Plan wyjazdu na Majorkę zrodził się ostatniej zimy podczas pobytu w Calpe. Chciałem po prostu móc porównać dwie najpopularniejsze w Europie miejscówki na przeczekanie zimy. Okolice Calpe poznałem bardzo dobrze i żeby mieć równie dobre rozeznanie jeśli chodzi o Majorkę wyjazd musiał być spod znaku „Albo grubo albo wcale”. Jako, że na rowerze w górach zachowuję się trochę jak dziecko w sklepie z zabawkami – zawsze jest mi mało – to uznałem, że dwa tygodnie intensywnej jazdy powinno wystarczyć żeby wszystko sobie dobrze obczaić.
Ponieważ nie chciałem jechać na Majorkę kosztem styczniowego Calpe ani rezygnacji z wyścigów w sezonie letnim to od początku jedynym sensownym terminem był przełom października i listopada. Na Majorce jest wtedy już po sezonie, ale jest jeszcze ciepło, choć gwarancji idealnej pogody nie ma, ale o tym później…
Trudno o duży skład gdy wyjazd ma trwać ponad dwa tygodnie, więc ostatecznie jadę tylko z Pawłem. Daliśmy radę we dwóch w Calpe, więc i na Majorce jakoś to będzie :D Najpopularniejszą miejscówką na takie wyjazdy są okolice Alcudii, rzadziej Palma. Szybki rzut oka na mapę i wiem, że jeśli chcę zobaczyć wszystko co warte do odwiedzenia na wyspie to na pewno nie możemy stacjonować w żadnym z tych miejsc i na celownik biorę tereny na wschód od Palmy. Udaje się znaleźć fajną miejscówkę w Binissalem, ale niestety nie na cały pobyt. Pierwsze kilka dni startujemy więc z Son Caliu (kilkanaście kilometrów na zachód od Palmy) co okazuje się świetnym rozwiązaniem, bo mamy stamtąd dużo bliżej do terenów, które są rzadziej odwiedzane przez kolarzy-amatorów, a na odwiedzeniu których bardzo mi zależało.
Po kilku nocach w typowo brytolskim Son Caliu przenosimy się do Binissalem, które od razu przypada nam do gustu. Lubię takie małe miasteczka, a tutaj oprócz fajnego klimatu jest wszystko co trzeba. Jest tu centrum z kilkoma knajpkami (m.in. pizzeria z rowerowymi akcentami), dobrze wyposażony sklep rowerowy i kolej do Palmy, do której mamy 10 minut spacerem. To ostatnie to naprawdę wygodna sprawa: płacisz 2,7 euro i za pół godziny jesteś na dworcu centralnym w Palmie, skąd możesz udać się na zwiedzanie centrum albo przesiąść się w autobus na lotnisko. Pomijając naprawdę fajny klimat to tym połączeniem Binissalem wygrywa z resztą podobnych miasteczek, które nie leżą na trasie tej kolejki.
Podczas pobytu przejechałem właściwie wszystkie trasy, które sobie zaplanowałem. Jedyną trasą, którą odpuściłem była wyprawa w stronę miasta Arta. Trasa stosunkowo płaska z jednym podjazdem do pustelni Ermita de Betlem. Byłem już trochę znużony kilkoma płaskimi trasami, które nawet miały swój urok, ale w ostatnich dniach pobytu wolałem na to konto pojechać jeszcze raz w góry zamiast zamulać po płaskim. Była to dobra decyzja, bo na sam koniec odkryłem super knajpkę – Sa Fonda Deia – naprawdę polecam, zajrzałem na plażę koło Dei, którą pominąłem we wcześniejszych dniach oraz do urokliwego miasteczka Fornalutx.
Jako, że zawsze lubię poznawać nowe drogi to także na takim wyjeździe starałem się zjeżdżać z utartych szlaków na rzecz mniej uczęszczanych przez turystów dróg i tutaj jeśli chodzi o Majorkę to uczucia mam mieszane. Z jednej strony trafiło się kilka perełek, ale z drugiej nie raz wpuściłem się w maliny, bo asfalty na Majorce pozostawiają wiele do życzenia. I nie chodzi tylko o boczne drogi, ale często też główne drogi są słabej jakości. Pod tym względem na Majorce szału nie ma.
Jakość dróg to jednak nie wszystko. Kto jeździł ze mną ten wie, że lubię przycisnąć w dół, co często wygląda bardzo ryzykownie, ale nigdy nie przekraczam tej cienkiej czerwonej linii, za którą sam czułbym się niepewnie. Na Majorce zjeżdżałem wyjątkowo zachowawczo, często wręcz kwadratowo. Tam jest po prostu bardzo ślisko. Co prawda byłem tam jesienią, więc pewnie za sprawą niższych temperatur miejsca w cieniu praktycznie nigdy nie wysychały, ale myślę, że w lecie też jest tam dużo bardziej niebezpiecznie niż we wszystkich innych fajnych miejscach, w których byłem na rowerze. Zjazdy, na których mogłem pójść na maksa mogę policzyć na palcach jednej ręki. Na szczęście ten dający najwięcej frajdy, czyli Sa Calobra był względnie suchy i gdy byłem tam pierwszy raz to sobie nie żałowałem. Wystarczyło na 664 miejsce na blisko 150 tys. osób, które zjechały to na Stravie co uznaję za satysfakcjonujący wynik :D Mam to nagrane, może jak mocniej sypnie śniegiem to wrzucę na YT.
O ile Sa Calobra rzeczywiście robi wrażenie i widokowo może śmiało konkurować z najpiękniejszymi Alpejskimi przełęczami tak Cap Formentor nie zrobił na mnie wrażenia. Droga którą zachwycają się wszyscy strasznie się dłużyła, a sam cel okazał się kolejnym miejscem jakich wiele, według mnie zdecydowanie przereklamowanym.
Z innych miejsc, które warto zapamiętać to na pewno droga Ma-10, od samego początku w okolicach miasteczka Pollensa aż do jej samego końca w okolicach Andratx. Większość wizyt w górach zahaczała o tę drogę, która zwłaszcza na zachód od Soller robi ogromne wrażenie, bo co chwilę widać z niej położone sporo niżej morze. Chociażby dla możliwości pojeżdżenia tym odcinkiem noclegi w Alcudii odpadają. Co do początku tej drogi, czyli Pollensy to byłem tam dwa razy i bardzo mi się podobało. Gdybym miał zwiedzać wyspę bez roweru to byłoby to pierwsze miejsce, do którego bym pojechał. Są tam bardzo długie i strome schody (365 stopni, po jednym na każdy dzień roku), a na ich końcu znajduje się kaplica. Drugim razem miałem okazję trafić do Pollensy w niedzielę, gdy odbywa się tam wielki targ, podczas którego można kupić świeżutkie warzywa i owoce. Właśnie dla takich smaczków warto poświęcić trochę czasu na dobre zaplanowanie tras :)
Jeśli chodzi o pozostałe miasteczka, przez które koniecznie warto przejechać to jest ich naprawdę sporo, ale na pewno na liście muszą znaleźć się Esporles, Valdemossa, Deia, Soller, Fornalutx, Bunyola, Alaro, Selva, i Sineu, które jako jedyne leży na południe od autostrady Palma-Inca, ale jest w nim kawiarnia rowerowa (Sa Mola 13) ze świetną kawą, a także odkryty tor kolarski, na którym mimo dnia regeneracyjnego nie omieszkałem przejechać kilku kilometrów, a tor zawsze wchodzi w nogi ;) Z kolei w Alaro znajduje się Cycling Planet – najlepsza kawiarenka rowerowa na wyspie, przynajmniej jeśli chodzi o kolarski wystrój.
Niektóre z tych miasteczek posiadają też swoje porty, oddalone o kilka kilometrów, ale które trzeba koniecznie zobaczyć (jedne ze względu na sam port, np. Port de Soller – jedno z najładniejszych miejsc na wyspie, inne ze względu na drogę, np. świetny, kręty zjazd i podjazd do Port de Valdemossa). Minusem tych zjazdów do portów jest to, że przyjemność na początku (zjazd), a robota na końcu (podjazd). Na psychikę dużo korzystniejsze są jednak sytuacje odwrotne, czyli to, co zazwyczaj mamy w Polsce – ślepe podjazdy :) Na Majorce te obowiązkowe to Puig de Randa i Sant Salvador. Zazwyczaj robi się je za jednym zamachem bo Randa jest mniej więcej po drodze. Żadna z tych miejscówek jakoś szczególnie mnie nie urzekła, choć przyznaję, że swoje zrobiła też pewnie pogoda (trasa przypadła na pochmurny dzień). Na Sant Salvadorze warto też skręcić do słynnej kapliczki przy trasie. Prowadzi do niej kamienista, kręta i stroma droga – w sezonie, ze względu na turystów, jest ona nie do podjechania. Na szczęście poza sezonem ruch był tam zerowy i wjechałem całość. Zjazd nawet na góralu byłby ryzykowany, więc w dół było z buta, na szczęście to krótki odcinek. Inne ślepe podjazdy, które zaliczyłem to Puig De Son Sastre, Puig De Bonany i Puig De Monti Sion. Na szczycie wszystkich znajdują się jakieś sanktuaria, kapliczki czy inne kościoły, więc jak ktoś lubi takie atrakcje to już ma pomysł na jedną trasę ;)
Jako, że jestem fanem stromych ścianek to jeśli gdzieś takowa jest to muszę ją znaleźć i podjechać. Na Majorce takim podjazdem jest Sobremunt (Strava: Sobremunt REAL – 3,02km, 374m up, 12,4%), z którego zjeżdża się później do Esporles. Niestety im dalej w las tym nawierzchnia coraz słabsza. O ile nie przeszkadza to w podjeżdżaniu to na pierwszej części zjazdu trzeba bardzo uważać, ale zapewniam, że warto się przemęczyć :D Drugą ścianką, którą warto podjechać jest ślepy podjazd, z którego widać panoramę Palmy (Strava: Na Burguesa Climb – 1,57km, 163m up, 9,9%). Z nawierzchnią też szału nie ma, ale jak ktoś chce sobie popatrzeć na stolicę Majorki z góry to polecam.
Jeśli miałbym jeszcze wyróżnić któreś z licznych podjazdów na wyspie to na pewno byłby to podjazd pod Coll de Soller, zarówno od południa jak i od północy – jechałem go kilka razy w obie strony i ma on dwie spore zalety. Jest tam mnóstwo serpentyn dzięki czemu szybko ubywa drogi, a także praktycznie nie ma tam ruchu samochodowego (do Soller prowadzi osobna droga przez tunel). Minusem jest taka sobie nawierzchnia od południa i zacieniony zjazd w stronę Soller, przez co jest tam wilgotno i ślisko). Innym obowiązkowym podjazdem jest podjazd na przełęcz Puig Major od strony Soller, który ma największe przewyższenie na wyspie (Strava: 14,11km, 833, 6,1%). Pozostałe podjazdy można by długo wymieniać, wyżej wspominałem już Sa Calobrę, która jest absolutnie punktem obowiązkowym na wyspie, za takowy uznałbym też „Military Road” , Coll de sa Batalla, Coll de Femenia oraz Coll d’Honor i Coll Orient, które są bardzo urokliwymi podjazdami, ale niestety kiepski asfalt sprawia, że nie pojechałbym tam dwa razy na jednym wyjeździe. Cała reszta fajnych podjazdów to już miejscówki w zachodniej części wyspy, na zachód od drogi Palma-Soller :)
We wpisie miało być porównanie Majorki do Calpe, więc czas zestawić te miejscówki ze sobą. Majorka na pewno jest dużo ciekawsza turystycznie, co daje większe możliwości osobom, które chcą pojechać na urlop z rodziną, a przy okazji trochę pojeździć. Jest tutaj sporo ciekawych (zarówno historycznie jak i przyrodniczo, widokowo) miejsc, w które warto przyjechać nie tylko na rowerze. Przez to niestety na Majorce ruch samochodowych (zwłaszcza w sezonie) jest dużo większy, co może utrudniać jazdę rowerem. Poza sezonem ruch jest mały i ani przez chwilę nie odczułem żadnych niedogodności z nim związanych. Zatem pod względem atrakcji widokowych i pozarowerowoch zdecydowany plus na korzyść Majorki.
Jeśli spojrzeć na temat typowo rowerowo to Majorka przestaje być tak oczywistym wyborem. Nawierzchnia dróg o niebo lepsza jest w Calpe, siatka dróg gęstsza. Ruch samochodowy nawet jeśli podobny to Costa Blanca zdecydowanie wygrywa kulturą jazdy (dużo większa świadomość mieszkańców, mniej przypadkowych turystów niż na Majorce, którzy przed chwilą dorwali auto z wypożyczalni i jadą na zwiedzanie). Nie tylko za sprawą nawierzchni, ale także mniejszej liczby serpentyn (tutaj Majorka jest niesamowita) i lepszego położenia (w głębi lądu nie jest tak mokro i ślisko) w Calpe na zjazdach po prostu można zap….lać :D Pod tym względem znowu plus dla Costa Blanca. Na Majorce jest mnóstwo kolarzy, ale jednak kolarski klimat, który jest w Calpe w styczniu jest nie do odtworzenia nigdzie indziej. Większość teamów z World Touru trenuje przed sezonem właśnie w Calpe i to się naprawdę czuje. Do tego większość amatorów też jeździ na zgrupowania głównie do Calpe, więc jeśli chcesz potrenować ze znajomymi z drugiego końca Polski to najprędzej uda się to właśnie w Calpe. Do tego, co bardzo istotne: Majorka to jednak wyspa i pogoda może być kapryśna (zwłaszcza jeśli chodzi o wiatr), Calpe pod tym względem jest dużo stabilniejsze (i pewnie także dlatego większość zawodowców wybiera Costa Blanca).
Jaki zatem jest werdykt porównania Majorka vs Calpe? Majorka ma wiele pięknych, urokliwie położonych miasteczek, góry Tramuntana są piękne, jest też więcej atrakcji do zwiedzania. Majorka jest super i obowiązkowo do zaliczenia na jedną zgrupkę, ale jeśli miałbym wybrać gdzie wolę wracać żeby pojeździć rowerem to bez wahania wybieram Calpe.
Miałem napisać coś o pogodzie. Kilka dni przed wyjazdem prognozy nie były optymistyczne i rzeczywiście pierwszej nocy zaczęło padać i tak aż do 14. Odpadł nam jeden dzień jazdy, co trochę skomplikowało plany, bo wszystko było wyliczone na żyletki :D Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło. Zrobiliśmy sobie wycieczkę do Soller, gdzie po południu pogoda był już świetna. Przejażdżka zabytkowym pociągiem do Port Soller i z powrotem była naprawdę super i dzień został uratowany.
W pierwszych dwóch dniach jazdy trafiliśmy na przelotne opady, ale przez cały wyjazd było ciepło (zazwyczaj >20 stopni C w dzień), więc do przeżycia, rękawki rzadko były potrzebne. Niestety za tym ciepłem nie szła pogoda słoneczna, bardzo ładne dni czy godziny przeplatały się z tymi pochmurnymi. Na szczęście mimo słabych prognoz pogody w pozostałej części wyjazdu deszcz złapał mnie już tylko dwa razy. O ile przy drugim razie to była bułka z masłem (podjazd pod Coll de Soller spoko, zjazd gorzej, ale jakoś poszło) tak burzy na trasie Inca-Binissalem nigdy nie zapomnę. Wiało tak, że kilka razy zastanawiałem się nad zejściem z roweru, tylko, że to nie było żadne rozwiązanie, bo nie mieliśmy się nawet gdzie schronić, a na koniec ulewy się nie zanosiło. Deszcz lał z taką siłą, że wydawało się, że po nogach wali gradem. Ulica w kilka minut zamieniła się w rzekę. Ostatni kilometr poziom wody był tak wysoki, że nie było mowy o żadnej jeździe, na szczęście obok był położony nieco wyżej chodnik, na którym woda tylko ledwo przykrywała obręcz, więc powoli dało się jechać. Uliczki w Binissalem też bardziej przypominały rzeki, ale mieszkania na szczęście prawie nam nie zalało. „Jedź do słonecznej Hiszpanii mówili…” ;D
Koniec końców udało się zrealizować 14 dni jazdy i zakolorować kolejną planszę :) Z powodu wspomnianego dnia, w którym nie dało się jeździć wprowadziłem małą korektę planów i pierwsza regeneracyjna przejażdżka przypadła dopiero po 6 mocnych treningach, co nie było zbyt profesjonalne, ale o dziwo organizm sobie poradził. Później wszystko szło już zgodnie ze sprawdzonym planem, czyli 3 dni mocno i 1 luźno. Dziękuję Pawłowi za wspólny wyjazd i gratuluję zaciętości. Nie układam lekkich i przyjemnych tras po płaskim, jak już jadę kręcić kilometry to staram się żeby było jak najgęściej i na pewno nie są to trasy dla osoby z łapanki. Paweł jest ode mnie ponad 25kg cięższy i tym większy szacun za to, że dawał radę, a wiem, że kilka razy kosztowało go to naprawdę sporo wysiłku i wymagało dodatkowych dwóch wolnych dni na regenerację na przestrzeni całego wyjazdu. Nie było więc lekko, ale plan został zrealizowany, a wspomnienia i kilometry w nogach zostaną na zawsze :D
Pomimo, że powyżej stwierdziłem, że Majorka przegrywa z Calpe to jednak zamierzam tutaj wrócić, bo mam jeszcze jeden podjazd do podjechania i trochę się nim zajarałem, podobnie jak swego czasu Śnieżką. Chodzi o Puig Major – najwyższy szczyt Majorki (1445 m. n.p.m.), który pod wieloma względami jest do Śnieżki podobny. Jest to ślepy podjazd szosowy, na szczycie którego zlokalizowane są radary wojskowe, co sprawia, że jest on niedostępny dla zwykłych śmiertelników. Jest jednak jeden wyjątek – podobnie jak w przypadku Śnieżki – raz w roku organizowany jest tam wjazd, na który za bagatela 210 euro można się zapisać. Limit miejsc też podobny jak na Śnieżce – 300 osób. Gdy byłem na Majorce otworzyli zapisy i ku mojemu zdziwieniu miejsca są jeszcze dostępne…
Podsumowując:
14 dni jazdy
1616,63 km
25125 m przewyższenia
68:37 h w siodle