dojeżdża do mnie także Iwo, który zatrzymuje się i pożycza mi łyżki. Niestety, opona dalej nie chce zejść. W tym momencie maraton kończy się dla mnie definitywnie. Postanawiam dopompować koło i zobaczyć jak rozwinie się sytuacja. Już do końca maratonu co jakiś czas zatrzymuję się i dopompowuję. Podczas pompowań wyprzedzają mnie zawodnicy, których później doganiam i tak w kółko, zwłaszcza z Waldkiem z MayDaya. Mimo, że jadę dosyć wolno to udaje mi się jeszcze minąć kilka osób i na metę z czasem 2:44:53 wjeżdżam na 59 miejscu, które nic dla mnie nie znaczy. Maraton jest stracony, bo była szansa nawet na 20 pozycję open. Po dojechaniu jestem przybity i nie mam ochoty kompletnie na nic. To kolejny raz, kiedy nie mam szczęścia w Chełmie (tutaj nie ukończyłem swojego jedynego startu MTB – XC w 2009 a ubiegłym roku przez połowę maratonu walczyłem ze skurczami).

Biorą pod uwagę nawet to, że start był dla mnie nieudany, muszę w ciepłych słowach opisać to, co działo się w Chełmie. Świetna organizacja pod każdym względem, bardzo ciekawa trasa i kapitalna atmosfera sprawiają, że następnego chełmskiego maratonu będę wyglądał z jeszcze większym zniecierpliwieniem niż tym razem. Mam nadzieję, że limit pecha zarówno na Chełm jak i na ten sezon wyczerpałem i kolejne wyścigi będą w pełni zależały tylko od kondycji moich nóg i głowy a nie od przygód ze sprzętem.

2012.06.16-17 – Sielpia – ŚLR

Kolejny start w tym sezonie to dwudniowy etap ŚLR w Sielpi. Powrót na trasy Świętokrzyskiej Ligi Rowerowej, po opuszczeniu maratonu w Nowinach, to przede wszystkim chrzest bojowy nowo złożonego roweru. W piątek wieczorem, razem z Pawłem, przystąpiłem do składania do kupy wszystkich części. Wiedziałem, że taka akcja dzień przed wyścigiem to nie jest dobry pomysł, ale sytuacja wymusiła to rozwiązanie, wcześniej się nie dało i tyle. Nie spodziewałem się jedynie, że wyjedziemy z serwisu aż o 3 w nocy.

Z Lublina wystartowałem z Pawłem i Sebastianem ok. 7:30. Dosyć późno, ale pierwsi zawodnicy na sobotniej czasówce mieli wyruszyć o 12, więc obyło się bez jakiejś specjalnej nerwówki. Po dojeździe na miejsce okazało się zresztą, że w miasteczku sportowym wyjątkowo piknikowa, wręcz leniwa atmosfera. Przygotowania do startu niestety średnio profesjonalne, gdyby nie wcześnie otwarty bufet to jechałbym na głodnego, rozgrzewka też niemrawa, ogólnie rzecz biorąc klimat wakacyjnego miasteczka bardzo się udzielił i jakoś dużo mniej niż zwykle przejmowałem się wyścigiem. No i wyszedł pierwszy mankament roweru: amortyzator nie zawsze się odblokowuje, postanawiam zatem jechać całą czasówkę bez blokady.

Startowaliśmy co 30 sekund, z Lublinian wyruszałem ostatni, więc podczas rozgrzewki dopingowałem chłopaków jadących przede mną. Mimo, że już kilka minut przed moim startem kręciłem się w okolicy to trochę się zagapiłem i mało brakowało a spóźniłbym się na swoją próbę. Widząc, że nikt nie stoi na starcie podjechałem pod linię, spokojnie się zameldowałem i oczywiście okazało się, że teraz moja kolej i za 15 sekund jadę. Pełen luz, końcowe odliczanie i ogień!

Wyruszam ostro, amor trochę pompuje na twardym, ale po rozpędzeniu już nie stanowi to problemu. Trasa łatwa, jadę mocno, po chwili doganiam dziewczynę, która startowała przede mną, później chyba jeszcze jedną osobę. I nagle czuję, że sztyca się zapada. Muszę się zatrzymać, próbuję jakoś naprawić te rzecz, kręcę szybkozamykaczem, ale śruba jest zbyt słabo ściśnięta i nic to nie daje. Mija mnie kilku zawodników, w końcu ktoś pożycza mi klucze, dokręcam zacisk i ruszam w pogoń. Doganiam kolegę, który pożyczył mi klucze, oddaję w locie, dziękuję i cisnę dalej. Doganiam kolejnych zawodników, jestem zły na siebie, na rower, wiem, że straciłem dużo, ale staram się walczyć o każdą sekundę i każdą pozycję w końcowym rozrachunku.

Trasa łatwa, płaska, trochę piachu, ale idzie wszystko przejechać. W końcu dojeżdżam do jedynej na trasie poważnej przeszkody: krótki, stromy podjazd i techniczny zjazd po kamieniach. Nie zdążam zredukować i końcówkę podjazdu walę z buta. Nie ryzykuję zjazdu po kamieniach i sprowadzam rower. Mknę szybko do mety, ale staram się oszczędzić trochę sił na końcówkę. Ku mojemu zdziwieniu nagle widzę znajome tereny i technicznych kierujących do mety. To już? Cisnę końcówkę ile wlezie i wpadam na metę. Spodziewałem się, że będzie dużo dłużej. Czas 1:09:30, 89 miejsce open i 37 w Elicie. Przez historię ze sztycą straciłem ok. 30 pozycji i jestem bardzo niezadowolony, tym bardziej, że to mój błąd i powinienem był go uniknąć. Jeszcze raz odradzam składanie roweru tuż przed startem.

Ciąg dalszy w sobotę to spacer na plażę, kwaterunek, kolacja oraz oczywiście przygotowania do meczu Polska – Czechy. Mimo, że średnio mnie on obchodzi, ulegam zbiorowemu szałowi i biorę udział we wspólnym oglądaniu. Na terenie obozu mieliśmy dwie „strefy kibica” – w obu telewizory były wystawione na balkonach a kibice gromadzili się przed tymi balkonami. Po jednej połowie w każdej strefie, z tym, że o ile pierwszą nawet obejrzałem to na drugiej więcej było przysypiania ;) Co do wyniku to cóż, piłka nożna to bardzo trudny sport, nawet najsłabszy piłkarz jest wciąż wielkim sportowcem hehe.

W niedzielę wstaję rano, wyspany jak nigdy przed maratonem. Śniadanie na stołówce, podobnie jak kolacja, niezbyt kolarskie, w dodatku zbyt wczesne, więc ponownie start nieco na pusto. Ale w Sielpi w końcu jadę z pierwszego sektora, w dodatku ustawiłem się z chłopakami prawie na samym przodzie, więc jest bardzo pro ;) Ruszamy punktualnie. Od samego początku ogień, szybki wjazd do lasu, ale podłoże dosyć twarde, więc prędkość ciągle duża. Tym razem na rozjazdówce wyprzedza mnie trochę osób, w końcu łapię się na koło Andrzejowi z Inżynierii i dobrych kilka minut jadę za nim. Po chwili słyszę soczyste k… i widzę jak Andrzej się zatrzymuje. Okazało się, że nie wytrzymała tylna przerzutka i wyścig się dla niego skończył. Jak to później żartobliwie, skomentował Tomek: „Może w końcu przerzuci się na Srama”.

Cisnę dalej mocno, robi się mała grupka i z czasem coraz większy piach. Dalej jednak płasko. Jeszcze przed pierwszym bufetem dogania mnie Karcer i na asfalcie daje bardzo mocną zmianę. Od razu siadam na koło i wiozę się aż do wjazdu w las.  Tam kilka osób wbija się między nas po czym grzęzną w piachu. Lipa, ja też muszę zejść, podobnie jednak prowadzący Seba. Całą grupą prowadzimy rowery przez kilkanaście metrów, po czym łapiemy trochę twardego i zaczynamy znowu kręcić. Robią się małe odstępy, ale niweluję je przed ogromnym nasypem. Tam całą grupą podprowadzamy rowery. Po grani także nie jedziemy, gdyż po obu stronach przepaść. Na końcu bardzo stromy zjazd. Większą część sprowadzam, co także nie jest takie łatwe, a końcówkę zjeżdżam z tyłkiem za siodełkiem i tuż nad tylnym kołem. Właśnie w takich momentach docenia się rower, ja ze swojego jestem bardzo zadowolony, rama i amor to były strzały w dziesiątkę! Dalej odcinek leśny i na asfalt wjeżdżam razem z jakimś gościem na Meridzie, z którym już do końca wyścigu będziemy się zjeżdżać. Ciągnie mocno pod górę, ja się zaginam, siedzę na kole i nie puszczam. Wyprzedzamy kilka osób, cieszę się, że dałem radę i nie straciłem na podjeździe.

Na pierwszym bufecie łapię tylko banana i batona i cisnę dalej sam. Jedzie mi się świetnie, bardzo szybki odcinek i po bufecie sił jakby więcej. Dojeżdżam do rzeczki, z roweru niestety schodzę dopiero w połowie i kilka metrów go przenoszę, wody jest po kolana. Szkoda, że nie zsiadłem wcześniej, zostałoby trochę smaru, zwłaszcza, że za chwilę robi się piaszczyście. Jadę dalej, ale już nie tak szybko jak do rzeczki. Zjeżdżam się z kolejnymi kolarzami. Tym razem, nie tylko jak to zazwyczaj w tej części wyścigu, jestem wyprzedzany, ale także i ja wyprzedzam. Wyprzedza mnie jakiś szybki zawodnik, siadam mu na koło i wiozę się kilka kilometrów. Na drugim bufecie zatrzymuję się, uzupełniam szybko bidon i biorę banany i batony.

Na kolejnym odcinku znowu dojeżdża do mnie dwóch kolarzy, m.in znowu kolega na Meridzie, a ja znowu siadam mu na koło. Jedziemy kilka kilometrów, dojeżdżamy do drzewa leżącego w poprzek drogi, przenosimy rowery i wtedy ni stąd ni zowąd łapie mnie skurcz. Reaguję natychmiastowym krzykiem a kolega na Meridzie reaguje natychmiastowym podaniem fiolki z magnezem. Dzięki wielkie! Wypijam i od razu wsiadam na rower. Chłopaków mam jeszcze w zasięgu wzroku i staram się dogonić, ale są dla mnie za szybcy.

Końcowe kilometry to wyprzedzanie zawodników z dystansu Fan a później także Family. Już na asfalcie mijam m.in. Tomka z rodzinką (niestety słabo się rano czuł i postanowił odpuścić Master). Przede mną nie widzę nikogo, za mną bezpiecznie, więc ze spokojem, ale dalej dosyć mocno kręcąc korbą, wjeżdżam na metę na 35 pozycji Open (20 w Elicie) z czasem 3:19:01. Trzy minuty za Sebastianem i niecałe dwie za Darkiem z MayDaya. Jestem umiarkowanie zadowolony, bo miejsce jest w miarę przyzwoite, rower dał radę (amor robi robotę!) a mi udało się podjąć na trasie walkę :) Niestety miejsce dalej jest kiepskie i czeka mnie dużo pracy żeby przyjeżdżać wyżej.

Podsumowując maraton w Sielpii można mieć mieszane uczucia co do trasy. Z jednej strony płasko i nudno, z drugiej wcale nie tak łatwo jakby się mogło wydawać, gdyż piachy zrobiły swoje i kto chciał, zostawił tam sporo zdrowia. Poza tym organizacja, jak zwykle w tym roku na ŚLR, wzorowa. Świetna atmosfera w miasteczku kolarskim, przemiła obsługa, punktualność, dobre bufety i nieźle oznaczona trasa sprawiają, że zdecydowanie chce się wracać na maratony ŚLR. Ogromne brawa dla Maziego i Mirry oraz pozostałych organizatorów za profesjonalne podejście. Mimo, ze w Lublinie równolegle była rozgrywana Mazovia to ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, w którym maratonie startować. Cieszę się także ze złożenia nowego roweru, który mam nadzieję będzie mi służył długo i udanie. Póki co jestem bardzo zadowolony.

Na koniec ogromne podziękowania kieruję w stronę Pawła Kulpy z Centrali Rowerowej, który bardzo przyczynił się do powstania mojego ściagacza. Rady odnośnie do doboru komponentów, jak zwykle niezawodne zaplecenie i przygotowanie kół, doprowadzenie do ładu uszkodzonej ramy oraz pozawieszanie na niej wszystkich części to jego ogromny wkład w to, żebym na wyścigach zajmował coraz lepsze miejsca. Taki mechanik to skarb. Kolejny test Canyona w niedzielę na Maratonie Kresowym w Chełmie. Będzie ostro!