Ostatni start sezonu przełajowego to Mistrzostwa Polski we Włoszakowicach koło Leszna, 450km od Kielc. Wyścig, który pierwotnie miał się odbyć dwa tygodnie wcześniej, ale z powodów politycznych (no bo chyba nikt normalny nie myśli, że w tym wszystkim chodzi o zdrowie) został przełożony.
Do Włoszakowic niestety musiałem pojechać sam, chociaż udział bez żadnego wsparcia i zaplecza technicznego to gra w rosyjską ruletkę. Czasem się udaje, ale takiej zabawie komfort psychiczny raczej nie towarzyszy. Trzeba w takim przypadku wszystko przed i po starcie ogarnąć samemu i liczyć, że w trakcie wyścigu nie będzie dużo błota oraz problemów sprzętowych. To pierwsze w moim przypadku nie miało i tak znaczenia, bo miałem do dyspozycji tylko jeden rower, więc i tak bym go nie wymieniał. Jeśli chodzi o defekty to sprzęt miałem przygotowany bardzo dobrze, ale to tylko jeden z elementów układanki, potrzeba jeszcze trochę szczęścia żeby nie złapać kichy. Takie zdarzenie miało miejsce na treningu dzień przed wyścigiem, kiedy to rozciąłem szytkę na kawałku szkła zalegającym w błocie. Dysponowałem przez to tylko 5 kołami gotowymi do ścigania. Ktoś nie będący w temacie pomyślałby, że całkiem na bogato, ale osoba mająca pojęcie o przełajach tylko uśmiechnęłaby się pod nosem i spojrzała z politowaniem ;)
Na miejscu byłem już w czwartek wczesnym popołudniem, zameldowałem się w hotelu i pojechałem zapoznać się z trasą. Płasko, w dużej części grząsko, ale praktycznie w całości przejezdnie. Podobna sytuacja miała miejsce w piątek około południa, kiedy to odbyłem drugi trening. To on skończył się rozcięciem szytki, było to w najsłynniejszym miejscu trasy, gdzie w sobotę zamiast błota było bagno po kolana. Trochę mnie to wkurzyło, bo szytki nie są tanie, w dodatku trzeba je jeszcze nakleić a nie trwa to pięć minut. W związku z tym defektem nie miałem już ochoty na popołudniową jazdę, odebrałem tylko pakiet startowy, porozmawiałem trochę z ludźmi i resztę czasu spędziłem w hotelu.
Prognozy na dzień startu nie były optymistyczne, miał padać lekki deszcz i tak rzeczywiście było. Trasa, która w piątek przy wiosennej pogodzie sporo podeschła, w sobotę zmieniła się do tego stopnia, że postanowiłem odpuścić jej objazd na porannym treningu żeby nie taplać się w błocie i nie męczyć nogi zbędnym bieganiem. Na spokojnie zainstalowałem się przy trasie, przebrałem w strój i przystąpiłem do przygotowywania sprzętu. I tutaj miałem największą zagwostkę. Kilka dni przed startem Paweł złożył mi nowe koła, Rysiek nakleił szytki i dysponowałem kompletem na błotne warunki. Problem w tym, że na trasie było też kilka szybkich i względnie suchych odcinków, a te najbardziej błotne i tak nie nadawały się do jazdy. Do ostatniej chwili biłem się z myślami czy założyć nowe koła, i po konsultacjach (przepraszam wszystkich, których o to katowałem), 45 minut przed startem zainstalowałem komplet z szytkami na błoto.
Po rozgrzewce na rolce jadę do strefy wywołań. Na starcie lekko kropi. W mojej kategorii zgłoszonych jest 14 osób, czyli bez tłumów. Gwarantuje to, że mimo braku punktów z challange’u (licencję wyrobiłem dopiero na MP) będę startował z drugiej linii. To całkiem wysoka pozycja startowa, umożliwiająca wjechanie w pierwszy zakręt w czubie. Czekam do ostatniej chwili ze ściągnięciem ciuchów, bo w takiej aurze momentalnie się wychłodzę i rozgrzewka pójdzie na marne. Start mojej kategorii Masters I (35-39 lat) o 11:25, minutę po nas kategoria Masters IIa (40-44 lata), a kolejną minutę później Masters IIb (45-49 lat).
Jedziemy! Tym razem wpinam się sprawnie i ruszam razem ze wszystkimi. Od startu na czoło wysuwają się faworyci: Maksymilian Bieniasz i gwiazda wyścigu: Mariusz Gil (czterokrotny Mistrz Polski Elity). Ja na trawę wjeżdżam około 8-9 pozycji, ale na bieganiu przebijam się na szóste miejsce, a na drugą rundę wjeżdżam już piąty i tak do końca wyścigu. Pierwsza czwórka odjeżdża szybko, nie jestem w stanie nawiązać walki. Dosyć szybko wyrabiam sobie też bezpieczną przewagę nad kolejnymi zawodnikami.
Każda runda zaczyna się długim, 2-3 minutowym biegiem po błocie, później agrafki po kałużach i wreszcie mój ulubiony, szybki odcinek leśny. W lesie znowu odcinek biegania (trzy trawersy, w tym jeden ze bagienną kałużą, do tego przeszkoda w postaci kłody) i kolejna długa prosta. Po wyjeździe z lasu kolejny odcinek po trawie, na którym znajdują się m.in dwie rampy oraz ślimak. Później długa, asfaltowa prosta start-meta i od nowa bieganie. Już na drugiej rundzie od przytrzymywania kierownicy na odcinku biegowym marznie mi prawa dłoń. Z rundy na rundę jest coraz gorzej, ale myśl o zejściu z trasy pojawia się tylko na chwilę i szybko wypieram ją z głowy. Niestety wykresu tętna z tego wyścigu nie będzie, bo po odcinku biegowym opaska tętna mimo maksymalnego zacieśnienia opadła mi na brzuch. No cóż, trzeba ją będzie skrócić ;)
Na metę wjeżdżam z czasem 54:10, jestem piąty. Czy to dobre miejsce? Wielu wmawia mi, że tak. Staram się nie kłócić, ale wiem swoje. W tym sezonie była prawdopodobnie największa szansa na zdobycie medalu MP. Nie podjąłem żadnych szczególnych przygotowań żeby się do tego medalu zbliżyć. Na samym wyścigu objechałem wszystkich teoretycznie słabszych zawodników i to tyle, nie wydarzyło się nic ekstra, przy tej formie nie miało prawa. Można powiedzieć, że cel minimum wykonany, ale w ściganiu chodzi o coś więcej, wielu ludzi nigdy tego nie zrozumie. Gratulacje dla zwycięzcy Mariusza Gila i wicemistrzów: Maksa Bieniasza i Pawła Lemparta.
Na koniec wpisu chcę podziękować kilku osobom, które wspierają mnie i towarzyszą w mojej kolarskiej pasji. Przede wszystkim jest to Aneta, która jest najważniejszą osobą jaką spotkałem w swoim życiu. Nie muszę przed nią zatajać ceny swoich rowerów, części i wszystkich dupereli rowerowych, których jest milion i ciągle przybywa. Nie muszę wysłuchiwać, że znowu nie było mnie w niedzielę w domu i że mógłbym rzadziej jeździć na zawody. Mało tego, sama czasami ze mną na nie jeździ. Dziękuję Ci za Twój uśmiech i anielską cierpliwość :) Dziękuję też Jackowi i Kordianowi, którzy nigdy nie żałują mi sprzętu i nigdy krzywo nie patrzą gdy zamykam sklep i jadę na zawody. Dziękuję Adamowi, Pawłowi i Ryśkowi (kolejność alfabetyczna :D). Na każdego z nich zawsze mogę liczyć w kwestii przygotowania sprzętu i to nie dlatego, że każdy z nich jest złotą rączką, ale przede wszystkim dlatego, że każdy jest świetnym kumplem. Dziękuję też Piotrkowi za ubiegłoroczne treningi skoro świt i towarzystwo na kilku przełajach, super, że się wciągnąłeś! Dziękuję też trzeciemu z naszego trio #Okrzei555 – Michałowi, a także kolejnemu kumplowi i sparingpartnerowi – Mariuszowi.
Sezon przełajowy dobiegł końca. Na zimę mam jeszcze zaplanowane dwa maratony MTB, ale czy się odbędą to się okaże. Nikt nie wie jak będzie wyglądał kolejny letni sezon, ale nie liczę na zbyt wiele. Póki co zamierzam regularnie jeździć, im więcej tym lepiej, bo po pierwsze to lubię, a po drugie o tej porze roku jeszcze nikomu to nie zaszkodziło. W miarę rozwoju sytuacji zacznie się klarować kalendarz i główne założenia na ten sezon. Jeśli sezon ruszy to chcę być na niego gotowy. Jeśli ściganie zostanie zepchnięte na margines to raczej mnie to specjalnie nie zmartwi, będzie okazja odwiedzić z rowerem parę miejsc, na które nigdy nie ma czasu. Nie wyobrażam sobie za to przygody ze Zwiftem, ale myślę, że póki co nie będzie takiej potrzeby i możliwe będzie jeżdżenie po prawdziwych drogach i wśród prawdziwych drzew. Do zobaczenia na trasie!