Po prawie dwóch tygodniach jeżdżenia w Calpe w piątek wieczorem wylądowałem w Warszawie, noc spędziłem w Lublinie, skąd w sobotę z samego rana pojechałem do Kielc. W sklepie czekał już przygotowany rower i torba z rzeczami na wyścig, przebrałem się, zapakowałem sprzęt i pojechałem na start wyścigu. W zimowym MTB w Kielcach startowałem dwa razy, obydwa były zwycięskie (2020 i 2022) i zależało mi żeby zachować stuprocentową skuteczność. Treningi w Hiszpanii poszły dobrze, ale obawiałem się trudnego wyścigu. Bezpośrednio po solidnej dawce kilometrów i przewyższeń noga miała prawo być podmęczona i mogło się okazać, że zabraknie tych kilku dni na złapanie świeżości. Mimo to nastawienie było bojowe i zamierzałem dać z siebie wszystko.
Początek wyścigu jedziemy blokowani przez quada, ale przed pierwszym podjazdem Kamil Maciejewski go wyprzedza, od razu doskakuję do koła i wciągamy się pod górę. Tempo jest wysokie, ale nie zamierzam odpuszczać, muszę to przetrzymać. Po kilku kilometrach wychodzę na zmianę, uspokajam tempo i gdy tylko nadarza się okazja przechodzę do ataku na zjeździe. Poprawka na podjeździe i jadę sam. Jest dopiero 11km za nami i samotna jazda do samej mety nie do końca mi się uśmiecha, ale nie ma wyjścia. Podkręcam tempo żeby na dobre urwać się Kamilowi i dosyć szybko przestaję go widzieć gdy oglądam się do tyłu.
Jadę naprawdę mocno, praktycznie nie ma odcinków płaskich, walczę mocno pod górę, na zjazdach dokręcam, bo liczy się każda sekunda. Jest na tyle ślisko i miejscami grząsko, że co chwilę mam wrażenie jakbym jechał na flaku, wielokrotnie kontrolnie spoglądam na tylną oponę, ale na szczęście koło jest w porządku. Dojeżdżam do technicznego zjazdu z Góry Kolejowej, gdzie zazwyczaj sprowadzałem, bojąc się wywrotki na uskokach. Zjechałem to jednak na letnim wyścigu, co dodaje mi pewności siebie. Kilka razy jestem o włos od spektakularnej gleby, ale opanowuję rower i przejeżdżam całość. Na dole pod nosem mówię sobie, że teraz to już muszę to ogolić. Z jednej strony jestem już bardzo zmęczony, ale z drugiej gotowy na kontynuowanie mocnego tempa. W miarę upływu wyścigu noga kręci coraz lepiej, treningi w Calpe przynoszą efekty.
Podjazd pod Górę Kamienną to jedna z ostatnich trudności tego wyścigu. To tutaj dwa lata temu rozstrzygnąłem wyścig na swoją korzyść. Wjeżdżam go mocno, ale z lekką rezerwą. Praktycznie w każdym, nawet wygranym wyścigu zdarzają się błędy. Ja tym razem popełniłem jeden dosyć głupi błąd, a dotyczył on zapoznania się z trasą. Cały wyścig byłem przekonany, że ostatnim podjazdem tego dnia jest tradycyjnie przejazd granią, z której jest około 2-3km do mety. Szybki rzut oka na mapę dzień przed wyścigiem zdawał się to potwierdzać, trasa prowadziła tamtędy ale nie spojrzałem na oznaczenia kilometrów. Okazało się, że oprócz zjazdu granią na początku wyścigu nie będziemy tam już przejeżdżać. Zdałem sobie sprawę z tego na dojeździe do singla, którym zjeżdżaliśmy do mety. Pomyłka nie miała tym razem żadnych konsekwencji, bo miałem już sporą przewagę, w dodatku dzięki temu końcówka była łatwiejsza, ale mam nauczkę na przyszłość żeby nawet w przypadku dobrze znanej trasy dokładniej przestudiować mapę wyścigu.
Zjazd singlem pokonuję już dosyć asekuracyjnie, ale na płaskiej dojazdówce do mety dokręcam ile sił. Na kreskę wpadam po 1:35h jazdy z ponad 3,5min przewagą. Na papierze wygląda to nieźle, ale jestem straszliwie umęczony. Wyścig kosztował mnie sporo sił, dawno się tak nie ujechałem. To głównie zasługa Kamila, który zawsze jest bardzo groźnym przeciwnikiem i nawet prowadząc i nie widząc go na za sobą musiałem się sprężać.
Podsumowując: plan wykonany, wyścig wygrany, teraz czas na Białego Kruka MTB w Janowie Lubelskim. Do tej pory zawsze gdy był rzeczywiście biały to zwyciężałem. Zapowiada się, że tym razem także będzie sporo śniegu a to daje mi trochę większe szanse na zwycięstwo niż w przypadku szybkiej trasy. Do zobaczenia w Janowie!