Zimowe ściganie trwa w najlepsze. Ledwo co skończyły się przełaje, a już rozpoczęła się karuzela maratonów. Po Kruku wyścig bliżej Kielc – zimowa edycja ŚLR w Mostkach. Z tym wyścigiem także mam pewne porachunki, bo rok temu pewnie prowadziłem od startu, mimo, że ponad połowę jechałem na kapciu i ostatecznie nie dałem tak rady dojechać do mety. W tym roku o zwycięstwo miało być trudniej, bo na liście startowej lider naszej drużyny – Marcin Jabłoński. Do tego Rafał Oleś ze Skarżyska, co prawda szosowiec, ale duża część maratonu po szutrach, więc nie ma się co łudzić, że nie będzie się liczyć. Cel minimum to podium, ale nie byłbym sobą jakbym nie liczył po cichu na zwycięstwo.
Do Mostków jadę z Andrzejem „Atmosfericem”, a jak razem jedziemy na zawody to wracam ze zwycięstwem, więc rokowania są dobre ;) Trasa w większości identyczna jak rok temu, wydłużona w jednym miejscu o kilka kilometrów. Temperatura ma być sporo na minusie, więc już w domu wysmarowuję się końską maścią, a także kupuję ocieplacze do rękawic. Bez nich mogłoby być nieciekawie, a tak mam komfort psychiczny, że mi ręce nie zamarzną w środku lasu.
Ustawiamy się na starcie, jak najpóźniej zdejmuje rozgrzewkowe ciuchy żeby się nie wychłodzić. Nie zwykłem grubo ubierać się na wyścig, nawet jeśli ma trwać prawie 2h i jest -6st. C, bo jechałbym zbyt wolno w obawie żeby się nie zapocić. Zakładam spodnie bez membrany, letnie skarpety i buty, a na nie ochraniacze. Na górę tylko koszulka termo i lekka bluza z membraną. Najgrubsze rękawiczki to sprawa obowiązkowa, ale już na głowę (i na szyję) tylko cienki buff. Niestety start opóźnia się 2-3 minuty. Ruszam szybko i już na pierwszym, lekkim podjeździe staram się uciec żeby bezpiecznie pokonać pierwszy zjazd. Później bardzo śliski odcinek, który sprawdziłem na rozgrzewce. Jadę tutaj pierwszy, trochę mną miota, ale wiem co robić – zero paniki i płynna jazda to jedyny sposób żeby uniknąć wywrotki.
Pierwsze kilometry przejeżdżam solo, ale widzą całkiem blisko za sobą Marcina i Rafała jak stopniowo się zbliżają. Jadę swoje, w końcu do mnie dojeżdżają i jedziemy we trójkę po szutrach. Na pierwsze single wjeżdżam trzeci, nie wybrałem idealnej ścieżki i trochę zostaję. Chłopaki momentalnie odjeżdżają. Po Marcinie się tego spodziewałem, ale że Rafał się za nim utrzymuje to jestem w szoku. Gonię, ale strata rośnie. Gdy wypadamy na kolejne szutry widzę ich w oddali, mam co najmniej minutę straty. Muszę się sprężać, bo widzę, że dwójka zawodników mnie goni.
O dziwo na szutrach powiększam nad nimi przewagę, a w lesie przez jednak zachowawczą jazdę trochę tracę. O dziwo Rafał strzela Marcinowi na szutrówce. Stopniowo zbliżam się do niego i w końcu jedziemy razem. Tempo jest komfortowe, nie do końca mi to odpowiada, więc pod górę jadę swoje nie próbując wieźć się za Rafałem, na szybkich zjazdach dosyć ostrożnie. Poganiam, bo z tyłu ciągle widać rywali. Bufet mijamy razem, ale widzimy Marcina przed sobą. Gdy wjeżdżamy na single trasa robi się bardziej techniczna i wiedzie lekko pod górkę. Kręcę mocno, tutaj technika też ma znaczenie, bo trudno utrzymać równowagę. Zaczynam się trochę oddalać od Rafała i o dziwo widzę, że zbliżam się do Marcina. Rozsądnie podkręcam i przed wypłaszczeniem jedziemy już razem. Jestem ciekaw jak długo dam radę utrzymać jego tempo, ale na płaskim jest ok i nie mam problemów.
Gdy rozpoczyna się najstromszy podjazd w lesie po twardym śniegu, koło Kamienia MIchniowskiego Marcin zrywa łańcuch. Zostaję sam, nie da się jechać, kawałek podbiegam. Gdy jestem znowu na szutrze myślę tylko o tym żeby dać z siebie wszystko, bo zwycięstwo jest na wyciągnięcie ręki. Po pewnym czasie widzę Rafała za sobą, ale na kolejnych singlach znikam mu na dobre. Jadę jak w transie i z niecierpliwością wyczekując jeziora, bo wzdłuż niego prowadzi ostatni odcinek do mety. Trasa trochę się dłuży, ale zaczynam kojarzyć teren z poprzedniego roku, kiedy to nie tylko organizowany był maraton, ale także duathlon i biegłem tą trasą. W końcu jest jezioro, gdy jadę wokół niego co chwilę spoglądam na miejsce, z którego wyjeżdża się z lasu. Ciągle nikogo nie ma. Do mety mam jakieś 2km, tego już nie da się przegrać!
Na metę wjeżdżam samotnie po 1:52:37 jazdy, z przewagą prawie 5,5 minuty nad drugim zawodnikiem – Maćkiem Ścigą. Marcin wjeżdża trzeci, 6,5 minuty za mną i tym samym mamy na podium dwóch zawodników z Teamu MetroBikes.pl :) Szybko skuł ten łańcuch, ja bym tam zamarzł w taką pogodę! Jestem szczęśliwy ze zwycięstwa, jest tylko lekki niedosyt, że przez defekt Marcina nie mogliśmy rywalizować do samego końca. Z drugiej strony po ubiegłorocznym pechu, tym razem z kolei dopisało mi szczęście :) Czwarte zwycięstwo z rzędu. Mam nadzieję, że nie wyczerpałem limitu pierwszych miejsc na ten rok i w docelowym, letnim sezonie będzie pod nogą na tyle, że wystarczy żeby też coś wygrać. Inaczej te zimowe zwycięstwa nie będą miały żadnej wartości. Póki co jednak dobra passa trwa i morale jest wysokie.
Kolejne starty najprawdopodobniej na wiosnę. Póki co wygląda na to, że czekają mnie dwa miesiące przerwy od ścigania. Od początku kwietnia ścigałem się praktycznie co weekend i pod tym względem potrzebuję trochę oddechu żeby nie wypalić się po kilku pierwszych wiosennych maratonach. Pod względem fizycznym czuję się w porządku, zmęczenie mi w ogóle nie doskwiera, ostatnie dwa miesiące jeździłem bardzo mało i kondycję utrzymywałem praktycznie tylko dzięki wyścigom. Czas w końcu solidnie potrenować żeby zbudować wysoką formę na nowy sezon :)