Tag: MTB

2022.08.21 – Karpacz – Uphill Race Śnieżka

Uphill Race Śnieżka to wyścig, na który czekałem cały rok. Z optymizmem patrzyłem na start gdyż w ostatnich tygodniach forma szła w górę i noga była całkiem dobra.  Dwa tygodnie przed wyścigiem zrobiłem sobie bardzo obfity w kilometraż i przewyższenia tydzień, po którym czułem się trochę zajechany, więc kilka dni poprzedzających uphill to były już tylko lekkie przejażdżki.

Trudno było powiedzieć czy zdążyłem z odświeżeniem nogi, więc przed wyścigiem towarzyszyła mi spora niepewność. Optymistycznie nie nastrajały też prognozy pogody, które zapowiadały deszcz, a to nie jest moja pogoda.

W dzień wyścigu czarny scenariusz pogodowy niestety się potwierdził. Od rana padało i nie było co liczyć, że podczas wyścigu się to zmieni. Nasmarowałem nogi maścią rozgrzewającą, założyłem kombinezon przełajowy z długim rękawem, rękawiczki z membraną i pojechałem zawieźć do biura rzeczy do odebrania na górze, po wyścigu. Padało na tyle, że zrezygnowałem z rozgrzewki i wróciłem na chwilę do hotelu żeby nie marznąć. Poważnie rozważałem wycofanie się, bo wizja hipotermii i odmrożenia sobie rąk nie była optymistyczna, ale ostatecznie zdecydowałem się nie odpuszczać bez walki. Kilka minut przed startem wjechałem do sektora, rower oparłem o bandę w drugiej linii i szybko uciekłem gdzieś pod dach.

Chwilę przed godziną zero wracam do sektora, deszcz ciągle pada, jest zimno. Zastanawiam się czy zdjąć kurtkę przeciwdeszczową, ale ostatecznie wybieram ryzyko lekkiego zagotowania się niż zmarznięcia. Startujemy, w końcu jest szansa się trochę rozgrzać. Dosyć szybko wyjeżdżam na czoło peletonu, jest mi tak zimno, że potrzebuję trochę pociągnąć z przodu żeby się dogrzać, a poza tym prowadząc nie zbieram na siebie wody spod kół. Jadę tak przez cały odcinek asfaltowy. Pozornie jest to nieco zbędna utrata sił, ale z drugiej strony nie forsuję tempa i nie biorę na siebie oprysku spod kół, więc generalnie wychodzi na plus. Po skręcie na bruk prowadzący do świątyni Wang jadę chwilę chodnikiem, oszczędzając energię, ale to są ostatnie chwile na prowadzeniu. Siedmiu zawodników mnie wyprzedza, a ja jadę swoim równym tempem tuż za tą grupką, ze sporą przewagą nad resztą.

Organizm jest już dosyć dobrze rozgrzany i jedzie mi się w miarę komfortowo, rozważam nawet zdjęcie kurtki. Pojawia się niestety inny problem. Przed startem zobaczyłem mleko na ściankach opon i postanowiłem dla pewności trochę dopompować Była to chyba zbyt pochopna decyzja, bo telepie mną straszliwie i trudno przez to jechać płynnie. Zbliżam się ciągle do siódmego zawodnika, a z tyłu mam coraz większą przewagę i biję się z myślami czy zatrzymać się i upuścić powietrza. W końcu mniej więcej w połowie wyścigu pękam, staję i upuszczam, ale tylko w tylnym kole. Kilkaset metrów później zatrzymuję się ponownie i koryguję przód. Strata się zwiększyła, przewaga zmniejszyła, ale w końcu energia nie będzie szła w powietrze a prosto w napęd.

Na punkcie pomiaru czasu przy Strzesze Akademickiej jestem ósmy (czas 36:23), rok temu byłem tam ponad minutę szybszy, a dwa lata temu, gdy wjechałem najszybciej miałem tam czas 35:05. Zważywszy, że dwa razy musiałem się zatrzymać to czas jest dobry! Ponownie odrabiam straty do siódmego miejsca, noga kręci dobrze, nie rwę tempa, wiem, że w końcu wyprzedzę zawodnika, jadącego bezpośrednio przede mną i bardziej skupiam się na złamaniu godziny. Teren robi się coraz bardziej odkryty, a to oznacza, że zaczyna wiać coraz mocniej i to niestety już drugi rok z rzędu prosto w twarz. Ciągle w głowie przeliczam prognozowany czas i szanse na wypełnienie założenia czasowego są coraz mniejsze. Od Rozdroża koło Spalonej Strażnicy podjazd nieco się wypłaszcza, jak co roku w tym miejscu staram się trochę nadgonić. Deszcz przestaje padać.

Dojeżdżam do zjazdu w kierunku Domu Śląskiego, od którego jest około 1,7km do mety. To ważny odcinek z punktu widzenia dobrego czasu na mecie. Nie można się na nim obijać, trzeba dokręcać na maksa. Mam 32 zęby na przedniej zębatce i to jest zdecydowanie za mało, za rok na pewno założę 36, bo pod górę mam spory zapas na kasecie. Mimo zbyt wolnego przełożenia zjazd idzie płynnie, chociaż ta nutka niepewności gdy leci się w dół po bruku w okolicach 50km/h na sztywnym, chińskim widelcu jednak jest ;) Za Domem Śląskim wskakuję na siódme miejsce. Perspektywa zejścia poniżej godziny wygląda obiecująco. Podjazd Drogą Jubileuszową jest trudny technicznie, bo przestrzenie między głazami, tworzącymi nawierzchnię są spore. Mając to na uwadze uważam, że moje opony 1,95 to optymalna szerokość do uzyskania dobrego wyniku. Oczywiście na cieńszych też się da wjechać, ale chociażby ryzyko rozcięcia bocznej ścianki byłoby zbyt duże.

O ile odcinek Drogi Jubileuszowej na północ od szczytu jedzie się nawet przyjemnie, bo góra dobrze osłania od wiatru tak po wschodniej stronie jest prawdziwy armagedon. Wieje tutaj niemiłosiernie, w dodatku prosto w twarz. Oprócz naduszania na pedały trzeba się skupiać na mocnym trzymaniu kiery żeby nie spaść z roweru. Na ostrym zakręcie 200m przed metą wieje tak mocno, że mam problem ze zmianą kierunku jazdy. Teraz droga do mety jest już bardzo stroma, ale czas mam pod kontrolą i po 59 minutach i 49 sekundach przecinam linię mety. Jestem zmęczony i na samą myśl o zjeździe jest mi zimno. W poprzednich latach pogoda była dużo lepsza i można było pozwolić sobie na pamiątkową sesję zdjęciową, ale tym razem jedyne o czym myślę to jak najszybciej zjechać 1700m do schroniska i przebrać się w ciepłe ciuchy. Sugestia osoby rozdającej medale żebym jechał od razu na dół mówi sama za siebie, raczej dobrze nie wyglądałem ;)

O zjeżdżaniu, przynajmniej na początku, nie ma jednak mowy. Jest stromo i ślisko, decyduję, że te najstromsze 200m sprowadzę. Jest jednak pewien mały problem – jestem w butach szosowych… Wygląda na to, że dostanie się na górę, w porównaniu do ostrożnego stawiania każdego kroku, było dziecinnie łatwe. Po pięciu minutach schodzenia stwierdzam, że w końcu trzeba skorzystać z tego, że mam rower i zacząć zjeżdżać. Gdy już stoję okrakiem nad ramą okazuje się, że nic z tego nie będzie. W przednim kole nie ma powietrza. Czeka mnie jeszcze 1500m spaceru w butach szosowych po śliskiej kostce i w niskiej temperaturze, w dodatku przy szalejącym wietrze. Gdy schodzę w dół i szczękam zębami mijam ludzi, którzy dopiero jadą na górę. Trochę mi ich żal, ale jak na nich patrzę to mają chyba podobne odczucia w stosunku do mnie.

Filmik z uphillu, na którym widać jak spaceruję sobie w dół (1:18:55).

Po około pół godziny ostrożnego schodzenia krok po kroczku, przemoczony i zziębnięty docieram w końcu do schroniska. Na szczęście w środku jest ciepło. Odnajduję swój bagaż, ale przez kilka minut nie jestem w stanie się przebrać. Wyglądam pewnie jak śmierć, bo szybko znajduje się jakiś dobry człowiek, który częstuje mnie gorącą herbatą. Powoli wracam do siebie. Przebieram się w ciepłe ubrania i dochodzę do siebie. Teraz została już tylko misja przygotowania roweru na zjazd, czyli zamontowanie przedniego hamulca i tarczy oraz napompowanie koła. Serwis załatwiam dosyć sprawnie, na szczęście organizatorzy mają pompkę stacjonarną w aucie, co znacznie ułatwia sprawę. Idealnie wyrabiam się na przyspieszoną turę zjazdu :) Zjazd ze Śnieżki na sztywnym widelcu nie należy do przyjemnych, ale najważniejsze, że już nie pada i jest mi ciepło. Jestem szczęśliwy, że przetrwałem tę pogodę, bo rano nie zapowiadało się to dobrze.

 

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez Grzegorz Mazur (@grzegorzmazurpl)

 

Patrząc na czas mojego wjazdu można by powiedzieć, że skoro jest słabszy prawie pół minuty niż przed rokiem i prawie dwie minuty niż mój rekord to tendencja jest spadkowa. Na pewno tak nie jest. Waty wykręciłem bardzo dobre (4,74/kg), po prostu pogoda była bardzo niekorzystna i w dodatku straciłem sporo czasu na upuszczanie powietrza ze zbyt mocno napompowanych kół. Na pewno jeśli brać pod uwagę miejsce był to mój najlepszy wjazd na Śnieżkę i tutaj tendencja rosnąca została podtrzymana – 2019 – 19. Open, 2020 – 10. Open, 2021 – 8. Open i w końcu w 2022 – 7. Open i 4. M3. Biorąc pod uwagę rezerwy sprzętowe (po zmianie kół rower powinien ważyć coś ok 7,6kg) oraz naprawdę spore rezerwy w moim organizmie to jest realna szansa na kolejną poprawę miejsca, a przy dobrej pogodzie także na rekord życiowy pod względem czasu wjazdu.

 

Zabawna sprawa z tą Śnieżką. Do 2019 roku śmiałem się z tego wyścigu i sensowności jechania przez całą Polskę żeby wjechać sobie 13km na jakąś górę, ale gdy pierwszy raz wchodziłem na Śnieżkę już w połowie drogi wiedziałem, że muszę tam wjechać rowerem.  Zrobiłem to dokładnie miesiąc później i spodobało mi się na tyle, że specjalnie na kolejne uphille złożyłem sobie osobny, lekki rower. W 2023 zamierzam wjechać po raz kolejny, polecam! :)

2022.02.06 – Mostki – ŚLR

Ostatni wyścig sezonu zimowego to ŚLR w Mostkach. Jedna z moich ulubionych i szczęśliwych miejscówek. Tylko raz tutaj nie wygrałem (w 2018 prowadziłem od startu przez większość dystansu, ale złapałem gumę, zwyciężyłem w 2019 i 2020 oraz w 2021 w Sabat Gravel, który miał bazę w Mostkach).  Tym razem na wyścig jechałem nie do końca pewny swego, gdyż nie czułem się rewelacyjnie. W dodatku oblodzone szutrówki nie zagrzewały zbytnio do walki, a bardziej kazały myśleć o tym, żeby jechać ostrożnie i uniknąć kontuzji.

Wyścig rozpoczynam dynamicznie, przez około 2km jadę w ścisłym czubie, ale później zaczynam zostawać. Droga jest na tyle oblodzona, że nie chcę ryzykować i jadę konsekwentnie swoje szukając przyczepności. Po kilku kilometrach jazdy po lodzie wjeżdżamy w końcu w teren. Jestem na około 6-7 pozycji. Szybko odrabiam straty i awansuję na trzecie miejsce widząc przed sobą w oddali Rafała Olesia i Łukasza Maziarka. Znowu jedziemy po szutrach, mam około 35-45 sekund straty. Na lodzie skupiam się żeby nie stracić, a w terenie jadę co mogę, licząc, że to wystarczy na odrobienie strat.

Niestety w lesie przez długi czas nie widzę przed sobą rywali i dochodzą mnie już myśli, że może być „po wyścigu”. Mimo to staram się jechać na maksa, w końcu to wyścig i trzeba się spinać. Zaciętość i cierpliwość zostają nagrodzone. Kilkaset metrów za wąską kładką (trzeba nią przejść nad rzeczką) migają mi w oddali sylwetki rywali. Uśmiecham się pod nosem i daję ząbek w dół. Wiem, że za chwilę doskoczę do czołówki. Na podjeździe za bufetem podkręcam tempo i łapię chłopaków na szczycie. Jest równo godzina ścigania za nami, a przed nami znowu kilka kilometrów po lodzie. Teraz mam za zadanie utrzymać koło, co przy niezbyt forsownym tempie i lekko już roztopionym lodzie nie stanowi problemu. Tempo jest na tyle spokojne, że mimo nie do końca „moich” warunków wychodzę na zmianę i podkręcam.

Jedziemy wąską i mokrą rynną, ostro chłapie po nogach. Do lasu (5km do mety) wjeżdżam pierwszy i atakuję. Robi się luka, poprawiam i waty są już naprawdę wysokie. Puścili. Fragment szutrów (tym razem błotnych) i długi podjazd w lesie jadę wciąż bardzo mocno. Na szczycie oglądam się i przewaga jest już bezpieczna. Pozostaje tylko równo i bez przygód przejechać ostatnie 2,5km :) Na metę wjeżdżam z czasem 1:27:15. Jestem mega szczęśliwy, bo przed startem nie spodziewałem się zbytnio zwycięstwa. Po pierwszych kilometrach też nie wyglądało to zbyt dobrze, ale kolejny raz sprawdziła się zasada, że warto walczyć do końca :)

Sezon jesienno-zimowy zakończony. Wystartowałem w 14 wyścigach, 4 z nich wygrałem, a na podium stałem w sumie 9 razy. Całkiem przyzwoicie, chociaż zamieniłbym te wszystkie wyniki na medal MP w przełajach.  W tym roku z przekroju całego sezonu na niego nie zasłużyłem. Trzymajcie kciuki żebym w przyszłym sezonie w końcu zmobilizował się do solidnych przygotowań i był w stanie z realnymi szansami i mocą w nogach stanąć do walki na Mistrzostwach Polski. Póki co odliczam dni do wiosny, bo pogoda tej zimy jest bardzo słaba w porównaniu do ostatnich lat, więc i kilometrów w nogach mam mniej. Mimo to powoli, ale jednak się rozkręcam :)

2022.01.06 – Kielce – ŚLR

Mimo, że sezon przełajowy jeszcze się nie zakończył to rok 2022 rozpoczynam od wyścigu MTB. Nie jest to pierwsza zimowa edycja ŚLR w Kielcach, poprzednia odbyła się w styczniu 2020 i wygrałem ją po naprawdę trudnym wyścigu i walce do samego końca. Zależało mi bardzo, żeby powtórzyć ten sukces i w nowy rok wjechać zwycięsko, ale prawie cztery tygodnie bez ścigania i mała liczba treningów w grudniu wybiły mnie z rytmu. Zazwyczaj o tej porze roku jestem w niezłej kondycji z racji sezonu przełajowego, ale tym razem zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać i do startu podchodziłem ze sporymi obawami.

Bardzo lubię maratony MTB w śnieżnej aurze, ale od kilku dni temperatura była na plusie, śnieg stopniał i w lesie było lekkie błoto, takie warunki też są ok, tylko po prostu później trzeba pozbyć się błota ze stroju i roweru. Na rozgrzewce zapoznaję się z początkiem i końcem trasy, po czym rozstawiam rolkę i właściwą rozgrzewkę wykonuję już stacjonarnie. Dopiero 5 minut przed startem wjeżdżam do sektora. Jest zimno, ale na szczęście startujemy punktualnie i udaje mi się nie zamarznąć.

Na okrążeniu po bieżni przebijam się do przodu i przy wyjeździe ze stadionu jestem już w samym czubie. Trzy minuty po starcie mocniej staję w korby i odjeżdżam. Chłopaki za mną gonią, ale nie idzie im to zbyt sprawnie. Póki co jeszcze jadę ostrożnie i pierwszy podjazd wjeżdżam z przodu, ale nie forsuję tempa, czekam na rozwój wydarzeń. Podkręcam dopiero chwilę później i na dobre odjeżdżam od reszty grupy. Po 15 minutach jazdy nie widzę już nikogo za sobą, jadę równo i mocno, na pewno znane tereny ułatwiają mi nieco jazdę. Po ok. 11km rozpoczyna się jeden z moich ulubionych podjazdów w tym lesie – Biesak, tzw. Kielecki Mt. Everest (320m, 61m. w górę, 19%). Podjazd nie tylko stromy, ale też trudny technicznie, wjeżdżam go spokojnie i jest to moment, w którym prawdopodobnie po raz ostatni któryś z rywali widzi mnie przed sobą. Zjazd z Biesaka daje dużo radości z jazdy, zawsze dobrze bawię się na tym odcinku.

Później kieruję się w stronę Góry Kolejowej, ten zjazd jest poza moim zasięgiem, zbiegam go więc szybko i wskakuję na rower, rozpoczynając drugą połówkę wyścigu. Organizm pracuje na naprawdę wysokich obrotach, a ja czuję się zaskakująco dobrze. Mijam bufet, łykam żela i skupiam się na trzymaniu mocnego tempa. Po 22km rozpoczyna się najdłuższy podjazd na trasie – pod Górę Kamienną. Dwa lata temu wjechałem tutaj naprawdę szybko i na szczycie złapałem Maćka Ścigę. Tym razem mam sporą przewagę i nie forsuję takiego tempa. Zjazd z Kamiennej poezja :) Zostaje ostatni podjazd, kolejny z moich ulubionych – odcinek po kamienistej grani, bardzo techniczny z dużą liczbą kamieni. Dwa lata temu był to decydujący moment wyścigu, gdzie trzeba było cierpieć żeby odjechać od rywala, tym razem wjeżdżam go z uśmiechem na twarzy, bo wiem, że wygrana jest w kieszeni. Bezpieczny zjazd i zostają dwa kilometry do mety, szybką, łatwą technicznie ścieżką prowadzącą lekko w dół.

 

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez Grzegorz Mazur (@grzegorzmazurpl)

Mój wjazd na Stadion Leśny i na metę z czasem 1:27:25 okazuje się niespodzianką dla organizatorów, Mirka nawet myśli, że pogubiłem trasę, albo zjechałem z niej przez jakiś defekt. Nie spodziewali się nikogo tak szybko, zabawna sytuacja :D Na mecie zakładam szybko ciepłe ciuchy, pozuję do fotek i po ponad czterech minutach przybijam piątkę drugiemu zawodnikowi :) Fajna przewaga, zupełnie się czegoś takiego nie spodziewałem. Co prawda zimowe wyścig są trochę jak letnie Grand Prix w skokach narciarskich – mało ważne i liczy się przede wszystkim sezon właściwy, ale jednak zwycięstwo zawsze cieszy :) Trzecie i czwarte miejsce (Maciek i Marcin) też należy do teamu MetroBikes.pl, więc prawie idealnie wstrzeliliśmy się w Trzech Króli ;)

Na koniec należy się kilka słów uznania dla Organizatorów. Przez wiele lat nic na to nie wskazywało, ale w końcu ŚLR zaczyna się dobrze kojarzyć uczestnikom nie tylko dzięki świetnym trasom, ale także dzięki dobrej organizacji. Już w sezonie letnim prezentowało się to bardzo przyzwoicie i wygląda na to, że poziom organizacyjny podniósł się na dobre. Od siebie muszę też napisać, że statuetka diabła, którą dostałem za pierwsze miejsce open jest naprawdę oryginalna i w niczym nie przypomina tandetnych, drewnianych medali, z przyklejaną butaprenem naklejką, które rozdawane były w poprzednich sezonach. Tak trzymać!

2021.10.02 – Zwierzyniec – Ultraroztocze

O Ultraroztoczu MTB usłyszałem w ubiegłym roku kilkanaście godzin przed startem. Do późnego wieczora zastanawiałem się nad pojechaniem w nocy z Kielc do Zwierzyńca i nad startem, ale niestety zamiast się po prostu zebrać i pojechać zacząłem sobie racjonalizować, że za późno, że na wariata, że tak bez sensu itd. Chyba robię się stary, bo kilka lat temu po prostu wsiadłbym w auto i pojechał. Jak zwykle w tego typu sytuacjach bywa zamiast żałować, że pojechałem w ostatniej chwili i coś tam nie poszło do końca tak jak trzeba to żałowałem, że nie pojechałem. Postanowiłem więc od razu, że kolejnej edycji już nie odpuszczę i jak tylko sezon wyścigowy ruszył to wpisałem Ultraroztocze do kalendarza startowego.

Do wyścigu nie przygotowywałem się jakoś szczególnie, przystąpiłem do niego właściwie z marszu. Moim zdaniem na tego typu maratony ważne jest raczej wypracowana na przez lata wytrzymałość i doświadczenie oraz porządna logistyka. W związku z tym dzień przed wyścigiem pojechałem z Anetą na przejażdżkę zaliczając pierwsze 21km i ostatnie 4km, dzięki czemu znałem sporą część trasy, a zwłaszcza przez pierwszą godzinę mogłem jechać mocno i pewnie, co miało pozwolić na zbudowanie odpowiedniej przewagi nad resztą stawki oraz ułożenie sobie taktyki na ewentualny finisz.

W dzień wyścigu po szybkim śniadaniu jadę na start, który jest o 7 rano. W związku z tym decyduję się na jazdę w spodenkach 3/4 a na górę w ostatniej chwili dodaję kamizelkę. Rękawiczki oczywiście jesienne – w moim przypadku lepiej mocno zapocić ręce niż pozwolić im zmarznąć. Chwilę po 7 startujemy. Pierwsze kilka kilometrów prowadzi asfaltem, nie forsujemy tam tempa, ale już widać jakiś mały zarys czołówki. Gdy wjeżdżamy w teren od razu jest dosyć mocno pod górę. Długa droga przed nami, więc staram się wjeżdżać spokojnie. O dziwo zostaje za mną tylko Darek Paszczyk, który także zaskoczony jest taką sytuacją. No cóż, można powiedzieć, że po czterech kilometrach wyścig z grubsza jest rozstrzygnięty. Kontrolnie podkręcam tempo żeby utwierdzić się w przekonaniu, że nikt groźny w grupie za nami nie jedzie. Widzę, że Darek też niekoniecznie będzie w stanie trzymać moje tempo, ale nie za bardzo uśmiecha mi się jazda samemu na tak długim dystansie, więc nie szastam nadmiernie siłami.

Pierwsza godzina mija szybko, mimo, że trasa jest oznaczona dosyć przeciętnie to dzięki wcześniejszemu objazdowi ten fragment jadę płynnie, jedyne na co muszę uważać to żeby nie zerwać zbyt wcześnie Darka. We dwóch jedzie nam się dobrze, można powiedzieć, że jak za dawnych lat, kiedy to na maratonach wielokrotnie kręciliśmy się w tych samych okolicach na liście wyników. Po 22km jest rozjazd, w którym strażak kieruje nas w lewo. Obydwaj mamy wgranego tracka i jasno wychodzi, że powinniśmy jechać prosto. W tym miejscu trasa biegowa i rowerowa chwilowo się rozmijają. Mimo, że oznaczenia na asfalcie są niejasne to jesteśmy świadomi tych różnic, jedziemy więc zgodnie z wskazaniami Garminów.

Już od dawna nikogo nie widzimy za sobą, więc nie podpalamy się na super mocne tempo. Od kilku kilometrów zaczynamy już wyprzedzać biegaczy, którzy wystartowali wcześniej. W pewnym momencie dostrzegamy przed nami dwóch gości na rowerach. Ewidentnie wyglądają na turystów, ale gdy do nich dojeżdżamy okazuje się, że mają numery startowe. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że przed nami jest co najmniej kilku zawodników. Wychodzi na to, że strażak, który chciał nas zmylić źle pokierował pozostałych zawodników i nieświadomie skrócili trasę. Jesteśmy w plecy jakieś 7-8km. Nie pozostaje nic innego jak gonić.

Zwiększamy więc tempo, ale nie jest to szaleńcza pogoń. Nie wiem za bardzo co zrobić w tej sytuacji. Z jednej strony mam chęć olać wspólną jazdę i spróbować jechać na fulla byle tylko dojść zawodników przed mną, z drugiej czuję, że nie jest to niezbędne i staram się trzymać nerwy na wodzy. Co chwilę dopytuję biegaczy ilu zawodników przed nami. W końcu zaczynamy doganiać kolejnych kolarzy, ale gdy pada liczba, że przed nami jest pięciu i dochodzimy kolejnych trzech to kolejne info jest, że z przodu jest siedmiu. Załamka po całości.

Po drodze na słynnych torfowiskach wyprzedzamy kolejną kilkuosobową grupkę. To miejsce, którego wszyscy bali się przed startem, chodziły opowieści, że jest pół kilometra brodzenia po kolana w wodzie, ale jak zwykle okazało się, że historia mocno ubarwiona. Finalnie było kilka minut spaceru, czasem może po kostki jak źle postawiło się nogę, ogólnie rzecz biorąc – luzik :) Gdy wyprzedziliśmy już grubo ponad dziesięć osób dojeżdżamy do punktu kontrolnego w Suścu. Tam zostawiam kamizelkę i tankuję bidon. Dostajemy info od ludzi na punkcie, że jesteśmy pierwsi, ale jeden z zawodników twierdzi, że jednak z przodu ktoś jeszcze jedzie. Gdy wyprzedzamy kolejnych biegaczy tuż za Suścem to opinie także są podzielone. Zupełnie nie wiem co się tutaj odwala :D

Po kolejnych kilku kilometrach zaczynamy kombinować, że może ktoś jedzie trasą rajdu przed nami. I rzeczywiście trop okazuje się słuszny. W końcu doganiamy jakąś dziewczynę na przełajówce, która potwierdza, że od kilkunastu kilometrów jedzie po trasie i że przed nami nikogo nie ma. Do mety zostało niecałe 40km, znowu można trochę odpuścić z tempem, chociaż tak naprawdę jakoś specjalnie mocno go nie podkręcaliśmy.

Dojeżdżamy do Rezerwatu Święty Roch, który znajduje się około 25km przed metą. Tutaj czeka na nas bardzo długie i strome podejście po schodach. Z rowerami na plecach i ponad 80km w nogach nie jest to przyjemna wspinaczka, ale powoli wdrapujemy się na górę. Szybki zjazd do Krasnobrodu i stąd już tylko kilkanaście kilometrów po płaskim w kierunku mety. Postanawiam poruszyć z Darkiem temat ewentualnego finiszu. Wspólny wjazd na metę w tym przypadku mnie nie interesuje i jestem gotów się pościgać, ale w końcu ustalamy, że skoro dużo więcej pracowałem z przodu to uczciwie będzie jak wjadę pierwszy. Gdy mamy już jasność w zakresie finiszu i wyjeżdżamy z Guciowa (103,5km) jest ponad 5km odcinek asfaltem. Jadę go w całości na zmianie, gdyż nie ma już sensu jakiekolwiek oszczędzanie się, a lepiej skończyć wyścig wcześniej i zacząć odpoczywać niż się ociągać i jechać do nocy ;)

Jakieś 3,5km przed metą, przy zjeździe z asfaltu, jest ostatni punkt kontrolny, ale jesteśmy tak rozpędzeni, że nawet go nie zauważamy i przejeżdżamy obok :D Dopiero gdy zobaczyłem wyniki i brak naszych międzyczasów zacząłem się zastanawiać o co chodzi i po dłuższej chwili zaczaiłem, że tam były maty z pomiarem czasu. Ostatnie kilometry prowadzą przez las, w pewnym momencie mocno dotknięty wycinką i nieuprzątniętymi gałęziami, w dodatku trochę podmokły. Konieczne jest noszenie roweru, ale znam już ten fragment i jestem na to przygotowany. Ostatnie 1,5km to już asfalty w Zwierzyńcu. Kilometr przed metą, zgodnie z ustaleniami przyspieszam, ale w taki sposób żeby nie było żadnych wątpliwości.

 

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez Grzegorz Mazur (@grzegorzmazurpl)

Na metę wpadam kilka sekund przed Darkiem. 112,5km i 5h48min jazdy za nami. To był bardzo sympatyczny poranek na roztoczańskich trasach, zakończony moim drugim zwycięstwem Open w tym sezonie i drugim na Roztoczu. Dzięki Darek za wspólną jazdę, razem szybko zleciało! :) Polecam wszystkim ten wyścig ze względu na rodzinną atmosferę i bardzo dobrą organizację. Mocną stroną imprezy są kapitalne zdjęcia, gdyż Organizator jak co roku opłacił i umieścił na trasie kilku profesjonalnych fotografów. To naprawdę kapitalny ruch i za to wielkie brawa dla ekipy Tour de Zbój! Na tych fotografiach nie tylko widać trudy i piękno rywalizacji, ale także piękno Roztocza. To uroczy i bardzo niedoceniany region, przez co też jeszcze niezadeptany jak chociażby Bieszczady. Z jednej strony fajnie jakby zyskał na popularności, ale z drugiej strony może lepiej żeby pozostał taki nieznany i dziki, bo to jedna z największych zalet Roztocza.

Sam wyścig to było takie trochę The Best of jeśli chodzi o Roztocze Środkowe i bardzo cieszę się, że mogłem tam trochę pokręcić, zwłaszcza, że pogoda wybitnie dopisała. Aneta także jest zachwycona i o ile co roku w ostatniej chwili wybieramy miejscówkę na urlop, który trwa w porywach tydzień za jednym zamachem to na przyszły rok na pewno meldujemy się na Roztoczu i nie sądzę, że skończy się na tygodniu :)