Tag: Ultramaraton

2021.07.30 – Sabat Gravel

Tak się dziwnie zadziało, że po raz pierwszy od czterech lat wystartowałem w ultramaratonie, w dodatku w wersji gravelowej. Oprócz Mazovii 24h MTB w 2014 brałem udział tylko w szosowych ultramaratonach. O ile do powrotu na trasę Mazovii 24 nie było mi spieszno, tak o gravelowym wyścigu myślałem już od dłuższego czasu. Ultramaratony po długiej przerwie też gdzieś tam w głowie zaczynały się kołatać, więc połączenie ultra i gravelu wydawało mi się idealnym pomysłem. Bogactwo imprez w tym klimacie jest ostatnio wręcz porażające, aż dziw bierze, że tak wiele ludzi przerzuciło się na ultra i gravele. Po zaplanowaniu kalendarza startów na ten rok w szerokim polu zainteresowań znalazły się dwa wyścigi: Brejdak Gravel wokół rodzinnego Lublina, oraz Sabat Gravel wokół Kielc, gdzie od kilku lat mieszkam. Na ten pierwszy wyścig w końcu się nie zdecydowałem, ale gdy data Sabat Gravel była już bliska zacząłem się mocno zastanawiać czy nie czas w końcu na ultragravelowe wyzwanie.

Gdybym sztywno trzymał się zaplanowanego kalendarza to musiałbym ultra w tym roku odpuścić, ale postanowiłem nie startować w MP XCO w tym roku, ani w etapówce MTB w Gorcach. W związku z tym mogłem spokojnie zaryzykować zamulenie nogi przez ultra, zamiast tradycyjnego startu w Biłgorajskim Duathlonie, który odbywał się w tym samym terminie, a który odpuściłem nie bez żalu (do tej pory byłem na wszystkich edycjach). Trasa w Biłgoraju jest jednak za łatwa i sprzyja bardziej biegaczom niż kolarzom, co zawsze na starcie stawiało mnie na straconej pozycji, więc tym razem postanowiłem wystartować gdzie indziej. Na horyzoncie był jeszcze Uphill na Szrenicę, ale ostatecznie szala przeważyła się w stronę ultragravelowania.

W środę przed startem zapytałem Organizatora czy jest jeszcze możliwość wystartowania i okazało się, że mam szczęście, bo zwolniło się jedno miejsce. Znak, hmm? Po chwili spojrzałem w regulamin oraz w datę i zaczaiłem, że maraton nie startuje w sobotę, tak jak pierwotnie myślałem, a w piątek. Jeden dzień mniej na przygotowanie roweru, w dodatku „na tygodniu”. Cały czwartek wahałem się co robić i przyznam szczerze, że w pewnym momencie już nawet odpuściłem. I tutaj ogromne podziękowania dla Anety, która napisała mi prawdę „Jak odpuścisz to znowu będziesz żałował, że nie pojechałeś”. Do tego tuż przed zamknięciem do sklepu wpadł Rysiek, który pomaga mi czasami ze sprzętem. „Jedź, ty lubisz takie rzeczy. Gdzie masz, ten rower, dawaj, zaraz ogarniemy”. Nie miałem wyjścia, w czwartek o 18:30 zapadła decyzja: jadę.

Dostosowanie mojej przełajówki, która ostatni raz była używana w styczniu na MP to też nie było 5 minut. Trzeba było zamontować nową kasetę o większej rozpiętości, nowy łańcuch i nowe opony. Przydały się też w końcu zapasowe koła, które od dwóch lat czekały na swój czas. I tutaj zeszło najdłużej, bo koła nie końca pasowały, ale Rysiek znalazł na to „patent”.  W domu przykręciłem koszyki na bidon i oświetlenie i maszyna była gotowa. Zastanawiałem się tylko czy zabierać ze sobą sakwę podsiodłową czy jedynie plecak. A może samą sakwę? Ostateczną decyzję zostawiłem na rano.

Wieczorem pozostało mi już tylko spakować się i zaplanować pit-stopy na trasie. Miałem plan dojechać między 21 a 23, a że zapowiadał się bardzo słoneczny i ciepły dzień w związku z czym nie było potrzeby pakowania bluzy ani kurtki przeciwdeszczowej. Na wszelki wypadek zabrałem jedynie rękawki. Siadłem przy mapie wyścigu i przeanalizowałem kiedy będę potrzebował zatankować bidony. Rozważałem też camelbaka, ale doszedłem do wniosku, że nie ma to sensu. Do mostka przykleiłem rozpiskę z nazwami większych miejscowości i kilometrażem, na którym wypadają. Po przeanalizowaniu trasy i spakowaniu się na wyścig zostało niecałe 5h snu. Mało, ale nie takie rzeczy się robiło :)

W dzień startu pobudka o 5:15, śniadanie i o 6:20 wyruszam w drogę. W Mostkach jestem przed 7. Znam to miejsce i kojarzy mi się ono bardzo dobrze, bo kilka razy wygrałem tam wyścig :) Odbieram pakiet, płacę, wszystko bardzo miło i sprawnie. Przebieram się, sprawdzam sprzęt i pozostaje już tylko decyzja co z plecakiem i sakwą. Stwierdzam, że mimo wszystko cięższy plecak będzie mniej denerwujący niż telepiąca się na nierównościach sakwa, dlatego w ostatniej chwili ją demontuję a zawartość przekładam do plecaka. A w plecaku finalnie znajdują się: dwie zapasowe dętki, kilka żeli, batonów i bananów, imbusy, łyżki, pompka i kasa. Do tego izotonik w proszku (sprawdzony BYE, poza tym wystarczy przy braku sklepu zatankować wodę „u chłopa” i gotowe). 7:55 jest już wszystko ogarnięte, wyrobiłem się idealnie :D Ustawiamy się na starcie. Widzę kilka znajomych twarzy, m.in Sebę (Kogiro), Wiktora i Dianę.

Punktualnie o 8 jedziemy! Nie ma się co czarować, od razu wychodzę na czoło i jadę swoje. Pierwszy zakręt przestrzeliwuję, jadąc na pamięć tak jak wiódł maraton. Szybko zawracam i przebijam się znowu na przód. Jedziemy pod górę szutrówką tak jak na zimowych maratonach w Mostkach. Za mną jedzie Kogiro, tempo jest umiarkowane, ale w czubie momentalnie zostaje garstka zawodników. Po kilku kilometrach widzę jednego z chłopaków pochlapanego mlekiem. Okazuje się, że to mleko z opony Kogira. Jednego mniej, szkoda, że akurat padło na ziomka :) Po jednym ze zjazdów zostaje nas już tylko czterech, a po chwili dwóch. Podczas pierwszego odcinka piaszczystego muszę się na chwilę wypiąć, a później przejść przez jakieś krzaki, bo pojechaliśmy w równoległą do trasy drogę, zbaczając kilka metrów z tracka. Ponownie wsiadam na rower, przyspieszam i zaczynam jechać solo. Przewaga rośnie w oczach i od 16 kilometra trasy nie widzę już nikogo za sobą. Większość z blisko 20km najbliższego odcinka prowadzi asfaltami, a tam umiem i lubię przycisnąć, więc powiększam swoją przewagę.

Zostawiam za sobą Bodzentyn i Psary i wjeżdżam na odcinek terenowy, z którego w pamięć zapada zwłaszcza kilkukilometrowa, brukowana prosta w lesie, która jest niezwykle upierdliwa. Większość kolejnego odcinka znam dobrze z szosy i maratonów ŚLR i dopiero za Bielinami (od ok. 63km) zaczyna się bardziej nieznana droga. To szutry w kierunku Złotej Wody. Tam zajeżdżam do restauracji i tankuję szybko jeden bidon, gdyż jest gorąco i ewidentnie nie wystarczy mi płynów do Daleszyc. Szutry w kierunku „Dallas” są super, bardzo szybki odcinek, na którym pod górę jadę z rezerwą, ale gdy tylko droga lekko wiedzie w dół to dokręcam ile tylko jestem w stanie.

Przed wjazdem do Daleszyc (97km) widzę przed sobą kolarza, trochę przyspieszam, okazuje się, że to Paweł „TCWR”, dobry znajomy z Kielc. Podczas wyprzedzania rzucam mu, że będę czekał przy sklepie przed Rynkiem. Tam kupuję wodę i banany i podczas tankowania chwilę rozmawiamy. Kolejny odcinek prowadzi bokiem do Borkowa, Radomic i Morawicy. Później drogi, które w większości znam – głównie z szosy i maratonów ŚLR, ale także z przejażdżki na przełaju.

Od Morawicy (122km) już mocno daje mi się we znaki bolący krzyż. Konsekwencja jazdy w terenie z plecakiem oraz braku ćwiczeń core. W dodatku na tym odcinku zaczyna być mocno odczuwalny czołowy wiatr.  Na 133km czeka przeprawa przez Bobrzę. Trzeba ją pokonać z wodą miejscami za kolana, biorę więc rower na ramię i po chwili jestem już na drugim brzegu. Super orzeźwienie w tak upalny dzień, na pewno jednak nie byłoby tak fajnie gdyby było chłodniej. Kilka kilometrów dalej przejazd koło zalewu w Lipowicy i dojazd do Chęcin. Szosową część tej trasy też znam, więc jedzie się przyjemnie :)

W Chęcinach (141km) zgodnie z planem znowu tankuję bidony do pełna oraz dokupuję bananów, gdyż przez kolejne 70km, aż do Sielpii zapowiada się dzicz bez żadnego sklepu, a wielbłądem zdecydowanie nie jestem i muszę bardzo pilnować jedzenia i picia żeby nie odcięło mi nagle prądu. Za Chęcinami kilka szybkich kilometrów po asfalcie i wjeżdżamy w las. Wygląda on znajomo, ale jazda nie jest tutaj zbyt przyjemna. Odcinek raczej na MTB, podobnie jak późniejsze łąki i piachy. Nie to żebym narzekał, bo idą sprawnie, ale gravel to nie jest, takie jednak polskie realia. Po 150km przeprawa przez Białą Nidę. Wygląda groźnie, bo widać dużo ludzi, którzy pływają w tej rzece i na przejście się ona nie nadaje. Pamiętam jednak, że na trasie mieliśmy brodzić tylko raz, rozglądam się więc dookoła i momentalnie namierzam kładkę po mojej prawej stronie. Przechodzę szybko na drugą stronę i po chwili zaczynam dosyć długi podjazd po twardej drodze. Około 10 kolejnych kilometrów to szutrowe drogi między polami, oddalone od cywilizacji, co zdecydowanie ma swój urok.

Po przecięciu drogi wojewódzkiej Chęciny-Małogoszcz (162km) rozpoczyna się najgorszy odcinek na trasie. Jest bardzo dużo piachu, w dodatku często na podjazdach przez co czasami muszę zsiąść z roweru, gdyż nie ma sensu ugniatać kapusty i mielić w miejscu. Tutaj mogę napisać, że przełożenie 40×32 dobrałem na tę trasę idealnie. Wszystkie podjazdy, które dało się wjechać zostały wjechane, a tam, gdzie było za stromo albo piaszczyście nie pomogłyby nawet dodatkowe 2-4 zęby w górę. Oprócz piachów na wspomnianym, najgorszym odcinku znajduje się też przeprawa przez pole. Droga jest całkowicie zarośnięta jakimś zbożem, bobem, chwastami itd. i nie różni się niczym od reszty pola. 200-300m męki. Niby niewiele, ale jednak daje popalić.  Najgorszy odcinek kończy się ok 186km w Snochowicach i po jego pokonaniu mam już serdecznie dość, dopada mnie lekki kryzys. Jeśli ktoś nie jeździł takich wyścigów to mógłby się na moim miejscu trochę podłamać, ale ja dobrze sobie zdaję sprawę, że takie rzeczy przy takich dystansach są raczej nieuniknione i zachowuję spokój, kręcąc konsekwentnie dalej.

Po 190km dojeżdżam do rezerwatu „Góra Dobrzeszowska”, gdzie ma czekać najstromszy podjazd na trasie. Początek to typowe MTB i przerzucam się na butowanie, ale po chwili trasa się lekko wypłaszcza i decyduję się na jazdę. Lubię jeździć odcinki MTB na przełaju, zwłaszcza trudne, nierówne podjazdy oraz zjazdy, na treningach jest z tego sporo funu. Większość podjazdu mimo twardego przełożenia pokonuję kręcąc, ale zjazd to już porażka. Krzyż boli coraz mocniej, a ogólne zmęczenie jest już na tyle duże, że zamiast mknąć szybko w dół zjeżdżam jakby mnie wystrugali z drewna. Gdy ta katorga się kończy postanawiam na chwilę się zatrzymać i odpocząć, w nogach mam już 192km. Kładę się na trawie w przyjemnym cieniu i dzwonię do Anety, która śledzi online moje poczynania. Po 5 minutach „oddechu” pora wracać na rower. Trzeba jak najszybciej dojechać do Sielpii, gdzie jeszcze przed maratonem planowałem się zatrzymać na jakiś ciepły i niesłodki posiłek.

Ostatnie kilometry przed Sielpią (210km) to bardzo fajne, asfaltowe drogi pożarowe w lesie, na które koniecznie muszę wybrać się szosą. W końcu dojeżdżam w miejsce mojego postoju, kupuję izo w sklepie i szukam restauracji. Równo o godzinie 18 zamawiam posiłek. Dostaję info od Anety, że mam 10km przewagi. Szybka kalkulacja i wychodzi na to, że mam max 25 minut jeśli chcę wyjechać na prowadzeniu. Myję klejące się bidony w łazience, obmywam twarz, leżę kilka minut na ławce i nalewam herbatę żeby przestygła. Przyda się coś gorzkiego, bo jestem już bardzo zamulony bananami i żelami. 18:10 wjeżdża obiad, obsługa się postarała. Staram się zjeść jak najwięcej, ale kończy się na połowie porcji. 18:20 wyruszam na finałowe 70 kilometrów. Nogi kręcą sprawniej, nie wiem czy to rzeczywiście efekt przerwy czy podświadomie chcę jak najszybciej odskoczyć na bezpieczną odległość i ta adrenalina tak mnie niesie.

Na tym odcinku też jest trochę piachów, jednak po minięciu miejscowości Niebo i Piekło sytuacja poprawia się i można trochę przycisnąć. Dobre szutry przeplatają się z asfaltami.  O ile na początku maratonu te asfalty trochę irytowały, bo było ich sporo, tak teraz każdy odcinek twardej drogi jest na wagę złota.  Aneta znowu melduje mi o przewadze. Wygląda na to, że nieznacznie nadrabiam. W miejscowości Szałas (242km) przecinam drogę z Kielc na Odrowąż, biję się z myślami czy uzupełnić bidony czy jednak [nie] ryzykować i próbować dojechać z tym co mam. Postanawiam się nie zatrzymywać i cisnę szybkimi szutrami w kierunku Świniej Góry i Skarżyska. To kolejne odcinki, które znam z maratonów.  Kręci się dobrze, zwłaszcza na szybkich odcinkach w dół jest bajka :)

Dojeżdżam do Jeziora Rejowskiego (262km) w Skarżysku. Te tereny z kolei znam z przejażdżki rowerowej ze znajomymi ze Skarżyska z maratonów ŚLR (Suchedniów, zamierzchłe czasy) oraz ze spaceru z Anetą. Jadę jak u siebie na dzielni. Robi się coraz ciemniej, ale lampkę włączam dopiero kilka kilometrów przed metą. Dostaję informację, że zawodnik za mną dopiero dojeżdża do Skarżyska. Końcówkę mogę jechać więc spokojnie, zresztą ten odcinek też znam bardzo dobrze, z wyścigów w Mostkach. Trzy kilometry do mety wiem już, że nawet jakbym złapał gumę i miał biec do mety to i tak nie ma opcji żeby stracić wygraną. A na końcówce atmosfera imprezowa. Mnóstwo ludzi, namioty przy jeziorze, ciepła noc, super klimat.

Na metę wpadam o 21:07. 279km zrobione w czasie brutto 13:07. Jestem ujechany, bo dawno już tyle godzin nie spędziłem w siodle, ale też niezwykle szczęśliwy ze zwycięstwa. Krótka sesja zdjęciowa, kilka pytań od Organizatorów i wrażeń z trasy na gorąco i idę pod prysznic. Odżywam, zmęczenie trochę puszcza. Wracam na posiłek regeneracyjny, a tam są już dwaj kolejni zawodnicy, którzy na metę przybyli 37 i 48 minut po mnie. Wychodzi na to, że jednak było bezpiecznie, ale od Sielpi do Suchedniowa ten dreszczyk emocji był ;)

Długo wahałem się czy startować w Ultramaratonie*, ale cieszę się, że się zdecydowałem, tym bardziej, że zwyciężyłem. Śmiesznie, bo gravelowy wyścig wygrał gość, który nie ma gravela (startowałem na przełajówce), goli nogi i nie ma hipsterskiej brody. W dodatku jechałem na dętkach a nie na mleku (nie uznaję bęzdętki w rowerach z barankiem), miałem opony 38c i przełożenie sporo twardsze niż 1:1. Nie chcę żeby wyszło, że się spinam, ale prawda jest taka, że jeśli mam przypięty numer i występuje pomiar czasu to celem jest przejechanie całości w jak najkrótszym czasie i na jak najwyższym miejscu. Dlatego też na trasie nie zrobiłem żadnego zdjęcia (tego akurat trochę żałuję, bo momentami było pięknie, ale jeszcze bardziej bym żałował jakbym przez to przegrał wyścig).

*Ultramaraton – trudno zdefiniować kiedy kończy się zwykła jazda a zaczyna ultra, ale jak dla mnie na pewno nie ma mowy o ultra jeśli nie przejechało się przynajmniej jednej nocy. Tym razem po ciemku przejechałem jakieś 15 minut, więc dla mnie ultra to nie było. Cała otoczka imprezy i jej zamysł oraz czasy większości zawodników wskazują, że była to jednak impreza ultra (i to bardzo dobrze zorganizowana), więc w mojej relacji takim określeniem się posługuję :)

Co do wyżej wspomnianej organizacji też czuję się w obowiązku napisać kilka słów i będą one w duchu pochwalnym :) Impreza od początku do końca dopięta na ostatni guzik. Począwszy od ładnej i spójnej identyfikacji wizualnej, przez doskonałą komunikację, ciekawą i fajną trasę (mimo wszystko!), a skończywszy na bardzo sympatycznym, wręcz rodzinnym klimacie! Oczywiście moje wrażenia są spotęgowane tym, że zwyciężyłem, a takie wyścigi zawsze milej się wspomina, ale naprawdę musiałbym być mendą jakbym się do czegoś na poważnie przyczepił. Podsumowując: Organizatorzy Sabat Gravel stworzyli bardzo dobry wyścig, trzymam kciuki, żeby w przyszłym roku frekwencja była kilkukrotnie wyższa, a cała organizacja tak samo dobra jak na pierwszej edycji! Wielkie dzięki!

Podziękowania:
– Anecie – jesteś moim największym kibicem i postaram się żeby na zawsze tak pozostało :) Dziękuję, że mnie namówiłaś na start i byłaś ze mną w kontakcie podczas wyścigu dodając sił i informując o sytuacji na trasie. I dziękuję za wszystko, to dzięki Tobie a nie rowerowi jestem naprawdę szczęśliwy :)
– Ryśkowi – dzięki za namówienie mnie na start i przygotowanie sprzętu. Który to już raz zupełnie bezinteresownie ratujesz mi dupę w ostatniej chwili? :D
– Jackowi – fajnie jest mieć służbowy wyścigowy rower i robotę, w której w czwartek wieczorem dzwonisz poinformować szefa, że jutro musisz zamknąć sklep, bo masz wyścig, nie dodzwaniasz się, a po wyścigu zamiast jęków i marudzenia odbierasz gratulacje i tysiąc złotych premii za zwycięstwo. No dobra, z tym tysiakiem to ściemniam, reszta się zgadza.
– Wszystkim, którzy śledzili relację online – nie wiedziałem, że to może kogoś interesować, fajnie, że trzymacie kciuki :)

2016.07.02-03 – Pierścień Tysiąca Jezior

2016.07.03Każdy człowiek jest masochistą i lubi się czasem upodlić. Ja robię to za pomocą jazdy na rowerze i podobnie jak po ostrej imprezie możemy usłyszeć zewsząd „więcej nie piję” tak ja zawsze po długim wyścigu twierdzę, że nigdy więcej nie pojadę czegoś takiego i kończę z ultramaratonami raz na zawsze. Po kilku dniach mi przechodzi i sprawdzam w kalendarzu kiedy kolejne wyzwanie. Podobnie było po Pięknym Wschodzie. Wyścig, który fizycznie nie wyrządził mi większych szkód (kilku otarć tyłka nie liczę), sponiewierał mi psychę nieprzeciętnie i po raz kolejny byłem bliski rzucenia [ultra]kolarstwa. Pierścień Tysiąca Jezior nie sposób jednak odpuścić. W ubiegłym roku urzekł mnie niezwykły klimat tej imprezy oraz przepiękna i niezwykle wymagająca trasa. Czułem się wtedy super mocny i jechałem pewny swego – walczyć o najwyższe cele. Wyścig skończył się katastrofą, więc teraz zamierzałem wyrównać rachunki.

Na maraton wybrałem się z chłopakami z Warszawy – Michałem, Tomkiem i Emilem. Podróż upłynęła bardzo szybko, wszyscy mocno zakręceni rowerowo, więc było o czym rozmawiać. Do pięknie położonej bazy maratonu w Świękitkach dotarliśmy po południu. Jest to posiadłość Roberta Janika, który co roku gości kolarzy. Jeśli ktoś startuje w Pierścieniu to musi tam spać i poczuć tę znakomitą kolarską atmosferę! Ja szybko przygotowałem sprzęt na wyścig i jako, że nie zabrałem namiotu to złożyłem tylną kanapę w aucie Michała i o 23 leżałem już gotowy do snu.

Nocleg okazał się bardzo komfortowy, wstałem wypoczęty, sporo czasu przed budzikiem, więc na totalnym spokoju mogłem się przygotować do startu. Zarówno dzień wcześniej jak i z rana w dzień wyścigu zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać i w jakiej jestem formie. Nie czułem się zbyt pewnie i byłem ciekaw jak ułoży się wyścig. Kilka minut przed 9 wyruszyłem na kilometrową dojazdówkę na start ostry, Moim zdaniem to rozdzielenie startu spod bazy i później startu ostrego jest bezsensowne i mam nadzieję, że na kolejnej edycji start ostry będzie już z bazy maratonu.

 

 

Po kilkunastominutowym oczekiwaniu na start ostry odliczanie i cisnę! Koniec niepewności, koniec domysłów. 615km przede mną i żadnej taryfy ulgowej, żadnego wożenia się na kole. Zostaję tylko ja i trasa. Limit czasu 40h, mój cel minimum to zejście poniżej 24h. Wiem, że powinienem sobie z tym poradzić, ale z drugiej strony mam ogromny szacunek do trasy. Największą niewiadomą jest pogoda, to od niej dużo będzie zależeć, a prognozy nie są optymistyczne. Na szczęście na starcie jest ciepło, a przez następnych kilka godzin ma być gorąco. To mi odpowiada, bo lubię jeździć w upałach. Gorzej z wiatrem, który może zniweczyć wszystkie założenia czasowe. Ten nie zapowiada się sprzyjający, ale mimo to zamierzam walczyć ile sił w nogach.

Początek jadę bardzo mocno, wyprzedzam kilku zawodników solo i na PK1 wpadam po 1:05 jazdy. Przybijam pieczątkę, tankuję oba bidony, biorę banana i w drogę. Ruszam tuż za Tomkiem Niepokojem, z którym kilkukrotnie zamieniam się pozycjami, ale cały czas mamy się w zasięgu wzroku. Wyprzedzamy coraz większą liczbę zawodników z kategorii open.

Na dojeździe do PK2 doganiam Jarka Kędziorka, ale zawodnicy przed nami mylą trasę w miasteczku i na punkt zajeżdżamy minimalnie dłuższą drogą, zaliczając po drodze trochę bruków. Na punkcie znowu tankuję bidony, w których już prawie nie ma płynów, pobieram batony i banany i bez tracenia zbędnego czasu ruszam dalej. Zaczyna się czwarta godzina jazdy. Noga podaje, ale ciągle mam wrażenie, że jadę ponad swoje możliwości. Nie zamierzam jednak spuszczać z tonu, bo z przodu jest Rysiek Herc, który według mnie jest głównym faworytem do zwycięstwa.

Kolejny odcinek do PK3 Harsz, który położony jest nad jeziorem Dargin zajmuje mi 1:45 jazdy, średnia jak na poprzednim odcinku oscyluje w okolicach 31km/h. Z listy, którą podpisujemy dowiaduję się, że Rysiek ma 10 minut przewagi, czyli jedziemy identycznym tempem. Jest dobrze, tankuję izo, bo bidony są znowu prawie puste, łapię banany i jazda dalej, trzeba gonić.

Do PK4 jest 65km. Tempo ciągle ponad stan, ale nie zwalniam. Do Gołdapi zajeżdżam o 16:10, średnia odcinka 29,3 i 2:14. W ubiegłym roku, gdy lecieliśmy w grupie pokonaliśmy ten odcinek 16 minut szybciej, ze średnią 33,1. Tuż za mną wpada Jarek Kędziorek, który mnie dogonił. Na rynku przemywam twarz wodą z fontanny i znowu uzupełniam puste bidony. Niestety tutaj nie ma izotonika i dalsze kilometry będę musiał jechać na wodzie. Słabizna.

Po kilkunastu kilometrach za Gołdapią mijam Ryśka, który stoi przy aucie Roberta Janika. Jadę dalej i po kilku kilometrach widzę, że mnie dogonił i trzyma się na radar. Po chwili dojeżdża do mnie i daje „zmianę”. Nie jest to klasyczna zmiana, bo takie są zabronione, ale po prostu teraz to on jedzie kilkadziesiąt metrów przede mną. Nie idzie mu jednak zbyt dobrze, widać, że daleki jest od swojej wysokiej formy. Dojeżdżam do niego i rozmawiamy, okazuje się, że ma problemy żołądkowe. Teraz to ja wychodzę na „zmianę” i staram się dyktować mocne, ale równe tempo.

Niestety gdy po kilku minutach oglądam się za siebie, widzę, że jest bardzo daleko i wydaje się, że główny faworyt odpada z rywalizacji o zwycięstwo. W drodze do Rutki Tartak dogania mnie znowu Jarek Kędziorek. Na początku kilka razy się tasujemy aż w końcu puszczam go przodem i trzymam się kilkadziesiąt metrów za nim jadąc jego tempem. Przed zjazdem do Rutki Tartak znowu go wyprzedzam i do samego punktu cisnę dokręcając mocno z góry.

Na PK5 w Rutce Tartak zajeżdżam kilka minut po godzinie 18, po 9 godzinach jazdy. Tuż za mną na punkt wpada Jarek. Ostatni odcinek to 1:50 ze średnią 28,5km/h. Widzę na miejscu czterech zawodników kategorii Open oraz Radka Rogóża, który jedzie solo i startował 9 minut przede mną. Oznacza to, że jestem teraz wirtualnym liderem! Radek od razu po naszym przyjeździe zbiera się w dalszą drogę, a w międzyczasie dojeżdża Tomek Niepokój. Jem zupę, tankuję bidony zimną wodą (niestety znowu brak izo!), zabieram wikt na drogę i startuję z punktu tuż za Tomkiem.

Tuż za punktem jest stromy podjazd, wjeżdżamy go spokojnie, trzymam się na radar, podobnie jak całą drogę do Sejn. Bez problemów wytrzymuję tempo Tomka, ale nie mam na tyle siły żeby Go wyprzedzić. Ten odcinek jest jednym z krótszych i mniej wymagających na tym maratonie, przynajmniej jeśli chodzi o profil wysokościowy.

Po 1:20h jestem już w Sejnach na PK6. Jest ok 19:45, na punkcie oprócz obsługi wita nas Rysiek, który już zakończył rywalizację i jedzie dalej z Robertem w aucie technicznym. Podbijam kartę i udaję się do łazienki, żeby zrobić miejsce na kolejny pokarm. To trzeci punkt z rzędu, na którym nie ma izotonika, dla orzeźwienia zjadam na szybkości jabłko, tankuję wodę i ruszam w dalszą drogę. Za mną z punktu wyjeżdża Tomek i teraz to ja robię za zająca. Podobno lider jest już strasznie zmęczony, więc mam nadzieję, że w końcu go dogonimy.

 

Odcinek do Augustowa jest stosunkowo płaski, jadę go bardzo równo, mając w głowie to, że szarpanie nic tutaj nie da. Gdzieś w połowie drogi sięgam po banana i słyszę jak coś wypada mi z kieszonki. To książeczka, w której zbieramy pieczątki, więc od razu zawracam i zabieram ją z drogi. W międzyczasie Tomek mnie wyprzedza i teraz to  ja znowu podążam za nim. Robi się coraz ciemniej. O 21, kilka kilometrów przed Augustowem włączam tylną lampkę.

21:20 melduję się na PK7 w Augustowie. Czas odcinka 1:15, średnia 29,9km/h. Szybko biorę się za rosół, uzupełniam też bidony wodą z cytryną, bo izotonika oczywiście znowu nie ma. Dostajemy informację, że Radek wyjechał 15 minut wcześniej, oraz, że goni nas Agata Wójcikiewicz. Myślę sobie WTF? Na pierwszym odcinku przejechałem obok niej bardzo szybko i nie sądziłem, że będzie w stanie zakręcić się w Top5. Próbuję dziabnąć jeszcze kawałek kotleta i w międzyczasie szukam swojego przepaku. Nie do wiary, nie ma go! Zamieszanie! Rozmawiam z Robertem, pytam ludzi, nikt go nie widział, okazuje się, że nie zabrali go z Sejn. Jestem mega wkurzony, miałem tam żele, pastylki izo i przede wszystkim bluzę na noc. Zapowiada się jazda w lekkiej wiatrówce.

W międzyczasie na punkcie pojawiają się kolejni zawodnicy, m.in Agata, która momentalnie z niego odjeżdża. Odjeżdża też Tomek. Pożyczam rękawki od Ryśka i chowam je do kieszeni, chcę już ruszać. Ale co to? Nie ma moich okularów, ktoś przełożył je na zupełnie inny stolik. Namierzenie ich trwa ze trzy minuty, ale mam wrażenie, że to cała wieczność. Szybko zmieniam szybki i wyruszam gonić Tomka i Agatę. Niestety na terenie, w którym położony jest PK błądzę i dopiero po kilku minutach wyjeżdżam z ośrodka.

Jestem rozjuszony jak wściekły byk, wiem, że jeśli Tomek i Agata odjadą to praktycznie mogę pożegnać się z podium. Postanawiam ich za wszelką cenę dogonić. Na początku w Augustowie zaliczam około kilometra po bruku, co jeszcze bardziej mnie denerwuje, ale zamierzam walczyć za wszelką cenę. Teraz albo nigdy! Prędkość na liczniku nie spada poniżej 38km/h, jadę praktycznie w trupa. Po kilkunastu minutach widzę przed sobą migające światełko. To jak światełko w tunelu i promyk nadziei. Dalej idę ostro, chcę jak najszybciej dogonić. Niestety to tylko jedno światełko i gdy doganiam okazuje się, że niestety nie należy ono do Tomka lecz do Agaty. To niedobrze, bo na pewno jest Ona wolniejsza. Noga jest jednak lekko zagotowana i postanawiam odpocząć trochę, jadąc kilkadziesiąt metrów za Agatą.

W głowie kołaczą się różne myśli, ale kalkuluję, że jeszcze za wcześnie na rzucenie wszystkich sił i jazdę na maksa na całym odcinku. Momentami przed nami widać jeszcze jedno światełko, to Tomek. Szacuję, że ma nad nami 3-4 minuty przewagi. To tym bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że lepiej jeszcze się wstrzymać. Odcinek do Wydmin dłuży mi się niesamowicie, teren jest bardzo pofałdowany, a sił coraz mniej. Tylko czerwone światełko przede mną mobilizuje mnie do szybkiej jazdy. Gdy na liczniku wskakuje 415km średnia prędkość jazdy z całego wyścigu spada poniżej 30km/h. Nieźle :D

Po 77km i 2:44 jazdy w końcu zajeżdżam na PK8 w Wydminach. Kolejna wizyta w toalecie, po wyjściu z łazienki widzę, że Agata jeszcze jest na punkcie. To dobrze, wygląda na to, że uda się wyjechać tuż po niej. Jeszcze uzupełniam bidony i łapię banana. Oddaję niepotrzebne rękawki Ryśkowi. Agata odjeżdża. Moment zawahania. Postanawiam zjeść coś ciepłego, wydaje mi się, że warto poświęcić jeszcze tę jedną chwilę. W tym momencie prawdopodobnie ucieka mi podium w generalce.

W dalszą drogę ruszam pięć minut za Agatą, a na punkcie ostatni raz na wyścigu widzę Jarka, który dojechał chwilę przed moim startem do Mrągowa. Przede mną bardzo długi odcinek – 79km. Noga nie kręci w ogóle. Jestem już bardzo znużony i koncentracja spada. Nie raz łapię się na tym, że nie jadę prosto, a raz cudem ratuję się przed uderzeniem w krawężnik i wywrotką. Z niecierpliwością wyczekuję kolejnego PK, ale ten nie nadchodzi. Zaczyna padać deszcz, na wiatrówkę, która chroni mnie od zimna zakładam jeszcze kurtkę wodoodporną, którą wiozę w tylnej kieszeni od samego startu. W końcu się przyda, oczywiście nie żałuję, że tak późno. Deszcz trochę mnie ożywia.

Na PK9 w Mrągowie dojeżdżam o 4:20. Pokonanie ostatniego odcinka zajęło mi równo 3h, a średnia to około 24km/h, czyli najgorsza na całym maratonie. Znowu do łazienki, do tego ostatnie tankowanie bidonu, na szczęście jest izo. Szybko zjadam jakieś słodycze oraz banana i piję dwa łyki kawy. Właściwie jest to kawopodobna, rozpuszczalna lura, której nie miałem w ustach już ze dwa lata, ale tym razem muszę jakoś oszukać głowę. Niestety zawodnicy przede mną są już daleko.

W deszczu ruszam dalej. Za mną wyrusza ekipa w aucie z Robertem na czele. Przekazuję im jeszcze w locie latarkę, która nie będzie już potrzebna i ostro naciskam na pedały. Do mety pozostało niecałe 100km. Jadę wyraźnie szybciej niż na poprzednim odcinku i czuję się bardzo dobrze. Koniecznie chcę się zmieścić w 24h. Pomimo, że nie chce mi się spać to zaczynam widzieć różne dziwne rzeczy. A to drzewa przede mną tworzą sylwetkę człowieka na rowerze, a to łaty na jezdni na górce w oddali wyglądają jak kolarz. Cuda niewidy, organizm jest już zmęczony i zaczyna wymyślać :D Na szczęście pod nogą jest całkiem nieźle i nie zwalniam tempa.

Na PK10 w Kikitach nad jeziorem docieram o 6:20, ostatni odcinek przejechałem w 1:43 ze średnią 27,8km/h. Na punkcie biorę tylko pieczątkę i ruszam dalej. Do mety jest 50km. Jestem już prawie pewien, że zmieszczę się w 24h, teraz walka toczy się już o urwanie jak największej liczby minut z tego wyniku, najlepiej co najmniej pół godziny. Już nie walczę z nikim z rywali. W końcu naprawdę jadę swoje i walczę tylko z czasem i własnymi słabościami. Asfalt jest coraz gorszy, często mknę po mokrych i dziurawych zjazdach dokręcając ile sił w nogach. Wyczekuję podjazdu po serpentynie. Ciągle wydaje mi się, że zaraz do niego dojadę i ciągle nic z tego. Po 580km w końcu jest! Nie sądziłem, że tak późno. Wjeżdżam go z przyjemnością i spoglądam w dół. Nikogo nie widać, jest dobrze. Kręcę jeszcze mocniej, 33km do mety :)

Odcinek do Dobrego Miasta zajmuje mi 1:15 (średnia 26,5km/h). Jest tutaj podobno jakiś punkt kontrolny, ale nieobowiązkowy. Nie zamierzam go szukać, nie potrzebuję tutaj stawać. Zostało 18km, cisnę! Jechaliśmy tym odcinkiem na maraton w piątek, dzięki czemu wiem co mnie czeka. W skrócie jest to góra-dół-góra-dół. Fajnie! Podjazdy wchodzą znakomicie. Odliczam kilometry do końca.

 

O godzinie 8:18 wjeżdżam na metę! Nareszcie! Maraton zajął mi 23:14, z czego sama jazda 21:35 (średnia 28,6km/h). Dojeżdżam czwarty, sam nie wiem czy się z tego wyniku cieszyć czy nie. Chyba jednak nie, czwarte miejsce to lekka porażka. Do podium straciłem niecałe 20 minut, ale nie rozpaczam z tego powodu. Jestem szczęśliwy, że byłem w stanie zmusić się do tak mocnej jazdy oraz przede wszystkim z tego, że podczas maratonu obyło się bez jakichkolwiek kontuzji i cały i zdrowy dojechałem na metę. To naprawdę ważne, zwłaszcza w perspektywie Bałtyk-Bieszczady-Bałtyk, do którego Pierścień był próbą generalną.

Podsumowując. Rachunki po ubiegłorocznym P1000J wyrównałem. Teraz pora policzyć się z BB Tour 2014. Pierwszy krok w tym kierunku został zrobiony. Pierścień dodał mi sporo pewności siebie. Przede wszystkim pokazał, że da się przejechać taki dystans i nie skończyć jak trup. To niezwykle istotne, bo do tej pory wszystkie ultra kończyłem na limicie i zabierało mi trochę czasu zanim do siebie doszedłem (zarówno fizycznie jak i psychicznie). Po P1000J od samego wjazdu na metę czuję się znakomicie. Nawet tyłek jest w lepszej kondycji niż po niejednym kilkugodzinnym treningu. Nie mam też zamiaru rzucać kolarstwa czy też ultrakolarstwa i ograniczać się do krótkich wyścigów typu XC czy CX. W żadnym wypadku! Sezon dopiero się rozpoczął, teraz kilka dni odpoczynku i pora na przygotowania do BB Tour 2016. Ktoś musi w końcu wygrać tę imprezę i nie widzę ani jednego powodu, dla którego nie mam być to ja!

Podziękowania:
Anecie – za nieustanne wsparcie i motywujące SMSy :)
– Tomkowi z Wydolnosc.pl – za pomoc w układaniu treningu
– Pawłowi z Centrali Rowerowej – za świetne koła i wsparcie serwisowe
Metrobikes.pl i Specialized – za ogromne wsparcie sprzętowe. Kolejny sezon mogę jeździć na najlepszych rowerach na świecie, dzięki czemu każdy kilometr to czysta przyjemność
Solarforce.eu – za znakomite oświetlenie, które po raz kolejny zdało egzamin na szóstkę
– Rywalom z czołówki, którzy swoją dobrą jazdą motywowali mnie do mocniejszego naciskania na korby
– Wszystkim, którzy mi kibicują i trzymali kciuki na Pierścieniu. Dzięki! :)

2016.04.30 – Parczew – Piękny Wschód 512km

2016.05.01Piękny Wschód to idealny ultramaraton na początek sezonu. Optymalny dystans, bliska lokalizacja, dobra organizacja, sporo znajomych z lubelskiej ekipy – nie mogę nie wystartować :) W dodatku w tym roku trasa wiedzie dużo bliżej Lublina, więc co do niektórych odcinków konsultuję z Włodkiem Oberdą (Organizator) przebieg trasy, tak żeby była ona atrakcyjniejsza :) To miłe gdy staje się przed szansą pościgania na drogach, które się zna, na pewno wzrasta pewność siebie oraz chęć walki. W tym roku nie jadę sam – Aneta startuje na 283km :) Jest mocna i ma dobrą obstawę, u mnie pod nogą też coś tam jest, więc przed startem jestem spokojny o nasz wynik. Jedyne czego można się obawiać to zapowiadana kiepska pogoda, ale na to nie mam wpływu, więc podchodzę do sprawy na luzie.

Do Parczewa jedziemy oczywiście dzień wcześniej. Prognozy pogodowe zmieniają się z godziny na godzinę, więc zabieram ze sobą wyjątkowo mocno wypchaną torbę. Pod względem stroju jestem przygotowany na absolutnie każdą pogodę, ostateczny wybór nastąpi pół godziny przed startem :) Po odprawie transport do hotelu, krótka wizyta na spotkaniu integracyjnym i ostatnie przygotowania sprzętu przez wyścigiem. Wszystko zapięte na ostatni guzik – idziemy spać. Z rana sprawdza się najgorszy scenariusz – pada. Szybkie śniadanie i po nim kluczowa decyzja dnia – dobór stroju. Decyduję się na letnie spodenki, ocieplane nogawki, koszulkę z długim rękawem i bluzę oraz przeciwdeszczową kurtkę z tworzywa na wierzch. Na buty idą przeciwdeszczowe ochraniacze, na głowę buff, a na oczy okulary z żółtymi szybkami. Do torby podsiodłowej wędruje wiatrówka. Jak zwykle najtrudniejszym wyborem są rękawiczki. Decyduję się na jesienno-wiosenne Northwave’y z membraną. Jak nie będzie konkretnej zlewy to raczej w nich nie zmarznę, jak słońce w trakcie dnia przypiecze to zawsze mogę je ściągnąć. Do przepaku na punkt w Janowie daję zapasowe skarpetki, nogawki, koszulkę termo na noc, zapasowego buffa oraz kilka żeli.  Jestem gotowy :D

Przed startem w ostatniej chwili decyduję się jeszcze na odwiedzenie łazienki przez co na starcie pojawiam się w ostatniej chwili :) Lekko pada, ale nie ma tragedii. Startujemy! Grupa formuje się dosyć wolno, ale w końcu przyjmujemy odpowiedni szyk i ciśniemy. Jazda 35km/h w ogóle nie męczy, mimo to po kilku minutach odpada pierwszy załogant kwitując sprawę stwierdzeniem „Ja 35km/h” nie będę jechał”. Trudno, na pierwszy punkt kontrolny w Kołaczach (PK 1, 39km) dojeżdżamy zatem w siedmiu. Włodek potwierdza moje obawy – nie jedziemy na tyle szybko żeby oddalać się od pozostałych grup. Jazda nie jest tak sprawna jak w ubiegłym roku, w dodatku mam wrażenie, że niektórzy nie mają w ogóle pojęcia o jeździe w grupie. Drugi punkt kontrolny to Cyców (PK 2, 62km). Tam tylko podbijamy kartę, grupa trochę się dzieli, ale po wyjeździe z miejscowości zjeżdżamy się i ciśniemy w kierunku kolejnego punktu. W Chełmie (PK 3, 98km) jesteśmy po lekko ponad trzech godzinach jazdy. Już raczej nie pada, ale ciągle jest zimno. Pobieramy jedzenie, udzielam krótkiego wywiadu dla TVP Lublin i szybko ruszamy w dalszą drogę. Niestety, ale w pięciu. Dwójka towarzyszy chyba się zasiedziała na punkcie, nie czekamy na nich, szkoda czasu.

Czwarty punkt kontrolny to Wojsławice (PK 4, 124km). Tam na rynku także pobieramy jedzenie i picie i mimo gorących próśb o pozostawienie podpisów na pamiątkowej tablicy i wspólną fotkę ruszamy dalej. Jedziemy dalej w pięciu, ale ciągnięcie grupy zostało już tylko mi i Ryśkowi Hercowi. Pozostali dają krótki i mało intensywne zmiany, w dodatku coraz częściej strzelają na podjazdach. Naradzamy się z Ryśkiem co robić, ale ja nie czuję się mocny na uciekanie we dwóch przez ponad 300km. W Tomaszowie Lubelskim (PK 5, 155km) jemy szybką zupkę, która zresztą średnio przypada mi do gustu. Gdy już zbieramy się do wyjazdu na punkt podjeżdża pięcioosobowy skład z grupy numer 3 z Czarkiem Urzyczynem, Tomkiem Niepokojem i Krzyśkiem Kurdejem w składzie. Wsiadamy szybko na rowery i ruszamy w dalszą trasę. Jestem ogromnie wkurzony i świetnie zdaję sobie sprawę czym to się skończy.

Tyszowce to PK 6, 184km. Podbijamy kartę i wyruszamy na najtrudniejszy odcinek – drogę do Krasnobrodu, prowadzącą przez Tomaszów Lubelski. Teraz już nie ma zmiłuj, na podjazdach Rysiek nadaje mega mocne tempo i po kolei urywamy kolejnych chłopaków. Jestem za słaby żeby dawać długie i równie intensywne zmiany, ale zbyt mocny żeby strzelić z koła, więc kontroluję sytuację skupiając się na przetrwaniu kryzysu. Wiem, że od Tomaszowa będzie już lepiej i rzeczywiście sytuacja po kilkudziesięciu minutach się poprawia. Teraz zamiast z podjazdami (na nich na pewno nadrabiamy nad pościgiem) walczymy z wiatrem. I w perspektywie rywalizacji z pięcioosobową, wyrównaną grupą jest to walka skazana na niepowodzenie. Na punkcie w Krasnobrodzie (PK 7, 237km) tankujemy bidony, ładujemy kieszenie bananami i wcinamy drożdżówy. Tuż przed wyruszeniem w dalszą część trasy na punkt zajeżdża pociąg złożony z ośmiu zawodników – to trzecia grupa, która startowała 6 minut za nami powiększona o spadkowiczów z naszej grupy. Postanawiamy poczekać na nich i wspólnie kontynuować jazdę.

Od tej pory zaczyna się jazda komfortowa dla organizmu, ale zarazem bardzo męcząca psychicznie. Monotonne kręcenie korbami ze świadomością, że do mety jest jeszcze ponad połowa trasy i że jest się 6 minut w plecy w stosunku do gości, którzy niekoniecznie są od ciebie mocniejsi nie jest wcale miłe. W głowie kołatają się różne myśli i wraca pytanie pojawiające się zawsze na tego typu wyścigach: „Po jaką cholerę ja to robię?”. Tym razem naprawdę nie potrafię sobie sensownie na nie odpowiedzieć, ale nie mam w zwyczaju wycofywać się z wyścigów, a już tym bardziej nie zamierzam pęknąć na takim dystansie.

Na punkcie w Zwierzyńcu (PK 8, 261km) i Biłgoraju (PK 9, 281km) nie podbijamy karty tylko robimy sobie fotki przy tablicach i ruszamy w dalszą drogę. O 17:30 dojeżdżamy na obiad Punkt w Janowie (PK 10, 317km), gdzie jest przepak i super obiad. Porcje robią wrażenie i już na wejściu zarówno ja jak i Czarek prosimy o zestawy pomniejszone. To rzadkość, że zamiast dokładki proszę o mniejszą porcję, ale uwierzcie mi, jakbym zjadł całość to albo bym eksplodował albo już nie poderwał się z krzesła do dalszej jazdy :D Po obiedzie zakładam pod spód koszulkę termo, uzupełniam jedzenie na drogę i jestem gotowy. Grupa się trochę grzebie, więc korzystając z okazji przecieram tu i ówdzie Speca żeby prezentował się trochę lepiej :) Po półgodzinnym pit-stopie startujemy w dalszą trasę.

Za Janowem dopada nas znowu leciutki deszczyk. To zerowy problem, kręcimy jak gdyby nigdy nic. Odcinek do Kazimierza jest najdłuższy w całym maratonie – 93km bez punktu kontrolnego. Przed Urzędowem dopada nas noc. Na szczęście dysponuję potężną lampą od SolarForce.eu, więc ciemności w ogóle się nie boję. Kilka minut po 21 meldujemy się na punkcie w Kazimierzu (PK 11, 410km) . Tuż przed wjazdem na punkt wychodzi kolejny brak obycia w grupie przez niektórych uczestników maratonu, gdyż jeden z nich gwałtownie hamuje i Tomek Niepokój wpada na niego lekko się zdzierając. Na punkcie znowu uzupełniamy picie i banany. Dodatkowo Jarek Kędziorek użycza mi i kilku osobom oliwki do łańcucha. Odczytuję SMS od Anety wysłany o godzinie 20, że dojechali. Super, świetny czas, to info poprawia mi nastrój. Po 15 minutach postoju (ależ dużo!) wyruszamy w drogę do Nałęczowa. Napęd znowu cichutki, pracuje wyśmienicie :)

Odcinek Kazimierz-Nałęczów znam wyśmienicie, chyba najlepiej z całego maratonu. Jedzie się wspaniale, na hopkach czuję się świetnie. Już od kilku godzin wszystko co pod górę walę stając w korby. Dzięki temu odciążam tyłek oraz unikam statycznej pozycji na rowerze. Nigdy tak dobrze nie jeździło mi się pod górkę na stojaka :D Przy wjeździe do Nałęczowa robimy kolejną fotkę. Droga do Kamionki jest mi także znakomicie znana. To ja zaproponowałem Włodkowi skrót przez Borków. Ten odcinek jedzie mi się też super fizycznie, ale psychicznie to już bardzo ciężka jazda. W Nałęczowie (PK 12, 434 km) jestem 20km od domu, a kilkanaście kilometrów dalej tylko pół kilometra od rodzinnego domu ojca i w myślach śmieję się, że lepszej okazji do zakończenia tego maratonu nie będzie. Oczywiście nie ma mowy o zjechaniu z trasy, meta jest już zbyt blisko. Między Borkowem a Kamionką Jarek łapie gumę i łamie kierę z chińskiego carbonu. To kolejne 12 minut przymusowego postoju. Na szczęście na lemondce da się jechać, więc nie musimy go zostawiać.

Tyle samo czasu trwa postój na ostatnim Punkcie Kontrolnym (PK 13, 466km) w Kamionce. Stamtąd już tylko 46km do mety, do godziny 1 w nocy zostało ok 1:25 i wygląda na to, że powinniśmy zdążyć :) Końcówkę jedziemy całkiem mocno. Jak to na całym maratonie silniejsi dają dużo długich zmian (co uważam za bezsensowne, krótsze zmiany byłyby efektywniejsze), a słabsi wąchają ciągle koło. Przez ogólne znudzenie jazdą jakoś mnie to nawet nie denerwuje i bez zwracania nikomu uwagi jadę swoje. Ostatnie kilometry przed metą dłużą się straszliwie. W oddali widać już Parczew, ale z szybkich obliczeń wychodzi, że możemy się nie wyrobić na godzinę 1. Na szczęście tempo jeszcze wzrasta i na metę zajeżdżamy punktualnie o godzinie 1, po 18h na trasie :) Średnio mam ochotę na cokolwiek, nie jestem nawet jakoś specjalnie głodny. Odbieram medal, robimy pamiątkowe zdjęcie, żegnam się z chłopakami i uciekam do hotelu. Po prysznicu, wysłuchaniu relacji Anety i opowiedzeniu jej swoich wrażeń w końcu zasypiam.

2016.05.01.02

Rano trudno mi się zwlec z łóżka, w ostatniej chwili schodzimy na śniadanie, a później jedziemy na metę powitać kolejnych finisherów, umyć rowery i ogarnąć transport powrotny. Moją wielką torbę wypchaną ubraniami kolarskimi na każdą okazję do Lublina zabierze Yanq, natomiast na pociąg musimy czekać kilka godzin. W tym czasie robimy rundkę po Parczewie, jemy dobry obiad w miejscowej knajpie i wygrzewamy się w parku w centrum. W pociągu kolejne rozmowy o wyścigu, bo wraca z nami kolejnych dwóch kolarzy (w tym Kosma z mojej grupy startowej) i tak dojeżdżamy do Lublina :) Jeszcze tylko 9km (w tym cała aleja JPII pod górę) i jestem w domu :D Można spokojnie iść odpoczywać scrollować :D

Podsumowując: Podczas wyścigu nie było lekko. Psychicznie, bo fizycznie to wszystko całkiem spoko, idealnie trafiłem też z ubiorem. Mimo, że forma daleka od ideału to w zupełności wystarczająca na przejechanie Pięknego Wschodu w takim tempie. Poza kryzysem przed Tomaszowem, gdzie musiałem się momentami ostro spinać żeby utrzymać koło Ryśkowi to maraton był jak bułka z masłem. Może właśnie dlatego tak bardzo nie cieszył. Może świadomość, że grupa nie jest tak mocna żeby zbliżyć się do wyniku sprzed roku sprawiała, że nie było takiego zacięcia i takiej „radości” z jazdy. Może swoje zrobiła świadomość, że czas netto na finishu będę miał 6 minut gorszy od współtowarzyszy maratonu, którzy wystartowali po nas. Oczywiście od czasu do czasu dochodziły mnie myśli żeby można spróbować zaatakować i odjechać, ale z drugiej strony to nie byłem na to przygotowany fizycznie, a skok od ostatniego PK na metę na pewno nie byłby do końca w porządku do reszty grupy. Pewne niepisane zasady ultramaratonów nie dopuszczają takich zachowań – kto zaliczył ich już kilka ten wie o co chodzi.

Czy wystartuję w Pięknym Wschodzie za rok? Tak! Czy będzie to długi dystans? Nie wiem. Przez większość maratonu byłem pewien, że nie, i że krótki to maksimum tego, co będzie w stanie zaakceptować moja głowa. Z perspektywy czasu nie jestem już tego taki pewien. Na pewno sporo też zależy od tego jakie będą dystanse. Uważam, że 500km i 250km to optymalne dystanse na początek sezonu i jestem za ich utrzymaniem. Myśli o porzuceniu ultramaratonów już dawno odeszły, bo mam przecież porachunki z P1000J oraz BB Tour, który zresztą wyjątkowo będzie w tym roku rozegrany w obie strony. Skoro tak będzie to trzeba jechać, nie? :D I tak to już z tym rowerem bywa: Find what you love and what makes you happy and let it kill you! :D Ciąg dalszy niewątpliwie nastąpi!

2014.07.26-27 – Mazovia 24h

2014.07.26Jednym z dwóch najważniejszych startów tym sezonie miała być Mazovia 24h. Wyścig, na który chciałem pojechać odkąd ukończyłem swój pierwszy 24h maraton w 2008 roku. Tym razem wszystko zagrało i zmotywowany pojechałem do Wieliszewa, a właściwie do Krubina, gdzie była baza maratonu. Przez cały sezon byłem świadomy swoich możliwości na tego typu zawodach, dlatego od dawna nastawiłem się na walkę o czołowe pozycje. Celem minimum było podium w kategorii M2 solo, a po przejrzeniu wyników z dwóch ostatnich sezonów bardzo chciałem tę kategorię wygrać. Celowałem też w podium solowej klasyfikacji open.

Rozdział I – ostatnie godziny przed maratonem

Jak to często w życiu bywa – teoria swoje, a praktyka swoje. Każdy wie, że trzeba zadbać wcześnie o każdy szczegół, żeby w ostatniej chwili nic nie wypadło. W praktyce wygląda to tak, że zawsze na tę ostatnią chwilę coś jednak zostanie. Wyczerpane baterie do pulsometru, zapasowe baterie do lampki, serwis martwego amora, ustawienie hampli, zaklepanie noclegu, zakup koksu (keep chill, izo, magnez, banany i takie takie). W myśl zasady „Nie potrzebuję terminów, potrzebuję deadline’ów” ogarniam wszystko i w piątek wieczorem wyjeżdżam z Lublina w drogę do Krubina. A właściwie wyjeżdżamy, gdyż do osiągnięcia celów niezbędna jest dobra ekipa techniczna, która będzie czuwać podczas maratonu i dbać o to, żebym mógł skupić się przede wszystkim na jeździe. Ekipy oczywiście nie ma, jest „tylko” osamotniona Aneta, która rezygnuje ze swoich zawodów, żebym mógł pocisnąć Mazovię.

Do miasteczka zawodów docieramy około godz. 23. W budynku, w którym nocują zawodnicy, trwa niezwykle huczna impreza. Królują hity, które leciały na osiemnastkach jak byłem w liceum, uzupełnione o najnowsze przeboje Weekend, Donatan & Cleo itd. Miejsce dosłownie idealne żeby w nim nie być. Wyboru jednak nie mamy, cudem znajdujemy wolną szatnię, w której do 4 w nocy próbujemy usnąć. Od 4 już nawet nie próbujemy, jakoś nam się nie chce, na dokładkę po imprezie mamy kilkanaście minut wycia syren miejscowej straży pożarnej. Na bogato! „Pobudka” następuje po 8, jakoś dziwnie podejrzanie nie chce mi się spać, chociaż nie czuję jeszcze żadnej nadzwyczajnej euforii. Zwyczajnej też nie, po prostu dzień jak co dzień, okraszony dodatkowo jakimś ścigankiem. Na śniadanie wciągam pro zestaw, czyli drożdżówę, bułkę i kilka bananów. Makaron jest przereklamowany, dobry dla trzepaków, którzy spalają się już kilka dni przed staretem. Ja mam na to wykolorowane, sam ustalam dietę i taktykę ;)

Rower jest przygotowany, przykręcam uchwyt na lampkę i numer startowy (nie obyło się bez mendzenia w biurze i wybierania ulubionego – tak mam ;)) i jadę chwilę pokręcić żeby odkryć jakąś usterkę w ostatniej chwili. Na szczęście usterek brak. Teraz odprawa, nudy, wszystko albo wiadome, albo i tak nie rozumiem, ale to nie ważne. Po odprawie decyduję się zmienić chwyty na piankowe – bo mam ;) Niechlujnie przecinam na pół ostatnią część gąbki, którą kupiłem ze trzy lata temu za dychę i która wystarczyłaby do owinięcia kiery od starego Stara. Wsuwam gąbki na kierę, odsuwam do zewnątrz manetki i klamki i można jechać. Ustawiam rower i idę na start. Rozpoczynamy w stylu Le Mans, czyli biegiem do swoich rowerów. Zawsze myślałem, że to ze 100-200m i hop na rower. Nic z tych rzeczy, do przebiegnięcia mamy około kilometr. Dobrze, że się nie wycwaniłem i nie założyłem szosowych butów, bo bym się nieźle oszukał. Pewnie staję na starcie w pierwszym rzędzie, biegało się trochę w zimie, więc nie ma opcji, żebym tutaj stracił, humor zatem dopisuje.

Rozdział II – 104km non stop

Końcowe odliczanie (właściwie to nie pamiętam czy było, ale jakoś zacząć trzeba ;)) i 109 osób wyrusza na trasę. Od startu tempo jest niczego sobie, ale nie pękam, spokojnie zostawiam za sobą ponad setkę osób, wskakuję na rower i ogieeeeeń :) Tempo z „niczego sobie” wskakuje na „mam wskazówkę na czerwonym” i utrzymuje się tak przez pierwszą pętlę. Jadę naprawdę ostro, wożę się po kołach ludzi z drużyn dwu i czteroosobowych. Póki ciągną to trzeba korzystać, chociaż mam mieszane uczucia i ciągle zastanawiam się czy nie zwolnić. To zastanawianie się trwa ze trzy okrążenia, w trakcie których tętno nie spada poniżej 170bpm, a ja ciągle trzymam koło i pokonuję kółka w czasie dużo lepszym niż przewidywany. Później trochę uspokajam rytm i jadę już raczej swoje, czasami podłączając się pod jadących rozsądnym tempem zawodników. Na końcu każdej pętli łapię w locie bidon i banana od Anety, łapię międzyczas na pulsaku i pędzę dalej. Dopiero po 8. pętli (po 104km) zatrzymuję się na chwilę przy aucie, mocuję lampki, zjadam michę makaronu i po 5 minutach z powrotem wskakuję na rower. Moja taktyka na ten wyścig oprócz tego, żeby cisnąć równo i mocno polega na ograniczeniu do minimum czasu postojów. Zdecydowanie wolę toczyć się wolno i aktywnie odpoczywać niż tracić cenny czas na postojach, a do tego wybijać się z rytmu.

Rozdział III – nocne zjawy, automotywacja i SolarForce.eu w akcji

Kluczowa dla wywalczenia czołowej lokaty na takim ultramaratonie jest jazda w nocy. Wielogodzinna jazda w ciemnościach i chłodzie to ważny test charakteru zawodnika, ale także weryfikacja jego przygotowania ze strony logistycznej. W skrócie: kto śpi, ten przegrywa. Ja byłem tak podekscytowany walką i tak zmotywowany, że ani przez chwilę nie chciało mi się spać. Trochę sposobem „małyszowym” nie skupiałem się nawet na pogoni za liderem i ucieczką nad goniącymi mnie zawodnikami, co na dobrej, równej jeździe i taki plan działał świetnie. To nie XC, żeby szarpać, tutaj trzeba jechać równo i z głową, szaleńcze akcje mogą tylko obrócić się na moją niekorzyść. Równa i spokojna jazda była możliwa nie tylko dzięki odpowiedniemu nastawieniu psychicznemu, ale także dzięki znakomitej lampce SolarForce.eu, która wybornie oświetlała mi drogę. Z pełną odpowiedzialnością mogę napisać, że była to najlepsza lampka na tym wyścigu, nie spotkałem nikogo, kto świeciłby jaśniej. Komentarze wyprzedzanych w nocy zawodników „Co to za lampka? Świecisz jak TIR”, „K…, samochód za nami” bezcenne :D Żeby zapewnić sobie maksymalną moc świecenia musiałem się co 2-3 kółka zatrzymywać i szybko zmieniać baterię, ale straty czasowe, wynikające z tego faktu, szybko były nadrabiane przez szybką i bezpieczną jazdę, którą umożliwiała moja lampka.

O północy, czyli na półmetku maratonu miałem przejechane 20,5 pętli, czyli 267km. Kolejne, nocne godziny to okres naprawdę fajnej, równej jazdy. Kręciłem „na krótko”, bo noc była wyjątkowo ciepła, więc nawet bluza nie była potrzebna. Podczas jednego z mocniejszych kółek zaliczyłem wywrotkę gdzieś mniej więcej w połowie pętli. Bardziej niż lekko otarte kolano przeraził mnie złamany uchwyt na lampkę i to, że wypadłem z dobrego pociągu. Długo się nie zastanawiając, ruszyłem w dalszą drogę trzymając światełko w ręce. Nie była to zbyt komfortowa jazda, ale zdołałem dojechać do bazy, gdzie na szybko, zipami doprowadziliśmy uchwyt do stanu używalności i pojechałem dalej. Nie były to jedyne problemy techniczne na tym maratonie. Pierwszy chwyt z gąbki rozwalił się wieczorem – Aneta zakleiła go pożyczoną taśmą izolacyjną. Drugi padł w nocy. Dopiero rano była chwila żeby to ogarnąć – z powrotem założyłem oryginalnego gripa Meridy :D To jedyne, na szczęście nieznaczne problemy techniczne. Gorzej, że nad ranem zaczęły odzywać się kolana, niestety w pobliżu było sporo zbiorników wodnych i wilgoć na tych obszarach dała się we znaki. Zatrzymałem się na chwilę w bazie, poleżałem z nogami wyciągniętymi do góry i przykrytymi ręcznikiem, ale na niewiele się to zdało. W międzyczasie szybki Pit Stop i pojechałem dalej.

Jazda w nocy zawsze jest szczególna, zwłaszcza gdy jest długa. Zostajemy wtedy sami ze sobą i swoimi myślami. Mózg nie może zająć się rejestrowaniem krajobrazów czy też analizą danych z licznika (czołówkę od sąsiedniej ekipy pożyczyłem jedynie na dwa kółka nad ranem). Należy samemu wymyślać mu zajęcie żeby podtrzymać go w gotowości bojowej. Ja w pewnym momencie zacząłem coś w rodzaju automotywacji. Zacząłem sobie przypominać i odtwarzać w myślach komentarze z imprez sportowych. Najwięcej mocy dodawał komentarz Wojciecha Zieliśkiego z tie-breaka siatkarskiego finału Montreal ’76, ostatnie piłki i zachwyty nad „szarlatanem Wagnerem, którego interesowało tylko złoto”. Nogi kręciły jak oszalałe. Były też komentarze Szaranowicza (o, jak ja go nie lubię hehe), m.in. ze zwycięstwa Małysza w MŚ w Predazzo w 2003, w głowie miałem przebitki z ostatniej akcji Jordana w barwach Bulls, gole Włochów w półfinale MŚ z Niemcami w 2006, gole Bońka z meczu z Belgią, same pozytywy, które nakręcały mnie do mocnej jazdy. Gdy nie odtwarzałem sobie tych wydarzeń w głowie leciały piosenki, przeróżne. BTW: jazda na rowerze, zwłaszcza długie szosowe treningi raczej nie mogą obyć się bez muzyki. I nie chodzi mi tutaj o słuchanie MP3, ale o zasłyszaną gdzieś piosenkę, która dźwięczy w głowie, mi zdarza się to bardzo często, też tak macie? ;)

Rozdział IV – poranny kryzys, patelnia i jazda „na stojaka”

Po nocnej jeździe, która poszła mi bardzo dobrze i nawet trochę mnie odświeżyła przyszedł upragniony poranek, a wraz z nim upały, a także ból d…y i nadgarstków (chwyty nie spełniały swojej funkcji, amor był sztywny jak trup, na fotelu siadałem tylko z przyzwyczajenia). Co gorsza, na porannych pętlach narastające zmęczenie zaczynało mocno dawać się we znaki. Uwielbiam jazdę w upale, ale po kilkunastu godzinach kręcenia, gdy organizm jest już bardzo osłabiony, poranna patelnia może dobić. Ciągle kręciłem, ograniczając przerwy, które jednak były dosyć częste – co 2-3 kółka zatrzymywałem się na chwilę. Aneta wtedy na siłę pakowała we mnie jedzenie. Rano zrobiłem dodatkowo dłuższy (ok 5 min.) pit stop na wciągnięcie makaronu. Nad ranem tempo jazdy wyraźnie spadło, ale już mogłem być praktycznie pewny drugiego miejsca w M2. Nie zanosiło się na to, że dogonię lidera, ani tym bardziej, że mnie dogonią. Interesowało mnie jednak także miejsce open, o którym przez bardzo długi czas nie miałem informacji, chociaż słyszałem w nocy i nad ranem kilka razy informację, że open także jadę drugi. Dwa kółka przejechałem razem z Szymonem, który był bezpośrednio za mną w M2. O ile pierwsze przypominało jazdę, tak drugie to był bardziej piknik, którego punktem kulminacyjnym był krótki, 5 min. odpoczynek w cieniu gdzieś w połowie trasy. Po tym kółku Szymon zakończył jazdę. Ja miałem zrobić podobnie, ale podjechałem zerknąć na wyniki. Według danych z tablicy powinienem być pewny drugiego miejsca open, ale dla świętego spokoju zmusiłem się jeszcze do przejechania ostatniego kółka, bardzo leniwym tempem.

Upał był już praktycznie nie do wytrzymania, starałem się zachowywać pełną koncentrację, na wypadek jakby zaczęło się dziać ze mną coś dziwnego. To już nie były żarty, zacząłem poważnie obawiać się o swoje zdrowie. Na pierwszych kilometrach okrążenia, w pobliżu trasy były domki (w nocy było tam ognisko i miejscowi bardzo nas dopingowali). Postanowiłem zajechać tam i poprosiłem o wodę, opłukałem głowę, przemyłem twarz i wróciłem na trasę. Po tym zabiegu na chwilę poczułem się dużo lepiej, ale i tak musiałem bardzo uważać. Kilka minut później wyprzedził mnie trzeci zawodnik open, okazało się, że mam nad nim dwa kółka przewagi i wystarczyło już tylko, że dokończę swoje kółko. W połowie pętli dogoniłem Izę Pazynę z Lublina, która prowadziła w klasyfikacji kobiet. Wykrzesaliśmy z siebie ostatnie siły i kręcąc większość „na stojaka”, doturlaliśmy się do mety, gdzie przybiliśmy piątkę i rozjechaliśmy się do swoich obozów. Miałem jeszcze 1:10 zapasu i spokojnie mogłem dokręcić jedno kółko, ale nie dość, że w ogóle nie miałem na to chęci to wolałem więcej nie ryzykować i udać się na zasłużony odpoczynek. Poleżałem z 15 minut koło auta, po czym udałem się pod prysznic.

Rozdział V – OMFG, nigdy więcej!

Prysznice znajdowały się w piłkarskich szatniach i trzeba było swoje odczekać żeby móc z nich skorzystać. W międzyczasie można było pogadać z pozostałymi truposzami i wymienić wrażenia. Gdy wszedłem pod prysznic przeraziłem się. Moje dupsko nigdy nie było w tak opłakanym stanie. Myślałem, że z miesiąc nie wsiądę na rower, byłem przerażony, bo wiedziałem, że o ile Puławy za dwa tygodnie mogę odpuścić to perspektywa absencji w Łagowie strasznie mnie dołowała. Po wyjściu z kabiny zarzekałem się, że nigdy więcej takich akcji, nigdy więcej 24h solo w terenie. Za dużo zdrowia i szkoda tyłka. Gdy doczołgałem się do auta padłem żeby się przespać. Niestety nieprzespana noc przed wyścigiem i późniejszy ultramaraton to zbyt mało żeby zasnąć :D Leżałem więc i umierałem ze zmęczenia, bo mimo niewielkiego kawałka cienia skwar był nie do wytrzymania. W międzyczasie Aneta ogarnęła rzeczy w aucie, a nawet umyła rower za co byłem jej niezwykle wdzięczny, gdyż sam nie miałem ani ochoty, ani sił, żeby to zrobić. Przed 13 udaliśmy się na dekorację. Leżałem gdzieś w cieniu na trawie i czekałem na swoją kolej. W końcu doszli do kategorii M2. Wszyscy trzej wchodziliśmy na podium powłócząc nogami, jednym słowem paraolimpiada. Po odebraniu nagród i pucharu, wykrzesałem z siebie ostatnie siły na kilka uśmiechów, żeby jakoś to później wyglądało na zdjęciach. Dekoracji open już niestety nie było, dziadostwo straszne, ale już podczas jazdy o tym słyszałem, więc zdążyłem się psychicznie nastawić. Poczłapałem do auta, schowaliśmy rower, przepakowaliśmy graty i odjechaliśmy w cień, żeby odpocząć przed podróżą.

Po około 2h spania na powietrzu koło samochodu stwierdziłem, że przyjemności z jazdy tym razem nie będzie, ale trzeba startować, żeby całą drogę powrotną pokonać za dnia. Ruszyliśmy w kierunku Zalewu Zegrzyńśkiego, przed którym postaliśmy w sporym korku. Tłok przy McDonaldzie w okolicach Zalewu nie zachęcał do postoju, więc na kawę postanowiliśmy się zatrzymać w Warszawie, przy wylocie na Lublin. Przy okazji oszamałem Big Maca i frytki – mało profesjonalne żarcie, ale za to smaczne, no i należało mi się jak psu buda ;) Po kawie reszta drogi zleciała spokojnie, na szczęście nie było dużego ruchu i bezpiecznie dojechaliśmy do Lublina. W domu zjdałem szybko kolację, posiedziałem 15 minut na fejsie (każdy wie, że na to zawsze jest siła) i poszedłem w kimę.

Rozdział VI – Podsumowanie

Pierwszy z najważniejszych wyścigów w tym roku zaliczony. Na bułce z bananem można być drugim na takiej imprezie, ale nie da się jej wygrać. Mimo, że minął ponad tydzień od wyścigu trudno mi go jednoznacznie ocenić. Z jednej strony to duży sukces, powinienem się z niego cieszyć, na pewno wiele osób chętnie zamieniłoby się ze mną. Z drugiej strony nie znoszę przegrywać, w dodatku zdając sobie sprawę, że zwycięstwo było bardzo blisko. Świat jednak pamięta tylko zwycięzców, takie czasy. Tym razem zasłużenie wygrał Patryk, który był po prostu dużo mocniejszy. Moje 34 okrążenia i 444 km wystarczyły tylko na drugie miejsce, ale mimo wszystko nie przeżywam tej porażki tak bardzo jak to się zdarzało. Jestem nawet umiarkowanie zadowolony z wyniku :) Był to mój pierwszy ultramaraton od kilku lat, pierwszy w terenie i na pewno zebrałem ogromne doświadczenie. Wiem, że zaprocentuje ono w przyszłości. Czy przyda się w Mazovii 24h za rok? Nie wiem, przez pierwsze dwie doby po maratonie miałem serdecznie dość długiej jazdy w terenie i zarzekałem się, że jest to zbyt szaleńcze i niezdrowe żeby robić powtórkę. W kolejnych dniach, gdy rany zaczęły się szybko goić (w tydzień po maratonie właściwie już nie ma śladu i spokojnie można jeździć) nie byłem już tego taki pewien i nie wykluczam, że w przyszłym roku wezmę udział w Mazovii 24h. Póki co nie mam jednak ciśnienia, tym bardziej, że jest jeszcze kilka innych wyścigów, które chcę zaliczyć za rok. Jedno jest pewne: jeśli zdecyduję się na start to przygotuję się dużo lepiej i pojadę wziąć pełny rewanż za tegoroczny maraton, pojadę żeby go wygrać!

Epilog

Dziesięć dni po maratonie jeszcze nie doszedłem do siebie. Wyniki krwi poleciały na łeb na szyję, a przecież już przed startem były mocno przeciętne. Na wyścigu straciłem prawie 5kg. Normalnie ważę 62kg, w poniedziałek rano po starcie ważyłem 56,9. Obecnie waga wskazuje 60, to ciągle mało, chociaż jem wszystko, co mi podejdzie pod nóż. Ciągle chce mi się spać, jestem zmęczony, anemia, apatia, syf, kiła i mogiła ;) Z tyłkiem jest już na szczęście ok, Sudokrem czyni cuda, już w sobotę, czyli niecały tydzień po maratonie pojechałem na pierwszy trening, a po mieście dojeżdżałem rowerem już po dwóch dniach od maratonu. Nie chce mi się za bardzo trenować, chociaż jak już wyjadę to noga kręci całkiem przyzwoicie. W sobotę wyścig w Puławach, w końcu wystartuję na swoim nowym Specu. Idealny wyścig na powrót do ścigania i na test roweru. To w końcu w Puławach zaczęły się moje ultramaratony. Teraz pora nabrać trochę masy, odpocząć i za dwa tygodnie jadę do Świnoujścia walczyć w Bałtyk-Bieszczady Tourl :) Znowu będzie się działo!

Podziękowania:
– Anecie – złota dziewczyna, bardzo chciała ze mną pojechać (co zresztą na początku jej odradzałem) i wyśmienicie sprawdziła się w ogarnięciu tego całego bajzlu, dzięki niej mogłem skupić się tylko na jeździe. To nasz wspólny sukces, dziękuję :*
Wydolnosc.pl – to Tomek Bala już drugi sezon pomaga mi w planowaniu treningów, dzięki czemu są one dużo bardziej efektywne. Wyniki mówią same za siebie. Po drugie dziękuję za pożyczenie 29era. 13kg klocek, za duża rama, a jednak moja 26″ startówka i tak się chowa. Bez tego roweru zamęczyłbym się chyba na śmierć podczas tych 24 h.
Solarforce.eu – spokojnie mogę powiedzieć, że miałem zdecydowanie najlepszą lampkę na tym maratonie. Tyle w temacie, dzięki!
Metrobikes.pl – Jackowi za wsparcie sprzętowe dla mojej 24 h wycieczki. Dętki, linki itp, Luckowi za reaktywowanie amora i niezbędne regulacje, dzięki którym rower nadawał się do jazdy i bezawaryjnie mógł przejechać cały maraton
– ArtiArtowi, Karoli i Koli za pożyczenie baterii do lampki
– Ekipom, które stacjonowały po sąsiedzku, za wszelką pomoc – pożyczenie taśmy izolacyjnej, zipów, czołówki, konserwację łańcucha itd. Dzięki!

Trochę statystyki:
Czas od startu maratonu do momentu zejścia z trasy: 22:49:43
Czas jazdy 21:47:41 (do tego kilka minut biegu na początku)
13449 spalonych kcal
Tętno śr/max: 142/186 (dopiero na 8. kółku średnie tętno okrążenia spada poniżej 160bpm)
Masa przed maratonem 62 kg, w poniedziałek po maratonie 56,9 kg, obecnie 60 kg