Tak się dziwnie zadziało, że po raz pierwszy od czterech lat wystartowałem w ultramaratonie, w dodatku w wersji gravelowej. Oprócz Mazovii 24h MTB w 2014 brałem udział tylko w szosowych ultramaratonach. O ile do powrotu na trasę Mazovii 24 nie było mi spieszno, tak o gravelowym wyścigu myślałem już od dłuższego czasu. Ultramaratony po długiej przerwie też gdzieś tam w głowie zaczynały się kołatać, więc połączenie ultra i gravelu wydawało mi się idealnym pomysłem. Bogactwo imprez w tym klimacie jest ostatnio wręcz porażające, aż dziw bierze, że tak wiele ludzi przerzuciło się na ultra i gravele. Po zaplanowaniu kalendarza startów na ten rok w szerokim polu zainteresowań znalazły się dwa wyścigi: Brejdak Gravel wokół rodzinnego Lublina, oraz Sabat Gravel wokół Kielc, gdzie od kilku lat mieszkam. Na ten pierwszy wyścig w końcu się nie zdecydowałem, ale gdy data Sabat Gravel była już bliska zacząłem się mocno zastanawiać czy nie czas w końcu na ultragravelowe wyzwanie.
Gdybym sztywno trzymał się zaplanowanego kalendarza to musiałbym ultra w tym roku odpuścić, ale postanowiłem nie startować w MP XCO w tym roku, ani w etapówce MTB w Gorcach. W związku z tym mogłem spokojnie zaryzykować zamulenie nogi przez ultra, zamiast tradycyjnego startu w Biłgorajskim Duathlonie, który odbywał się w tym samym terminie, a który odpuściłem nie bez żalu (do tej pory byłem na wszystkich edycjach). Trasa w Biłgoraju jest jednak za łatwa i sprzyja bardziej biegaczom niż kolarzom, co zawsze na starcie stawiało mnie na straconej pozycji, więc tym razem postanowiłem wystartować gdzie indziej. Na horyzoncie był jeszcze Uphill na Szrenicę, ale ostatecznie szala przeważyła się w stronę ultragravelowania.
W środę przed startem zapytałem Organizatora czy jest jeszcze możliwość wystartowania i okazało się, że mam szczęście, bo zwolniło się jedno miejsce. Znak, hmm? Po chwili spojrzałem w regulamin oraz w datę i zaczaiłem, że maraton nie startuje w sobotę, tak jak pierwotnie myślałem, a w piątek. Jeden dzień mniej na przygotowanie roweru, w dodatku „na tygodniu”. Cały czwartek wahałem się co robić i przyznam szczerze, że w pewnym momencie już nawet odpuściłem. I tutaj ogromne podziękowania dla Anety, która napisała mi prawdę „Jak odpuścisz to znowu będziesz żałował, że nie pojechałeś”. Do tego tuż przed zamknięciem do sklepu wpadł Rysiek, który pomaga mi czasami ze sprzętem. „Jedź, ty lubisz takie rzeczy. Gdzie masz, ten rower, dawaj, zaraz ogarniemy”. Nie miałem wyjścia, w czwartek o 18:30 zapadła decyzja: jadę.
Dostosowanie mojej przełajówki, która ostatni raz była używana w styczniu na MP to też nie było 5 minut. Trzeba było zamontować nową kasetę o większej rozpiętości, nowy łańcuch i nowe opony. Przydały się też w końcu zapasowe koła, które od dwóch lat czekały na swój czas. I tutaj zeszło najdłużej, bo koła nie końca pasowały, ale Rysiek znalazł na to „patent”. W domu przykręciłem koszyki na bidon i oświetlenie i maszyna była gotowa. Zastanawiałem się tylko czy zabierać ze sobą sakwę podsiodłową czy jedynie plecak. A może samą sakwę? Ostateczną decyzję zostawiłem na rano.
Wieczorem pozostało mi już tylko spakować się i zaplanować pit-stopy na trasie. Miałem plan dojechać między 21 a 23, a że zapowiadał się bardzo słoneczny i ciepły dzień w związku z czym nie było potrzeby pakowania bluzy ani kurtki przeciwdeszczowej. Na wszelki wypadek zabrałem jedynie rękawki. Siadłem przy mapie wyścigu i przeanalizowałem kiedy będę potrzebował zatankować bidony. Rozważałem też camelbaka, ale doszedłem do wniosku, że nie ma to sensu. Do mostka przykleiłem rozpiskę z nazwami większych miejscowości i kilometrażem, na którym wypadają. Po przeanalizowaniu trasy i spakowaniu się na wyścig zostało niecałe 5h snu. Mało, ale nie takie rzeczy się robiło :)
W dzień startu pobudka o 5:15, śniadanie i o 6:20 wyruszam w drogę. W Mostkach jestem przed 7. Znam to miejsce i kojarzy mi się ono bardzo dobrze, bo kilka razy wygrałem tam wyścig :) Odbieram pakiet, płacę, wszystko bardzo miło i sprawnie. Przebieram się, sprawdzam sprzęt i pozostaje już tylko decyzja co z plecakiem i sakwą. Stwierdzam, że mimo wszystko cięższy plecak będzie mniej denerwujący niż telepiąca się na nierównościach sakwa, dlatego w ostatniej chwili ją demontuję a zawartość przekładam do plecaka. A w plecaku finalnie znajdują się: dwie zapasowe dętki, kilka żeli, batonów i bananów, imbusy, łyżki, pompka i kasa. Do tego izotonik w proszku (sprawdzony BYE, poza tym wystarczy przy braku sklepu zatankować wodę „u chłopa” i gotowe). 7:55 jest już wszystko ogarnięte, wyrobiłem się idealnie :D Ustawiamy się na starcie. Widzę kilka znajomych twarzy, m.in Sebę (Kogiro), Wiktora i Dianę.
Punktualnie o 8 jedziemy! Nie ma się co czarować, od razu wychodzę na czoło i jadę swoje. Pierwszy zakręt przestrzeliwuję, jadąc na pamięć tak jak wiódł maraton. Szybko zawracam i przebijam się znowu na przód. Jedziemy pod górę szutrówką tak jak na zimowych maratonach w Mostkach. Za mną jedzie Kogiro, tempo jest umiarkowane, ale w czubie momentalnie zostaje garstka zawodników. Po kilku kilometrach widzę jednego z chłopaków pochlapanego mlekiem. Okazuje się, że to mleko z opony Kogira. Jednego mniej, szkoda, że akurat padło na ziomka :) Po jednym ze zjazdów zostaje nas już tylko czterech, a po chwili dwóch. Podczas pierwszego odcinka piaszczystego muszę się na chwilę wypiąć, a później przejść przez jakieś krzaki, bo pojechaliśmy w równoległą do trasy drogę, zbaczając kilka metrów z tracka. Ponownie wsiadam na rower, przyspieszam i zaczynam jechać solo. Przewaga rośnie w oczach i od 16 kilometra trasy nie widzę już nikogo za sobą. Większość z blisko 20km najbliższego odcinka prowadzi asfaltami, a tam umiem i lubię przycisnąć, więc powiększam swoją przewagę.
Zostawiam za sobą Bodzentyn i Psary i wjeżdżam na odcinek terenowy, z którego w pamięć zapada zwłaszcza kilkukilometrowa, brukowana prosta w lesie, która jest niezwykle upierdliwa. Większość kolejnego odcinka znam dobrze z szosy i maratonów ŚLR i dopiero za Bielinami (od ok. 63km) zaczyna się bardziej nieznana droga. To szutry w kierunku Złotej Wody. Tam zajeżdżam do restauracji i tankuję szybko jeden bidon, gdyż jest gorąco i ewidentnie nie wystarczy mi płynów do Daleszyc. Szutry w kierunku „Dallas” są super, bardzo szybki odcinek, na którym pod górę jadę z rezerwą, ale gdy tylko droga lekko wiedzie w dół to dokręcam ile tylko jestem w stanie.
Przed wjazdem do Daleszyc (97km) widzę przed sobą kolarza, trochę przyspieszam, okazuje się, że to Paweł „TCWR”, dobry znajomy z Kielc. Podczas wyprzedzania rzucam mu, że będę czekał przy sklepie przed Rynkiem. Tam kupuję wodę i banany i podczas tankowania chwilę rozmawiamy. Kolejny odcinek prowadzi bokiem do Borkowa, Radomic i Morawicy. Później drogi, które w większości znam – głównie z szosy i maratonów ŚLR, ale także z przejażdżki na przełaju.
Od Morawicy (122km) już mocno daje mi się we znaki bolący krzyż. Konsekwencja jazdy w terenie z plecakiem oraz braku ćwiczeń core. W dodatku na tym odcinku zaczyna być mocno odczuwalny czołowy wiatr. Na 133km czeka przeprawa przez Bobrzę. Trzeba ją pokonać z wodą miejscami za kolana, biorę więc rower na ramię i po chwili jestem już na drugim brzegu. Super orzeźwienie w tak upalny dzień, na pewno jednak nie byłoby tak fajnie gdyby było chłodniej. Kilka kilometrów dalej przejazd koło zalewu w Lipowicy i dojazd do Chęcin. Szosową część tej trasy też znam, więc jedzie się przyjemnie :)
W Chęcinach (141km) zgodnie z planem znowu tankuję bidony do pełna oraz dokupuję bananów, gdyż przez kolejne 70km, aż do Sielpii zapowiada się dzicz bez żadnego sklepu, a wielbłądem zdecydowanie nie jestem i muszę bardzo pilnować jedzenia i picia żeby nie odcięło mi nagle prądu. Za Chęcinami kilka szybkich kilometrów po asfalcie i wjeżdżamy w las. Wygląda on znajomo, ale jazda nie jest tutaj zbyt przyjemna. Odcinek raczej na MTB, podobnie jak późniejsze łąki i piachy. Nie to żebym narzekał, bo idą sprawnie, ale gravel to nie jest, takie jednak polskie realia. Po 150km przeprawa przez Białą Nidę. Wygląda groźnie, bo widać dużo ludzi, którzy pływają w tej rzece i na przejście się ona nie nadaje. Pamiętam jednak, że na trasie mieliśmy brodzić tylko raz, rozglądam się więc dookoła i momentalnie namierzam kładkę po mojej prawej stronie. Przechodzę szybko na drugą stronę i po chwili zaczynam dosyć długi podjazd po twardej drodze. Około 10 kolejnych kilometrów to szutrowe drogi między polami, oddalone od cywilizacji, co zdecydowanie ma swój urok.
Po przecięciu drogi wojewódzkiej Chęciny-Małogoszcz (162km) rozpoczyna się najgorszy odcinek na trasie. Jest bardzo dużo piachu, w dodatku często na podjazdach przez co czasami muszę zsiąść z roweru, gdyż nie ma sensu ugniatać kapusty i mielić w miejscu. Tutaj mogę napisać, że przełożenie 40×32 dobrałem na tę trasę idealnie. Wszystkie podjazdy, które dało się wjechać zostały wjechane, a tam, gdzie było za stromo albo piaszczyście nie pomogłyby nawet dodatkowe 2-4 zęby w górę. Oprócz piachów na wspomnianym, najgorszym odcinku znajduje się też przeprawa przez pole. Droga jest całkowicie zarośnięta jakimś zbożem, bobem, chwastami itd. i nie różni się niczym od reszty pola. 200-300m męki. Niby niewiele, ale jednak daje popalić. Najgorszy odcinek kończy się ok 186km w Snochowicach i po jego pokonaniu mam już serdecznie dość, dopada mnie lekki kryzys. Jeśli ktoś nie jeździł takich wyścigów to mógłby się na moim miejscu trochę podłamać, ale ja dobrze sobie zdaję sprawę, że takie rzeczy przy takich dystansach są raczej nieuniknione i zachowuję spokój, kręcąc konsekwentnie dalej.
Po 190km dojeżdżam do rezerwatu „Góra Dobrzeszowska”, gdzie ma czekać najstromszy podjazd na trasie. Początek to typowe MTB i przerzucam się na butowanie, ale po chwili trasa się lekko wypłaszcza i decyduję się na jazdę. Lubię jeździć odcinki MTB na przełaju, zwłaszcza trudne, nierówne podjazdy oraz zjazdy, na treningach jest z tego sporo funu. Większość podjazdu mimo twardego przełożenia pokonuję kręcąc, ale zjazd to już porażka. Krzyż boli coraz mocniej, a ogólne zmęczenie jest już na tyle duże, że zamiast mknąć szybko w dół zjeżdżam jakby mnie wystrugali z drewna. Gdy ta katorga się kończy postanawiam na chwilę się zatrzymać i odpocząć, w nogach mam już 192km. Kładę się na trawie w przyjemnym cieniu i dzwonię do Anety, która śledzi online moje poczynania. Po 5 minutach „oddechu” pora wracać na rower. Trzeba jak najszybciej dojechać do Sielpii, gdzie jeszcze przed maratonem planowałem się zatrzymać na jakiś ciepły i niesłodki posiłek.
Ostatnie kilometry przed Sielpią (210km) to bardzo fajne, asfaltowe drogi pożarowe w lesie, na które koniecznie muszę wybrać się szosą. W końcu dojeżdżam w miejsce mojego postoju, kupuję izo w sklepie i szukam restauracji. Równo o godzinie 18 zamawiam posiłek. Dostaję info od Anety, że mam 10km przewagi. Szybka kalkulacja i wychodzi na to, że mam max 25 minut jeśli chcę wyjechać na prowadzeniu. Myję klejące się bidony w łazience, obmywam twarz, leżę kilka minut na ławce i nalewam herbatę żeby przestygła. Przyda się coś gorzkiego, bo jestem już bardzo zamulony bananami i żelami. 18:10 wjeżdża obiad, obsługa się postarała. Staram się zjeść jak najwięcej, ale kończy się na połowie porcji. 18:20 wyruszam na finałowe 70 kilometrów. Nogi kręcą sprawniej, nie wiem czy to rzeczywiście efekt przerwy czy podświadomie chcę jak najszybciej odskoczyć na bezpieczną odległość i ta adrenalina tak mnie niesie.
Na tym odcinku też jest trochę piachów, jednak po minięciu miejscowości Niebo i Piekło sytuacja poprawia się i można trochę przycisnąć. Dobre szutry przeplatają się z asfaltami. O ile na początku maratonu te asfalty trochę irytowały, bo było ich sporo, tak teraz każdy odcinek twardej drogi jest na wagę złota. Aneta znowu melduje mi o przewadze. Wygląda na to, że nieznacznie nadrabiam. W miejscowości Szałas (242km) przecinam drogę z Kielc na Odrowąż, biję się z myślami czy uzupełnić bidony czy jednak [nie] ryzykować i próbować dojechać z tym co mam. Postanawiam się nie zatrzymywać i cisnę szybkimi szutrami w kierunku Świniej Góry i Skarżyska. To kolejne odcinki, które znam z maratonów. Kręci się dobrze, zwłaszcza na szybkich odcinkach w dół jest bajka :)
Dojeżdżam do Jeziora Rejowskiego (262km) w Skarżysku. Te tereny z kolei znam z przejażdżki rowerowej ze znajomymi ze Skarżyska z maratonów ŚLR (Suchedniów, zamierzchłe czasy) oraz ze spaceru z Anetą. Jadę jak u siebie na dzielni. Robi się coraz ciemniej, ale lampkę włączam dopiero kilka kilometrów przed metą. Dostaję informację, że zawodnik za mną dopiero dojeżdża do Skarżyska. Końcówkę mogę jechać więc spokojnie, zresztą ten odcinek też znam bardzo dobrze, z wyścigów w Mostkach. Trzy kilometry do mety wiem już, że nawet jakbym złapał gumę i miał biec do mety to i tak nie ma opcji żeby stracić wygraną. A na końcówce atmosfera imprezowa. Mnóstwo ludzi, namioty przy jeziorze, ciepła noc, super klimat.
Na metę wpadam o 21:07. 279km zrobione w czasie brutto 13:07. Jestem ujechany, bo dawno już tyle godzin nie spędziłem w siodle, ale też niezwykle szczęśliwy ze zwycięstwa. Krótka sesja zdjęciowa, kilka pytań od Organizatorów i wrażeń z trasy na gorąco i idę pod prysznic. Odżywam, zmęczenie trochę puszcza. Wracam na posiłek regeneracyjny, a tam są już dwaj kolejni zawodnicy, którzy na metę przybyli 37 i 48 minut po mnie. Wychodzi na to, że jednak było bezpiecznie, ale od Sielpi do Suchedniowa ten dreszczyk emocji był ;)
Długo wahałem się czy startować w Ultramaratonie*, ale cieszę się, że się zdecydowałem, tym bardziej, że zwyciężyłem. Śmiesznie, bo gravelowy wyścig wygrał gość, który nie ma gravela (startowałem na przełajówce), goli nogi i nie ma hipsterskiej brody. W dodatku jechałem na dętkach a nie na mleku (nie uznaję bęzdętki w rowerach z barankiem), miałem opony 38c i przełożenie sporo twardsze niż 1:1. Nie chcę żeby wyszło, że się spinam, ale prawda jest taka, że jeśli mam przypięty numer i występuje pomiar czasu to celem jest przejechanie całości w jak najkrótszym czasie i na jak najwyższym miejscu. Dlatego też na trasie nie zrobiłem żadnego zdjęcia (tego akurat trochę żałuję, bo momentami było pięknie, ale jeszcze bardziej bym żałował jakbym przez to przegrał wyścig).
*Ultramaraton – trudno zdefiniować kiedy kończy się zwykła jazda a zaczyna ultra, ale jak dla mnie na pewno nie ma mowy o ultra jeśli nie przejechało się przynajmniej jednej nocy. Tym razem po ciemku przejechałem jakieś 15 minut, więc dla mnie ultra to nie było. Cała otoczka imprezy i jej zamysł oraz czasy większości zawodników wskazują, że była to jednak impreza ultra (i to bardzo dobrze zorganizowana), więc w mojej relacji takim określeniem się posługuję :)
Co do wyżej wspomnianej organizacji też czuję się w obowiązku napisać kilka słów i będą one w duchu pochwalnym :) Impreza od początku do końca dopięta na ostatni guzik. Począwszy od ładnej i spójnej identyfikacji wizualnej, przez doskonałą komunikację, ciekawą i fajną trasę (mimo wszystko!), a skończywszy na bardzo sympatycznym, wręcz rodzinnym klimacie! Oczywiście moje wrażenia są spotęgowane tym, że zwyciężyłem, a takie wyścigi zawsze milej się wspomina, ale naprawdę musiałbym być mendą jakbym się do czegoś na poważnie przyczepił. Podsumowując: Organizatorzy Sabat Gravel stworzyli bardzo dobry wyścig, trzymam kciuki, żeby w przyszłym roku frekwencja była kilkukrotnie wyższa, a cała organizacja tak samo dobra jak na pierwszej edycji! Wielkie dzięki!
Podziękowania:
– Anecie – jesteś moim największym kibicem i postaram się żeby na zawsze tak pozostało :) Dziękuję, że mnie namówiłaś na start i byłaś ze mną w kontakcie podczas wyścigu dodając sił i informując o sytuacji na trasie. I dziękuję za wszystko, to dzięki Tobie a nie rowerowi jestem naprawdę szczęśliwy :)
– Ryśkowi – dzięki za namówienie mnie na start i przygotowanie sprzętu. Który to już raz zupełnie bezinteresownie ratujesz mi dupę w ostatniej chwili? :D
– Jackowi – fajnie jest mieć służbowy wyścigowy rower i robotę, w której w czwartek wieczorem dzwonisz poinformować szefa, że jutro musisz zamknąć sklep, bo masz wyścig, nie dodzwaniasz się, a po wyścigu zamiast jęków i marudzenia odbierasz gratulacje i tysiąc złotych premii za zwycięstwo. No dobra, z tym tysiakiem to ściemniam, reszta się zgadza.
– Wszystkim, którzy śledzili relację online – nie wiedziałem, że to może kogoś interesować, fajnie, że trzymacie kciuki :)