2012.04.28 – Włodawa – Puchar IPA

Start we Włodawie wypadł dosyć nagle, ale jako, że termin był wolny to i ja i Żwirek postanowiliśmy wystartować. Dodatkową motywacją była możliwość zajęcia wysokiego miejsca, gdyż był to wyścig typowo lokalny, a większość mocnych kolarzy z  Lublina pojechało na XC do Puław. Na starcie okazało się, że oprócz ekipy z Chełma, której się spodziewałem przyjechał jeszcze Darek Paszczyk z MayDaya. Wiadomo było zatem kogo trzeba będzie pilnować, żeby jechać w czubie.

Pierwsze problemy na wyścigu pojawiły się już przy odbiorze numerków. Wydanie numerka, który sobie zażyczyłem okazało się być ponad siły organizatora i dopiero gdy ten przez kilka minut nie mógł znaleźć tego, który mi przypadał, z wielkim grymasem bólu na twarzy orga dostałem wybrany przeze mnie numer. Pozostałe standardowe czynności przed startem przebiegły na totalnym luzie, znalazła się chwila na pogadanie ze znajomymi z Chełma i kilka minut przed startem wsiadłem na rower. Długie kręcenie nie było konieczne, gdyż początek wyścigu to kilka kilometrów bardzo spokojnego dojazdu na start ostry, który był w Okunince.

Gdy już tam dojechaliśmy kolumna zawodników licząca ponad 40 osób została zatrzymana, ustawiona na starcie i ruszyliśmy. Na asfalcie jak to zwykle bywa pełen spokój i rozsądna jazda bez podpalania się. Jednak po chwili zaczęły się pierwsze problemy z trasą. Jechałem prawie na samym przedzie wyścigu i to się nie opłaciło, gdyż przestrzeliliśmy pierwszy, fatalnie oznakowany zakręt. W tym momencie zaczęło się dla mnie ściganie, gdyż musiałem się sprężyć, żeby dogonić zawodników na czele. Po chwili już byłem w pierwszej grupce i na leśnych piachach walczyłem z pierwszym zmęczeniem, którego pewnie nie byłoby, gdybym nie musiał gonić z jęzorem na brodzie po zgubieniu trasy.

Pierwsze kilometry w lesie jechaliśmy w kilka osób, później Darek z dwoma osobami z Chełma odjechał a ja i Żwirek ruszyliśmy w pogoń, jednocześnie próbując zdobyć jak największą przewagę nad pozostałymi zawodnikami. Później trasa wiodła przez szutrowe drogi i łąki. Z pierwszej trójki strzelił jeden zawodnik i dalszą część trasy razem z nim i Żwirkiem goniłem Darka i Wieśka, którzy byli na prowadzeniu. Po kryzysie z pierwszych kilometrów w terenie nie było już śladu, z naszej trójki dawałem najdłuższe i najmocniejsze zmiany. Czułem, że noga podaje i jechałem szybko, żeby wywalczyć wysoką lokatę na mecie.

Jednak w połowie wyścigu zaczęły się problemy z trasą, której oznakowanie od początku pozostawiało wiele do życzenia. O ile wcześniej jakoś sobie z tym radziliśmy tak w pewnym momencie trasa zupełnie się urwała i nie mieliśmy pojęcia dokąd jechać. Zaczęliśmy błądzić po jakiejś rozoranej łące aż doszła nas trzecia grupka, z Wojtkiem na czele. Po kilku minutach, dzięki łutowi szczęścia, odnaleźliśmy trasę i wraz ze Żwirkiem i kolegą z Chełma odskoczyliśmy od reszty. Jednak sytuacja, w której gubiliśmy trasę, Wojtek i reszta nas dochodzili, po czym znowu im odskoczyliśmy, powtórzyła się. W międzyczasie minęliśmy po raz pierwszy bufet, w którym „gospodarz bufetu” z rękami w kieszeniach i papierosem w ustach kazał nam się rozgościć. Całe szczęście, że miałem bukłak, który wystarczył na cały wyścig i jakieś batony w kieszeni, bo przejechałem obok bufetu tak szybko, że musiałbym się wracać i tracić kolejne cenne sekundy na grzebaniu w pudle z bananami.

Jadąc dalej i co chwila mając wątpliwości co do trasy dojechałem z moimi towarzyszami do trasy Włodawa – Terespol, gdzie „oznaczenie” maratonu się urwało. Postanowiliśmy więc jechać prosto na Włodawę. W tym momencie odpuścił Żwirek, który zaczął pytać o drogę. We dwóch cisnęliśmy po zmianach w kierunku Włodawy, ale ta trasa wydała nam się zbyt prosta, dlatego odbiliśmy w lewo w kierunku Buga, jednocześnie pilnując żeby Żwirek widział jak jedziemy. Po kluczeniu po miasteczku o dziwo wróciliśmy na trasę i drugi raz minęliśmy bufet, na którym chcieli nas skierować w stronę, w którą już dziś jechaliśmy.

Ostatnie kilometry wiodły terenem, jednak wątpliwości co do tego czy dobrze jedziemy mieliśmy co chwilę. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się żeby poszukać oznaczeń. Ja w tym momencie postanowiłem załatwić potrzebę a mój towarzysz, nie zważając na to, że w dłoni dzierżę coś, co na pewno nie jest kierownicą, postanowił wznowić jazdę. Bardzo mnie to zdenerwowało, bo są pewne rzeczy, których w peletonie robić nie wypada. Okazało się jednak, że do mety było tylko kilkaset metrów i już nie zdążyłem go dogonić. Na metę wjechałem mniej więcej na takiej pozycji, na jakiej jechałem cały wyścig, z tym, że nie za tymi, których goniłem, gdyż jako pierwsi zameldowali się jacyś ludzie z dalszej części stawki. Darek, który prowadził przyjechał około pół godziny po mnie. Wszystko się strasznie pomieszało, chyba każdy jechał inną trasą.

Organizatorzy nie stanęli na wysokości zadania nie tylko przy znakowaniu i bufecie. Prawdziwie skandaliczne okazało się ich zachowanie na mecie, gdzie zamiast przyznać się do błędu, przeprosić i anulować wyniki, postanowili sklecić naprędce jakąkolwiek klasyfikację. Jedynym jej kryterium była obecność na wszystkich trzech punktach kontrolnych. Kto zgubił trasę w ten sposób, że akurat przez nie przejeżdżał, ten został sklasyfikowany, kto przeoczył przynajmniej jeden punkt był dyskwalifikowany. I tym sposobem ponad dwie godziny ostrej walki zostały przekreślone. Najpierw poprzez fatalnie oznakowaną trasę i gubienie się, a później przez zachowanie organizatorów, którzy nie mają zielonego pojęcia o organizowaniu wyścigów i zasadach sportowej walki. A najbardziej bezczelny był brak jakiegokolwiek przyznania się do winy, zwykłego ludzkiego „przepraszam” i wmawianie nam, że to nasza wina, że zgubiliśmy trasę i nie jesteśmy sklasyfikowani. Jednym słowem: żenada.

Wniosek na przyszłość jest bardzo prosty: nie ma co tracić nerwy na wiejskich wyścigach, tylko startować z najlepszymi w profesjonalnie przygotowanych zawodach.