Najważniejsze wyścigi w sezonie zaliczone i pora na jego końcówkę. W przeciwieństwie do ubiegłego roku czuję się w tym okresie dużo lepiej i wygląda na to, że mogę powalczyć o dobre lokaty w ostatnich startach. Pierwszy weekend września planowo miałem jeszcze odpuścić, ale po BB Tour noga kręci w miarę ok, więc aż żal się nie pościgać. Wyjazd na ŚLR do Sobkowa niestety nie wypalił, bo skład się bardzo wykruszył, więc pojechałem do Biłgoraja na szosę. Wyścig blisko i tanio, do tego sporo ludzi z Lublina, więc zapowiadało się sympatyczne ściganie.
Do Biłgoraja jadę z Filipem Owczarkiem, słońce świeci i zapowiada się ładny dzień. Przed nami 60 km ścigania, może trochę za krótko i za płasko, ale jak na obecną formę to wydaje się, że będzie idealnie. Plan jest taki, żeby przyjechać w głównej grupie, ale w miarę możliwości jechać w z przodu i spróbować złapać się w odjazd dnia. Wszystkie kategorie startują razem, więc problem niskiej frekwencji na lokalnym ogórku tym razem nie będzie istniał, dzięki czemu wyścig powinien być ciekawy do końca.
Startujemy i pierwsze kilka kilometrów jedziemy w miarę spokojnym (ok 35km/h) tempem, w jednej grupie. Po 6km mijamy przejazd kolejowy i stamtąd dopiero zaczyna się ostre ściganie i prędkość momentalnie wzrasta. Jadę z przodu peletonu, a gdy wyprzedza mnie Tomek Bala i Michał Ładosz staram się trzymać blisko nich, bo wiem, że jeśli mam iść w odjazd to właśnie gdy oni będą uciekać. Gdy przejeżdżamy przez jedną z wiosek widzę jak nagle chłopaki przede mną mocno hamują, niektórzy wręcz idą bokiem, czuć swąd palonej gumy. Chyba każdy ma przed oczami kraksę, ale ostatecznie udaje się jej uniknąć. Okazuje się, że przyczyną zamieszania był kot, który niespodziewanie wbiegł pod koła. Na początku wyścigu tradycyjnie jest kilka niegroźnych szarpnięć i po kilkunastu minutach zaczynają się pierwsze mocniejsze zrywy, na przemian Tomka i Ładiego. Nogi pieką, ale dociągam, kilka razy robiąc im trochę zła robotę, bo holuję za sobą peleton. Kosztuje mnie to sporo sił i pierwszą połowę wyścigu jadę na oparach, mocno podmęczony. Dopiero po 30 km zaczynam czuć się wyraźnie lepiej, noga jest już odmulona i mogę nieco swobodniej poruszać się w peletonie. Niestety cały czas mam w głowie kraksę z lubelskiej Vuelty, boję się zamknięcia w peletonie i przyjmuję przez to sporo wiatru na siebie. Zbyt wielu chłopaków buja rowerami niemalże w stylu Pyzika, a ja nie zamierzam znowu przez ponad tydzień zmieniać opatrunków, więc trzymam się z dala od problemów.
Kilkanaście kilometrów przed metą Ładi w końcu odjeżdża, razem z jakimś gościem z Rzeszowa. Peleton goni i kilka razy jest blisko, ale nic z tego nie wychodzi. Ja oszczędzam siły na końcówkę i jadę już spokojnie w grupie. Finish niestety przychodzi bardzo niespodziewanie i podobnie jak wielu innych zawodników dowiaduję się o nim 100m przed kreską. Oglądam się tylko wokół siebie czy jest bezpiecznie i bez walki wjeżdżam na metę, widzać kilkanaście metrów przed sobą efektowny lot do rowu. Kończę rywalizację w zasadniczej grupie z czego jestem zadowolony. 1:27 ścigania ze średnią 40km/h to bardzo sympatyczna sprawa. Szybkość i dynamika jaką czuć podczas wyścigów szosowych kładzie na łopatki maratony MTB i jest bardzo pociągająca. Niestety wiąże się z tym spore ryzyko i nie wiem czy w przyszłości będę gotów je podjąć. Póki co ciągle bardziej odpowiadają mi maratony MTB :)